2.09.2012

Trylogia Księżycowa II

















JERZY ŻUŁAWSKI

Trylogia Księżycowa II 
Zwycięzca



Część pierwsza

I

Malahuda drgnal i obrocil sie w karle gwaltownie. Szelest byl wprawdzie tak lekki, lzejszy, niz wydac mogla opadajaca karta w pozolklej ksiedze, ktora czytal, ale ucho starca pochwycilo go natychmiast w tej bezdennej ciszy swietego miejsca.Oslonil oczy dlonia przed swiatlem rozjarzonego do polowy pajaka, ktory zwisal u sklepionego stropu, i spojrzal ku drzwiom. Byly otwarte, a w nich - zstepujac wlasnie z ostatniego stopnia, z jedna noga w powietrzu jeszcze zawieszona -stala mloda dziewczyna. Byla naga, jak kobiety niezamezne zwykly w noc chodzic po domu, z ramion tylko zwisalo jej puszyste biale futro, z zewnatrz i wewnatrz jednakowym miekkim wlosem pokryte.

Zupelnie z przodu rozwarte i majace jeno szerokie otwory na rece w miejsce rekawow, splywalo miekka fala po jej mlodym ciele az po drobne kostki stop, w plytkie biale cizmy futrzane obutych. Wlosy jej zlotorude zwiniete byly ponad uszyma w dwa ogromne wezly, z ktorych jeszcze wolno puszczone konce kos opadaly na ramiona, rozsypujac zlote iskry po snieznej bieli futra. Na szyi miala sznur bezcennych purpurowych bursztynow, ktore wedlug podania nalezaly przed wiekami do swietej kaplanki Ady - i z pokolenia w pokolenie przechowywane byly jako klejnot najdrozszy w rodzinie arcykaplana Malahudy.

-Ihezal!

-Tak, to ja, dziadku.

Stala wciaz we drzwiach, biala na tle ciemnej, zionacej czelusci wiodacych gdzies w gore schodow, z reka na kutej klamce, patrzac ogromnymi czarnymi oczyma na starca.

Malahuda powstal. Drzacymi rekoma zgarnial lezace przed nim ksiegi na marmurowym stole, jak gdyby je chcial ukryc, nierad i pomieszany... Mamrotal cos do siebie, poruszajac szybko wargami, bral ciezkie folialy i przekladal je bez celu na druga strone, az naraz zwrocil sie ku przybylej:

-Czy nie wiesz, ze oprocz mnie nikomu tutaj wchodzic nie wolno? - rzekl niemal gniewnie.

-Tak... ale... - Urwala, jakby szukajac slow. Duze oczy jej, jak dwa ptaki szybkie i ciekawe, przelecialy po tajemniczej komnacie, muskajac olbrzymie, bogato rzezane i zlotem nabite skrzynie, w ktorych ksiegi swiete chowano, zatrzymaly sie chwile na dziwnych ozdobach czy znakach tajemnych z kosci i zlota na wykladanych gladzona lawa scianach - i powrocily znow na twarz starca.

-Wszakze teraz juz wolno - rzekla z naciskiem. Malahuda w milczeniu odwrocil sie i poszedl w glab ku wielkiemu zegarowi, ktory cala wysokosc sciany zajmowal. Przeliczyl spadle juz kule w miedzianej misie i spojrzal na wskazowki.

-Jeszcze trzydziesci dziewiec godzin do wschodu slonca - rzekl twardo - idz i spij, jesli nie masz co robic...

Ihezal nie poruszyla sie. Patrzyla na dziadka, podobnie jak ona w domowy stroj odzianego, jeno ze futro mial na sobie lsniace, czarne i pod nim kaftan i spodnie z miekko wypraw-nej, czerwono barwionej psiej skory, a na siwych wlosach zlota obrecz, bez ktorej nie wolno bylo nawet arcykaplanom wchodzic do miejsca swietego.

-Dziadku...

-Idz spac! - powtorzyl stanowczo. Ale ona naglym ruchem przypadla mu do kolan.

-On przyszedl! - krzyknela z radosnym, przemoca dotychczas powstrzymywanym wybuchem - dziadku, on przyszedl!

Malahuda cofnal reke i usiadl z wolna w karle, spuszczajac na piers bujna, siwa brode.

Dziewczyna patrzyla na niego teraz z niewyslowionym zdumieniem.

-Dziadku, dlaczego nie odpowiadasz? Od dziecka, ledwo mowic zaczelam, uczyles mnie, jako pierwszego slowa, tego pozdrowienia odwiecznego, ktore nas, ludzi, odroznia od zwierzat i podlejszych od nich szernow, i gorszych, bo postac ludzka noszacych, morcow - i witalam cie zawsze, jak nalezy, slowami: "On przyjdzie!" - a ty zawsze odpowiadales, jako nalezy: "Przyjdzie zaprawde!" - Dlaczegoz teraz, kiedy ten wielki, szczesliwy dzien nam zawital, ze moge zawolac do ciebie: "On przyszedl" - ty mi nie odpowiadasz "Przyszedl, zaprawde!"?

Mowila szybko, zapalczywie, z dziwnym goraczkowym blyskiem w oczach, chwytajac oddech biala piersia, po ktorej falowaly, skrzac sie w odbitych miedzianymi zwierciadlami swiatlach, bezcenne purpurowe bursztyny swietej kaplanki Ady...

-Dziadku! prorok Tuheja, ktorego pono starcem znali jeszcze pradziadowie twoi, napisal byl ongi: "Przyjdzie w dniu najwiekszego ucisnienia i lud swoj wybawi. A jako odszedl byl od nas starcem w on dzien, bo nigdy mlodym nie byl, tak powroci po dopelnieniu czasow mlodziencem swiatlym i promiennym, albowiem nigdy juz starym nie bedzie!" Dziadku! on jest tam! On idzie! Powrocil z Ziemi, na ktora odszedl byl przed wiekami, aby wypelnil, co przyobiecal przez usta pierwszej swej prorokini Ady - idzie w glorii i majestacie, młody, zwycieski, piękny! O! kiedyz ten swit nadejdzie! kiedyz go bede mogla ujrzec i pod nogi jego blogoslawione rzucic te wlosy!

To mowiac, szybkim, prawie nieswiadomym ruchem - u nog starca schylona - rozerwala wezly kos ponad uszyma, zalewajac posadzke malachitowa wonnym, mialkim, zlotym potopem.

Malahuda milczal wciaz. Zdawac sie moglo, ze nie widzi nawet kleczacej przed nim dziewczyny ani nie slyszy potoku

jej stow. Oczy przygasle i zamyslone zwrocil w glab komnaty -przez przyzwyczajenie moze? - gdzie w mroku blyszczal na scianie odblaskami swiecznika zloty znak swiety, wyobrazac majacy wychylona zza widnokregu Ziemie ze stojacym nad nia Sloncem, tak, jak sa widywane kazdej polnocy przez Braci Wyczekujacych w Kraju Biegunowym...

Ihezal mimo woli poszla oczyma za jego wzrokiem i spostrzegla wylaniajace sie z mroku dwie zlaczone tarcze zlociste na czarnym marmurze, wyrazajace tak prostym sposobem wszystkie wielkie tajemnice, z wieku na wiek, z pokolenia w pokolenie przekazywane: jako ze ludzie przyszli na Ksiezyc z Ziemi, gwiazdy ogromnej, swiecacej nad bezpowietrzna pustynia, i ze tam odszedl On, Stary Czlowiek (ktory to imie przybral i nim sie kazal nazywac, nie dozwalajac wymawiac innego) - i stamtad powroci zwycieskim mlodziencem i wybawicielem. Nabozny lek ja objal, uniosla sie i wielkim palcem prawej dloni nakreslila szybko na czole kolo, a potem wieksze polkole od jednego ramienia przez usta ku drugiemu - i linie pozioma przez piers, szeptajac jednoczesnie zwykle slowa zaklecia: "On nas wybawi - pognebi wroga naszego - tak bedzie zaprawde".

Malahuda powtorzyl jak echo:

-Tak bedzie, zaprawde... - Jakis spazm gorzkiego bolu czy ironii zdlawil mu ostatnie slowo w gardle.

Ihezal spojrzala mu w twarz. Milczala przez chwile, a potem nagle, uderzona snadz czyms niezwyklym, a dopiero teraz w obliczu starca spostrzezonym, odskoczyla w tyl, krzyzujac rece na nagiej, spod rozwartego futra wychylajacej sie piersi.

-Dziadku!...

-Cicho, dziecko, cicho.

Powstal i chcial ja ujac za dlon, ale ona mu sie usunela. A potem krzyk:

-Dziadku! ty... nie wierzysz, ze to... On?! Stala o pare krokow przed nim, z naprzod wyciagnieta szyja, z szeroko rozwartymi oczyma i rozchylonymi usty, wyczekujaca odpowiedzi, jakby zycie jej od slow, ktore miala uslyszec, zawislo.

Arcykaplan spojrzal na wnuczke i zawahal sie.

-Proroctwa sie wszystkie zgadzaja i jezeli kiedykolwiek mial przyjsc Zwyciezca...

Urwal i zamilkl. Mialze powiedziec tej tak wierzacej dziewczynie o ty m,'do czego po dlugiej walce zaledwie sam sie smial przyznac przed soba i co jeszcze od starego serca wszelkimi silami odpychal? Mialze jej powiedziec, ze on, arcykaplan, stroz Prawdy i Tajemnicy, ostatni z odwiecznego i wygasajacego juz na nim kaplanow rodu, on - przodownik wszystkiego ludu, mieszkajacego na polnocnym brzegu Wielkiego Morza, hen daleko na wschod poza snieznym szczytem zionacego ogniem Otamora, przy Cieplych Stawach, najstarszej ksiezycowej osadzie, i dalej poza Przesmykiem na zachod i na polnoc, az po Stare Zrodla, ktoredy droga w Kraj Biegunowy wiedzie i kedy przed wiekami pono pierwszy raz blogoslawiona nafte odkryto - mialze powiedziec on, ktory cale dlugie zycie szanowal i przykazywal wierzyc w przyjscie Zwyciezcy:

ze teraz, kiedy doniesiono mu, iz przyszedl zaprawde, on przestal wierzyc, ze mial przyjsc w ogole?

Sam nie umial dobrze zdac sobie sprawy z tego, co w nim zaszlo, czy tez snadz wydobylo sie na wierzch z nieswiadomej jakiej glebi wobec tej wstrzasajacej wiadomosci.

Przed zachodem slonca odbywal jeszcze zwykle z ludem modlitwy i kazal, cytujac slowa ostatniego proroka Tuhei, wlasnie teraz przez te dziewczyne mu odrzucone... Czynil tak co dzien, przez dlugi ciag swego zywota, od kiedy zostal kaplanem - i wierzyl tak od dziecka, przez ojca swego, arcykaplana Bormite, nauczony, ze Stary Czlowiek ongi zyl miedzy swoim ludem i odszedl na Ziemie przed wiekami, i powroci znow mlodziencem, aby lud swoj wybawic. Ta wiara byla dla niego tak jasna i tak prosta. Nawet nie zastanawial sie nad nia glebiej, nie zwracal nawet nigdy uwagi na dowodzenie "uczonych", ktorzy utrzymywali, ze historia o ziemskim pochodzeniu ludzi na Ksiezycu jest zwykla, w ciagu wiekow powstala legenda, ze zaden "Stary Czlowiek" nigdy nie istnial ani tez nigdy zaden "Zwyciezca" z miedzygwiezdnych przestrzeni nie zejdzie... Nauk takich on nie zwalczal nawet, odstepujac pod tym wzgledem od starego zwyczaju, ktory i ojciec jego, arcykaplan Bormita, jeszcze zachowywal, od zwyczaju, co kazal i kacerzy do slupa przywiazanych na morskim wybrzezu kamienowac. Kiedy kaplani, jego podwladni, domagali sie tej kary, kiedy wolali o nia na bluzniercow, zwlaszcza zaciekli Bracia Wyczekujacy, on wzruszal tylko ramionami -ze spokojem i wielka pogarda w duszy - zarowno dla tych, co kamieniami chcieli wiare umacniac, jak i dla owych, litosci godnych szalencow, ktorzy ludzkim slabym rozumem dociekac usilowali rzeczy niedocieczonych, zamiast wierzyc z bloga radoscia w gwiezdne swoje pochodzenie i w Obietnice, ktora sie kiedys spelni...

Miedzy innymi pobudek tej lagodnosci jego pojac nie mogl mnich Elem, przelozony zakonu Braci Wyczekujacych, i gromic go smial nieraz przez posly za ten brak gorliwosci w rzeczach swietych - ale czyz nie on, Malahuda, byl panem, krolujacym w odwiecznej arcykaplanskiej stolicy przy Cieplych Stawach wszystkiemu ludowi ksiezycowemu? Sadzic mu nalezalo, a nie byc sadzonym. On to raczej mogl Elema potepic i wszystkich z nim razem Braci Wyczekujacych za kacerstwo widoczne, iz nadejscie Zwyciezcy kazdego dnia juz obiecywali, nie baczac, ze wszyscy prorocy na przyszlosc je zapowiedzieli... Nierad tez byl powadze i wplywowi, jaki sobie Bracia wsrod ludu zyskac umieli. Nie opuszczali oni wprawdzie nigdy siedzib swoich w Kraju Biegunowym - zakon im tego zabranial - ale co rok (tak dziwnie: "rokiem", nazywano na Ksiezycu okres na przemian dwunastu i trzynastu dni po

siedemset dziewiec godzin, odpowiadajacy czasowi przejscia slonca przez zodiak; opowiadaja, ze ten podzial czasu ludzie z soba z Ziemi przyniesli) - otoz co roku, zwlaszcza dnia dwunastego, ktory jest swietym i pamiatkowym dniem odejscia Starego Czlowieka, odbywaly sie tlumne pielgrzymki do Kraju Biegunowego, nastreczajace dla Braci Wyczekujacych dosc sposobnosci oddzialywania na lud.

Nie w mocy Malahudy bylo zakazac tych pielgrzymek, tradycja wiekow uswieconych, choc niechetnym na nie patrzyl okiem, widzac, jak Bracia lud demoralizuja i odciagaja od zadan zycia realnych, obiecujac mu rychle juz przyjscie Zwyciezcy...

Zapewne, i on - Malahuda - w przyjscie Zwyciezcy wierzyl niezlomnie, ale zdawalo mu sie to zawsze czyms tak odleglym, czyms, co jest prawie ze tylko obiecanym, tak ze gdyby go byl kto zapytal: czy przypuszcza mozliwosc doczekania sie za swego zywota owego Przyjscia? - bylby z pewnoscia odczul takie pytanie jako naruszenie dogmatu, orzekajacego, iz Przyjscie w przyszlosci nastapi... Wszakze prorok Ramido powiedzial byl wyraznie: "Nie nasze oczy i nie oczy synow naszych ujrza Zwyciezce - ale przyjda po nas ci, ktorzy go twarza w twarz ogladac beda". A coz, ze prorok Ramido przed stu kilkudziesieciu laty umarl?...

Tak bylo az do wczorajszego dnia wieczorem. Skonczyl byl wlasnie modly z ludem i stal jeszcze na szerokim tarasie przed swiatynia, tylem do zachodzacego slonca i morza odwrocony - i rece do ostatniego wieczornego podnoszac blogoslawienstwa, odwieczne wymawial pozdrowienie: "On przyjdzie!" - kiedy wsrod ludu zgromadzonego ruch sie wszczal jakis i niepokoj. Blizej stojacy odpowiedzieli mu jeszcze zwyklymi slowy: "Przyjdzie zaprawde...", ale ci, ktorzy dalej stali, odwracali sie juz poza siebie, wskazujac dlonmi dziwna grupe, ktora sie szybko ku swiatyni zblizala.

Malahuda spojrzal i zdumial sie. Posrod malej garstki zebranych snadz przypadkowo przechodniow szli, a raczej biegli dwaj Bracia Wyczekujacy. Poznal ich z dala po odkry-

tych ogolonych glowach i dlugich szarych szatach, jakie mieli na sobie. Nie opodal stal wozek psami zaprzezony, ktorym snadz tu przybyli. Juz samo zjawienie sie mnichow, nie opuszczajacych w ciagu zycia nigdy swych siedzib, bylo czyms nieslychanym, ale miary zdumienia starego kaplana dopelnil sposob ich zachowania sie, wprost niepojety. Patrzyl i sadzil, ze ma ludzi szalonych przed soba, nie smial bowiem przypuszczac, aby sie popili mnichowie, nie znajacy wedle slubow trunku zadnego. Biegli krokiem tanecznym, w plasach, wymachujac rekoma i z rozpromieniona twarza rzucali naokol jakies okrzyki, ktorych tresci nie mogl pojac z dala. A lud w dole slyszal je i rozumial snadz, bo cizba cala poczal sie naraz tloczyc ku przybylym - ruchliwy, oszalaly a krzyczacy, tak iz niewiela, a Malahuda sam zostal na stopniach swiatyni ponad opustoszalym placem. W tejze jednak chwili uderzyla na niego powrotna fala tlumu. Nim mogl zdac sobie sprawe z tego, co sie dzieje, spostrzegl okolo siebie twarze oszalale obledna jakas radoscia, podniesione rece i setki gab rozwartych a krzyczacych: lud caly pchal sie teraz na stopnie swiatyni, a na przedzie szli obaj Bracia na rekach niemal niesieni i wolajacy z placzem naraz i smiechem:

-On przyszedl! On przyszedl!

Nie rozumial i dlugo jeszcze pojac nie mogl, choc Bracia opowiadali mu, ze spelniona jest wielka obietnica i dokonany czas przez prorokow naznaczon, bo oto poprzedniego dnia o godzinie, kiedy w Kraju Biegunowym slonce staje nad zacmiona Ziemia, powrocil po wiekach do ludu swego On, Stary Czlowiek - odmlodzony i promienny, Zwyciezca i wybawiciel!...

"Bracia Wyczekujacy" przestali juz istniec-sa oni teraz "Bracmi Radosnymi'' - po dwoch rozeslani ida z dobra nowina do wszystkich plemion ksiezycowych, nad brzegiem Wielkiego Morza i w glebi ladu nad strumieniami zamieszkalych, wiescic przyjscie Zwyciezcy, koniec zlu wszelakiemu i wybawienie z reki Szernow i morcow!

A oto za nimi, razem z Elemem i kilku dla towarzystwa

pozostalymi Bracmi, idzie On sam. Zwyciezca - i kiedy swit nowy wzejdzie, zjawi sie ludowi tutaj, nad brzegiem Morza

Wielkiego...

Tak mowili Bracia - wyczekujacy niegdys, a dzisiaj juz radosni, a lud caly przed arcykaplanem smial sie i plakal, i w plasach a okrzykach slawil Najwyzszego, ktory dopelnil danych prorokom obietnic.

Malahuda wzniosl rece. Szal radosny jak fala ogarnal w pierwszej chwili i jego. Stara piers wzdela mu sie uczuciem niewyslowionej, rzewnej wdziecznosci, ze teraz wlasnie, w porze ucisku srogiego i w dniu gorzkiej niedoli. Zwyciezca przychodzi - oczy zaszly mu lzami, a gardlo scisnal spazm serdeczny, dlawiac w nim okrzyk weselny, ktory sie juz z glebi duszy dobywal... Zakryl oczy dlonmi i rozplakal sie wobec ludu na stopniach swiatyni.

Lud patrzyl z szacunkiem na lzy arcykaplana, a on trwal tak dlugo z zakryta twarza i glowa na piers pochylona... I przyszlo mu na mysl cale zycie jego, wszystkie tesknoty i uniesienia - i wszystko, na co patrzyl oczyma swoimi: kleski ludu i nieszczescia, i pognebienie, ktore on koil, powtarzajac wciaz swieta, a spelniona juz dzis Obietnice... Tesknosc jakas rozlewna zajela teraz w sercu jego miejsce poprzedniej radosci.

-Bracia moi! bracia... - zaczal, wyciagajac drzace od starosci i wzruszenia rece ponad falujacym tlumem... I nagle spostrzegl, ze nie wie, co ma powiedziec. Zawrot jakis, tak nieslychanie do leku podobny, spadl mu na glowe i piers. Westchnal gleboko, chwytajac oddech kurczowo, i zakryl znow oczy. Pod czaszka zahuczal mu dziwny, opetany wir, z ktorego tylko jedna uporczywa mysl jasno sie wylaniala, ta mysl: "Odtad bedzie inaczej!" Uczul, ze odtad bedzie inaczej, ze cala wiara, oparta na Obietnicy i oczekiwaniu, przestaje po prostu istniec z ta chwila, a na jej miejsce przychodzi cos nowego, cos nieznanego...

Lud tanczyl wokolo i wznosil pomieszane, weselne okrzyki, a jemu, arcykaplanowi, w tej wielkiej i radosnej chwili dziwny, bolesny zal wszedl do serca za tym wszystkim, co bylo: za tymi modlami o zachodzie slonca, ktorym on przewodniczyl, za ta wiara, za oczekiwaniem, ze przyjdzie dzien nareszcie, ze dzien zaswita...

I nie wiadomo dlaczego pomyslal nagle, ze Bracia Wyczekujacy klamia. Przelakl sie zrazu tej mysli, gdyz spostrzegl, iz laczy sie z nia prawie ze nadzieja, prawie zyczenie, aby tak bylo. Przycisnal piers rekoma i pochylil glowe, kajajac sie w duchu niedowiarstwa swego, ale mysl pierwsza wracala ciagle, szepcac mu natarczywie w ucho, ze przeciez on, arcykaplan, jest strozem wiary i nie wolno mu tak na slowo przyjmowac za prawde wiesci, podstawami jej wstrzasajacych...

Swiadomosc obowiazku uderzyla mu nagle do glowy i zapanowawszy nad innym uczuciem, przywrocila rownowage wewnetrzna. Zmarszczyl brwi i spojrzal bystro na wyslannikow. Ci jednak, ludzie prosci, skromni i nieuczeni, siedzieli teraz na stopniach u jego nog, podroza i krzykiem radosnym znuzeni - i tylko z fanatycznie wciaz rozplomienionymi oczyma mruczeli zachryplym glosem, odpowiadajac sobie na przemian, piesn jakas stara, ze spelnionych juz dzisiaj proroctw zlozona... Serca ich czyste i jasne, wielka radoscia rozpalone, nie przeczuwaly nawet rozterki, jaka sie w duszy zwierzchnika ludu toczyla.

,,Z gwiazd przyszli ludzie! tak rzekl Stary Czlowiek!" - spiewal Abelar, wiekiem i trudami zakonnego czuwania pochylony.

"I na gwiazdy kiedys powroca! tak rzekl Stary Czlowiek!" - odpowiadal mu mlody, radosny glos Renoda.

"Albowiem przyjdzie Zwyciezca i lud swoj wybawi!"

"Przyjdzie zaprawde! Radujmy sie!"

Lud tymczasem parl sie juz na stopnie swiatyni i wolal arcykaplana po imieniu, z dlugiego jego milczenia niezadowolony. Zmieszane bezladne glosy wyzywaly go do jakichs nieokreslonych czynow, to znowu zadaly od niego potwierdzenia radosnej nowiny albo tez wolaly, aby drzwi swiatyni otworzyl i zebrane wiekami skarby rozdal ludowi w tym dniu

na znak, iz wypelniona jest Obietnica i wesele odtad na calym Ksiezycu ma panowac.

Chlop jakis stary podszedl ku niemu i targnal za szeroki rekaw czerwonej kaplanskiej szaty, kilka kobiet i niedorostkow wyminelo go, przekraczajac niedostepny o zwyklej porze prog swiatyni - cizba i nieporzadek rosly dokola.

Malahuda wzniosl glowe. Za bliski juz i zbyt poufaly byl mu ten tlum... Po chwili zmieszania i slabosci uczul sie znowu panem i przewodnikiem. Skinal reka na znak, ze chce mowic -i powiedzial krotko, spokojnie, ze przyszla wprawdzie wiesc, jakoby spelniona juz byla Obietnica, ale on, arcykaplan, zbadac wpierw wszystko musi, nim razem z ludem szaty radosne przywdzieje, i przeto chce, aby go zostawiono w pokoju razem z wyslannikami.

Ale tlum, posluszny zazwyczaj na pierwsze skinienie, tym razem zdawal sie stow naczelnika swego nie slyszec. Wolano dalej i rozprawiano zywo. Byli tacy, ktorzy krzyczeli, ze Malahuda utracil juz wladze i nie powinien rozkazywac, kiedy przyszedl Zwyciezca, oczekiwany i jedyny na Ksiezycu pan. Inni nie chcieli isc do domow, utrzymujac, iz dnia tego slonce nie zajdzie, aby sie wypelnily dosc niejasne slowa proroka Rochy, ktory powiedzial byl: "A kiedy przyjdzie On, dzien juz nastanie wieczny"...

Slonce jednakowoz zachodzilo - z wolna, ale stanowczo, jak dnia kazdego, krwawiac szeroka luna niebosklon i rozzlocona w gestych oparach wode Cieplych Stawow. Krwawilo sie tez morze rozlegle i dachy szeroko na wybrzezu rozsiadlej osady - a w dali - nad nia - blyszczaly w sloncu trzy szczyty kamiennej wiezy, w ktorej na pohanbienie ludu mieszkal szern Awij, w otoczeniu zolnierzy swoich i morcow, przyslany tutaj zza Morza Wielkiego, aby na znak poddanstwa haracz ze wszech ludzkich osad pobierac.

Nie wiadomo kto pierwszy zwrocil w ten wieczor oczy na owo zamczysko, ale nim Malahuda spostrzegl, co sie dzieje, wszystkie twarze - grozne - patrzyly juz w tamta strone i podniosly sie w gore rece, uzbrojone napredce w kije i kamienie. A przed tlumem, na przydroznym glazie, stal w lunie zachodzacego slonca mlody, czarnowlosy Jeret, daleki krewny arcykaplana, i wolal:

-Czyz nie jest obowiazkiem naszym oczyscic dom na przyjecie Zwyciezcy? Wszakze pogardzilby nami i jako niegodnych od oblicza swego odtracil, gdybysmy jego tylko dlonmi chcieli zwyciezac!

A tlum ryczal za nim:

-Na hak Awija! Smierc szemom! smierc morcom!... - i walil sie juz lawa ku czarnej wiezy w oddali.

Malahuda pobladl. Wiedzial, ze zaloga w zamku nie jest zbyt liczna i ze tlum rozzarty moze rozniesc dzis cala twierdze, tak iz nie pozostanie kamien na kamieniu, ale wiedzial tez, ze za Awijem i jego garstka stoi cala straszliwa i zgubna potega Szernow - i ze jedno sciegno zerwane w skrzydle obrzydlego namiestnika znaczy znow wojne nieublagana dla calego ludzkiego plemienia, a moze znow kleski straszne i niewypowiedziane pogromy, jako za dawnych lat, za pradziada jego bywalo.

Poczal krzyczec, aby sie wstrzymali, ale glosu jego teraz nikt juz nie sluchal, mimo ze i obaj Bracia Wyczekujacy tlumowi zastapili droge, wolajac, ze nie wolno pelnic niczego przed przybyciem Zwyciezcy, ktory jeden ma prawo wiesc i rozkazywac.

Jeret pchnal starszego z mnichow w piers, az upadl w tyl na kamienie - i walil naprzod razem z calym tlumem waskim przesmykiem miedzy stawami.

Wtedy Malahuda uderzyl w dlonie i na ten znak z dwoch dolnych skrzydel gmachu, obok stopni wiodacych do glownych wrot swiatyni, sypac sie poczeli zbrojni ludzie, kopijnicy, lucznicy i procarze, stala straz arcykaplana i miejsca swietego tworzacy.

Jak zgraja dobrze wytresowanych psow na jedno reki skinienie zwrocili sie na prawo i zwartym szeregiem, z gotowa do uderzenia bronia w dloniach, zastapili przejscie ludowi.

Jeret zwrocil sie twarza ku arcykaplanowi.

-Kaz bic, stary psie! - ryczal spieniony - kaz bic! niech przychodzacy Zwyciezca nasze trupy tutaj zastanie zamiast wrogow scierwa podlego! niech wie, ze oprocz szernow i wlasni nas gnebia tyrani, z ktorymi tez porzadek zrobic nalezy!

Chwila byla grozna. Tlum miotal wyzwiska i rzucal juz na zbrojnych kamieniami, ktorzy stali dotychczas spokojni i niewzruszeni pod gradem obelg i pociskow, ale po drgajacych twarzach i zacisnietych kurczowo piesciach znac bylo, ze dosc pol slowa rozkazu, dosc skinienia, mrugniecia powiek bodaj, a pojda lawa i beda tlukli i lamali, obojetni dla sprawy, za ktora na rozkaz sie bija, lecz radzi, ze bic im pozwolono ten wrogi im zawsze i nienawistny tlum.

A ze zgrai coraz gesciej podnosily sie okrzyki wrogie dla arcykaplana. Wyzywano go i kleto, wolano, ze jest sluga i przyjacielem szemow, i rzucano mu w oczy haniebny pokoj, ktory byl zawarl z nimi, mimo ze ongi slawiono go jako zbawce, iz tym pokojem wlasnie lud od zguby ocalil.

Malahuda zwrocil sie ku zbrojnym. Wznosil juz reke, aby dac znak, gdy nagle poczul, ze ktos go chwyta za przegub dloni i gwaltownym ruchem powstrzymuje. Obrocil sie oburzony: za nim stala zlotowlosa Ihezal.

-Ty!...

-On przyszedl! - wyrzekla twardo, rozkazujaco prawie, z rozplenionym wzrokiem, nie puszczajac z uscisku reki starca.

Malahuda sie zawahal. A jej oczy nagle zapelnily sie lzami, osunela sie na kolana i przyciskajac usta do dloni, ktora od wydania krwawego rozkazu powstrzymala, powtorzyla cicho i blagalnie:

-Dziadku! On przyszedl...

Arcykaplan, stanowczy zawsze i mimo wielka laskawosc, gdy postanowil cos, nieublagany, uczul w tej chwili, po raz pierwszy w zyciu, ze musi ustapic... A przy tym ogarnelo go dziwne zniechecenie, niemal bezwlad duchowy. Wszak jutro ma tu przyjsc ten, co odtad wladac pono bedzie miast niego, niechaj wiec juz on sam...

Wdano sie w uklady z tlumem mimo namietnej opozycji Jereta. Zapadajaca noc ulatwila porozumienie. Tlum zgodzil sie ustapic pod warunkiem, ze zbrojni otocza wieze i przynalezny do niej ogrod warowny - i noc cala dluga, czuwajac na przemian, w namiotach przepedza, aby snadz przed ranem, zasiaglszy jezyka, nie umknal kto z tych, przyjsciem Zwyciezcy na smierc juz skazanych.

Teraz dopiero mogl Malahuda zabrac obu wyslannikow, aby zbadac dokladnie wiesc, ktora przyniesli.

Przybysze zmeczeni byli i senni, kiedy arcykaplan skinal na nich i wiodl przez krete kruzganki swiatyni, ktore laczyly sie z jego prywatnym mieszkaniem. Cien juz zalegal przejscia i sale; tu i owdzie jeno rozpalal sie w czerwonym swietle nafcianej pochodni zlocisty znak Przyjscia: dwa zlaczone polkregi Ziemi i Slonca... Coraz ciezsze przygnebienie ogarnialo starego arcykaplana. Patrzyl na swiete znaki po scianach, na majaczace w mroku stolby oltarzy i kazalnice, kedy razem z wybranymi wsrod ludu modlil sie o zeslanie Zwyciezcy i skad niewatpliwe Przyjscie jego wiescil - i dziwna, gorzka czczosc wypelniala mu serce. Wieczorna pustka swiatyni wydala mu sie czyms strasznym, a odtad stalym i juz niezmiennym:

odczul po raz drugi, ze upragnione Przyjscie jest przede wszystkim zniszczeniem tego, co bylo, unicestwieniem religii oczekiwania, zroslej juz z jego dusza...

Bylo mu, jakby kto powrozem jakims twardym piers jego oplatal i scisnal - tak mocno, ze nie moze chwycic oddechu, a kazdy wysilek miesni, aby zaczerpnac powietrza, jako bol gryzacy odczuwa. Obejmowalo go bezradne a nieublagane przerazenie. To, o czym sam wiescil zawsze, ze przyjdzie w przyszlosci jako wyzwolenie, zdalo mu sie teraz, gdy przyszlo tak niespodziewanie (mimo proroctwa, mimo zapowiedzi, mimo wiare ciagla - tak niespodziewanie!), czyms przygniatajacym i strasznym.

Za kazda cene nie chcial - tak jest, nie chcial - wierzyc temu, co sie stalo. Teraz juz, idac przez puste kruzganki z przybylymi z wiescia poslami, nie tail nawet przed soba, ze wprost pragnie, aby sie wiesc okazala falszywa.

Ale wyslannicy, gdy wreszcie samotrzec z nimi sie zamknal, dawali takie niezbite dowody i mowili takim tonem przekonania, ze niepodobna bylo dluzej watpic o prawdzie ich slow. Sennosc ich odbiegla, gdy poczeli - po raz setny juz moze - mowic o tym, na co wlasnymi patrzyli oczyma. Opowiadali, przerywajac sobie wzajemnie, rzecz zaiste dziwna i niepojeta. Mowili oto, jak onego dnia, kiedy wszyscy razem z przelozonym Elemem zajeci byli zwyklymi w obliczu Ziemi modlami, blysla ponad ich glowami lsniaca kula ogromna i spadla na sam srodek biegunowej rowniny - i jak wyszedl z niej czlowiek jasnowlosy, do ksiezycowych ludzi podobny, jeno dwakroc przenoszacy ich wzrostem i dziwnie jasny, smiejacy sie a mocarny. Mowili - obaj naraz, bezladnie -jak Elem, zjawisko zoczywszy, przerwal modlitwy proszalne natychmiast, a rozumiejac, co sie stalo, piesn zawiodl dziekczynna i tryumfalna i od Ziemi sie juz odwrociwszy, szedl ku przybylemu Zwyciezcy w gronie oszolomionych jeszcze i na wpol nieprzytomnych Braci - i opowiadali, co slyszeli i widzieli, jako ich wital Zwyciezca i co Elem przemawial do niego - powtarzali wszystko slowy prostymi i nieuczonymi z zapalem wielkim i dziecieca niemal radoscia w oczach.

Malahuda sluchal. Wsparl pochylona siwa glowe na dloni i milczal. W miare jak Bracia opowiadali mu coraz nowe szczegoly, dotyczace dziwnego przybysza, on w mysli przebiegal proroctwa stare i zapowiedzi w odwiecznych ksiegach zlozone, wydostawal z bogatej, latami wycwiczonej pamieci slowa i zdania Pisma i porownywal je wszystkie z tym, co slyszal - i widzial, ze zgadza sie wszystko co do litery. I zamiast radosci, posepnosc coraz wieksza a niewytlumaczona spadala mu na dusze.

Odprawil wreszcie Braci, kiedy im juz sennosc znuzone jezyki platac poczynala, ale sam dlugo jeszcze nie szedl na spoczynek. Wielkimi krokami przemierzal sale i zachodzil

kilkakroc w opustoszale kruzganki swiatyni, jak gdyby odnalezc w nich chcial na powrot - cos... sam nie wiedzial, jak to ma nazwac: wiare? spokoj? pewnosc? Ale troske znajdowal tylko i strach niepojety.

Snieg juz nocny pokrywal ksiezycowe pola i padal duzymi platami na marznace morskie zatoki, kiedy Malahuda, znuzony i stargany wewnetrzna rozterka, udal sie nareszcie do swojej sypialnej komnaty. Sen jednak nie czepial sie jego powiek tej nocy. Budzil sie co kilka godzin, nim nadchodzily pory zwyklych nocnych posilkow - i dlugo pozniej nie mogl zasnac. Po polnocy o drugim wstawaniu zaszla ku niemu Ihezal, odprawil ja jednak pod pozorem, ze ma wazne zajecia, wymagajace samotnosci - i poszedl znow do swiatyni.

Nie zdawal sobie nawet sprawy, po co idzie i czego chce, az dopiero gdy stanal w wielkiej sali u drzwi z kutej zloconej miedzi, znajdujacych sie poza wyniosla kazalnica a wiodacych do miejsca najswietszego, gdzie ksiegi prorockie chowano, zrozumial naraz, ze to bylo nieswiadoma mysla jego od wieczora, ktorej tylko przez dziwny lek jakis nie smial wykonac:

isc tam i przejrzec jeszcze raz te wszystkie ksiegi odwieczne i swiete, ksiegi, ktore tylko w porze wielkich uroczystosci, w drogie tkaniny owiniete, wnoszono za nim na kazalnice, aby z nich Slowo czytal ludowi.

Tak! isc tam i tych ksiag, ktorym zawsze byl tylko posluszny, spytac sie nareszcie, czy nie klamia - przebiec gasnacymi oczyma jeszcze raz ich tresc, ale nie jako dotychczas bywalo, ze czcia jeno a nabozenstwem, lecz z ta badawcza ciekawoscia, ktora niewatpliwie jest grzechem... Czul, ze popelnia swietokradztwo, wchodzac tu dzisiaj z ta mysla, ale nie mogl sie juz oprzec... Dawnym, codziennym nalogiem siegnal jeszcze po zlota obrecz, u dzwierzy wiszaca, i nakrywszy nia wlosy, przycisnal zamek tajemny...

Za rozwartymi drzwiami zionela czelusc w dol wiodacych schodow. Zstepowal nimi z kagankiem, od stop kazalnicy wzietym, czytajac bezmyslnie zlote na scianach napisy, ktore zapowiadaly smierc nagla i kleski wszelakie tym, ktorzy by sie tutaj bez naboznej mysli wnijsc osmielili. A potem, kiedy sie juz znalazl w sali podziemnej, bogatym nakrytej sklepieniem, drzwi nawet za soba nie zamknawszy, jal z pospiechem dobywac ze skrzyn rzezanych, suto drogim metalem i kamieniami nabitych, pergaminy stare, jak twarz jego pozolkle i dzialaniem wiekow zetlale: karty nieliczne z proroctwami pierwszej kaplanki Ady, jej reka pono w Kraju Biegunowym, gdzie zycia dokonala, spisane, a z trudem wielkim przed dwoma setkami lat od Braci Wyczekujacych dobyte, i potem ksiegi inne, na przemian proroctwa i historie ludu zawierajace, az do grubych folialow, spisanych przez ostatniego meza bozego, Tuheje, ktorego znali jeszcze jego pradziadowie.

Rzucil to wszystko - cale brzemie stuleci - na stol marmurowy i rozjarzywszy swiecznik, czytac poczal szybko, pospiesznie, nawet zwyklego znaku przed otwarciem ksiegi na czole nie kreslac.

Mijaly dlugie godziny, ktorych kazda dwunastke oznajmiala kula, spadajaca z zegaru w mise miedziana; starzec, znuzony, zasypial chwilami w wysokim karle i budzil sie znow, i znowu czytal ksiegi, tak dobrze mu znane, a w przerazajaco nowej postaci stajace dzisiaj przed jego oczyma. Dawniej widzial w nich prawde, a dzisiaj znalazl tylko tesknote, ktora zrazu - na kartach kaplanki Ady i u rzadkich pierwszych prorokow - nieokreslona i mglawa, jakims wysnionym (a moze nawet rzeczywistym?) widmem Starego Czlowieka wywolana, rosla i krystalizowala sie w miare postepu czasow i nieszczesc na lud spadajacych. Naprzod byla tam tylko mowa o Starym Czlowieku, ktory lud na Ksiezyc z Ziemi przywiodl i odszedlszy na Ziemie, ma z niej kiedys znowu powrocic, a pozniej dopiero jawic sie poczela obietnica wybawiciela, ktory, bedac w istocie swej Starym Czlowiekiem, bedzie zarazem odmlodzona jego postacia i przyjdzie jako Zwyciezca, aby lud ucisniony wyzwolic. I spostrzegl Malahuda, iz Ada pierwszy raz powrot Starego Czlowieka zapowiedziala, kiedy jej doniesiono w Kraju Biegunowym o najsciu na osady przy Cieplych Stawach szernow zza morza, o ktorych istnieniu na Ksiezycu przedtem ludzie podobno nawet nie wiedzieli - i ze pozniej w ciagu wiekow kazde nieszczescie i kazda kleska mialy swego proroka, ktory tym rychlejsze przyjscie Zwyciezcy obiecywal, im ciezsza na lud dola spadala.

Gorzki, ironiczny usmiech osiadl na jego wargach. Z coraz wieksza zapamietaloscia, goraczkowo przerzucal pisma szanowne i czczone, grzebal w nich drzacymi rekoma i okiem rozplenionym - i wynajdowal sprzecznosci i bledy, i tak, nie wiedzac prawie, co czyni (a czynil rzecz nieodwolalna), walil gmach wiary zycia swego calego.

Na ostatnia karte ostatniej ksiegi ciezko opadly mu dlonie. Wiedzial juz na pewno, ze zaden Zwyciezca nigdy przez nikogo naprawde nie byl przyobiecany i ze wszystkie proroctwa byly jeno wyrazem tesknoty ludu, uciemiezonego przez potwornych i zlosliwych ksiezycowych pierwobylcow...

-A jednak - przyszedl!

Byla to dla niego zagadka nie do rozwiazania, paradoks jakis ironiczny a straszny! A przy tym jeszcze i druga rzecz: jakies bledne kolo uczucia, z glebi najtajniejszych wnetrznosci jego sie wylaniajace. Oto przed chwila zburzyl byl w duszy cala wiare swoja, a teraz czuje, ze wszystko w nim sie oburza na mysl, ze ten przybysz dziwny, przez prorokow w istocie nie przepowiedziany, przez proste ukazanie sie swoje wywroci cala religie oczekiwania, na owych proroctwach oparta!

I znowu przyszlo mu na mysl, ze on moze nigdy naprawde nie wierzyl, ze slowa, ktore mowil do siebie i do ludu, inne mialy znaczenie niz to, ktore on sam pozornie do nich przywiazywal, ze wszystko to byl sen jakis, ktory teraz przez dziwny i przekorny wypadek stal sie rzeczywistoscia, zgola nie wolana...

A czul jednoczesnie, ze zal mu jest wiary.

Staral sie ujac to wszystko w jakas formule, usilowal zrozumiec sam, o co mu chodzi wlasciwie, ale mysli rozpierzchaly sie za kazdym razem, pozostawiajac jeno bolesna pustke w jego glowie i sercu.

I wlasnie kiedy tak dumal, weszla byla jasna Ihezal - i oto stoi przed nim z tym strasznym pytaniem na ustach i w oczach plonacych:

-Dziadku! ty nie wierzysz, ze to... On? Postapil kilka krokow ku dziewczynie i ujal ja miekko oburacz za glowe.

-Wyjdzmy stad, Ihezal...

Przed chwila jeszcze, gdy dlon ku niej wyciagal, oporna -teraz oszolomiona snadz tym, co w oczach starca spostrzegla, dala mu sie prowadzic spokojnie i bez slowa. Ujal ja wiec wpol i wiodl w gore po schodach, pozostawiajac za soba w nieladzie rozrzucone ksiegi swiete i czcigodne, ktorych byt straznikiem... Zloty znak Przyjscia blyszczal za nimi w dogasajacym blasku swiecznika.

Gdy weszli z powrotem do swiatyni, wlewal sie juz przez okna szary blask dnia przychodzacego, ktory na kilkadziesiat godzin przed wschodem slonca na Ksiezycu jego zjawienie sie juz zapowiada.

Malahuda, wnuczke wciaz wpol trzymajac, podszedl z nia ku ogromnemu oknu, na wschod zwroconemu. Przez opary, z Cieplych Stawow wstajace, widac bylo w niklej szarej poswiacie zamarzle morze i sniegiem pokryte gory na wybrzezu. Cisza byla ogromna po wszystkich ludzkich osadach, jeno z trojszczytowego zamku szerna Awija, snu nie znajacego, bil blask pochodni czerwony i krzyki jakies a nawolywania. Dookola, w sniegiem przysypanych namiotach, czuwali wedlug rozkazu zbrojni arcykaplana.

Milczeli dlugo oboje, we wstajacy swit nowego dnia zapatrzeni, az nareszcie biala Ihezal, odstapiwszy kilka krokow, rzucila futro na posadzke swiatyni i stajac nago, jako prawo przysiegajacym kaze, obrocila dlonie ku wschodowi, a potem ku polnocy, w strone, kedy jest Ziemia, i rzekla:

-Jeslibym kiedy zaprzestala wierzyc w Niego, jeslibym Mu nie oddala wszystkich sil moich, mojej mlodosci i zycia mego calego, i tetna wszystkiej krwi mojej, jeslibym oprocz Niego pomyslala o jakimkolwiek innym czlowieku: niech zgine mamie i przepadne, albo niech matka morca sie stane! Slyszy Ten, ktory jest!

Malahuda zadrzal i mimo woli pokryl oczy dlonia, slyszac to straszliwe zaklecie, ale nie wyrzekl ani slowa.

Swit coraz srebrniejszy robil sie na swiecie, rzucajac perlowe blaski na naga dziewczyne, fala zlotych wlosow jeno okryta.

II

Elem stal na szczycie wzgorza, oddzielajacego Kraj Biegunowy, w ktorym slonce nigdy nie wschodzi ani nie zachodzi, od wielkiej bezpowietrznej pustyni, blaskiem swietej gwiazdy, Ziemi, oswietlonej. Rozowe, po horyzoncie slizgajace sie slonce plonelo mu na gladko wygolonej czaszce i drzalo metalicznymi polyskami po dlugiej, kruczej, kedzierzawej brodzie. Ziemia stala w pierwszej kwadrze; tam daleko, nad Wielkim Morzem, w krainie przez ludzi zamieszkalej, byl wlasnie poranek. Zakonnik, tylem od srebrnego sierpa Ziemi odwrocony, patrzyl w dol, w mroczna zielona kotline. Wieksza czesc Braci rozeszla sie juz byla za jego rozkazem na caly swiat ksiezycowy, roznoszac po ludzkich osadach radosna nowine o przybyciu Zwyciezcy - nieliczna garsc tych, ktorzy pozostali, krzatala sie okolo przygotowan do podrozy. Elem widzial z gory, jak w dlugich, ciemnych habitach, z golonymi czaszkami - snuli sie skrzetnie dokola namiotow (jako "wyczekujacy" bowiem w namiotach, nie w domach mieszkali), wynoszac sprzety i zapasy na droge potrzebne lub przygotowujac wozki i psy do zaprzegu. Zwyciezca snadz spal jeszcze w swoim lsniacym wozie, do wydluzonej kuli podobnym, w ktorym przebyl miedzygwiezdne przestrzenie, bo cisza tam byla i nikt sie w poblizu nie ruszal.

Za godzin kilkanascie miano juz na zawsze opuscic Kraj Biegunowy, dachy te, niezliczonym pokoleniom mnichow sluzace, te lake chlodna i zielona - i rozowym sloncem ozlocone wzgorza, skad na widnokregu nad pustynia Ziemie widac jasna. Elem myslal o tym bez zalu; owszem, duma radosna piers mu rozpierala, ze za jego zycia i przelozenstwa dokonaly sie czasy i przyszedl ten, od wiekow zapowiedziany i oczekiwany. Odtad poczynala sie nowa era. On widzial ja juz w mysli, jasna, tryumfalna - widzial pokonanych i upokorzonych szernow nienawistnych, ktorzy jako pierwobylcy smia sobie roscic jedyne do Ksiezyca prawo, mimo ze on przez Starego Czlowieka ludziom byl oddany - myslal z rozkosza o wytepieniu do nogi, do imienia przekletych morcow, a ponadto myslal o wielkim tryumfie i wladztwie Braci niegdys Wyczekujacych, a dzisiaj Weselnych, ktorzy pierwsi wedlug obietnicy przychodzacego Zwyciezce ujrzeli i przyjeli, i z nim teraz razem, jak orszak wierny i nieodstepny, pojda zaprowadzac nowe krolestwo na ksiezycowe kraje...

Pilno mu bylo wyruszyc juz na poludnie, w one ludzkie dziedziny, ktorych nie widzial - w pustynie i daleka Ziemie wpatrzony - od kiedy chlopieciem wstapil do Zakonu, ale ktore go znaly panem co najmniej rownym arcykaplanowi na stolicy przy Cieplych Stawach, a nawet wyzszym od niego, bo wladnacym z dala duchami i od zdobywczej mocy szernow niezawislym.

Ale tymczasem, nim wywiesc mial nareszcie z wieczystych siedzib zywych Braci Zakonu, co z nim razem Przyjscia sie doczekali, nalezalo zrobic porzadek ze zmarlymi.

Obejrzal sie. Na szczycie wzgorza, kedy stal, i dalej, na innych ku Pustyni opadajacych grzbietach, glazami podparci siedzieli wszyscy Bracia Wyczekujacy, ktorzy zmarli, nim nadszedl Zwyciezca - i trupimi, zaschlymi twarzami patrzyli bezmyslnie w strone srebrnej Ziemi na czarnym widnokregu.

Tak przed wiekami - z twarza ku Ziemi - ulozyc sie tutaj kazala pierwsza kaplanka i swieta Bractwa zalozycielka, Ada, ktora po odejsciu Starego Czlowieka dokonala zycia w Kraju Biegunowym, patrzac na Gwiazde Wielka ponad Pustyniami i tak za jej przykladem umieszczano wszystkich Braci, ktorzy pomarli.

Kto raz wstapil do Zakonu, wyrzekal sie wszystkiego i nie opuszczal juz Biegunowej Krainy za zycia ani po smierci. Bracia tracili rodzine, nie znali majetnosci, trunku ani jadla gotowanego, czysci mieli byc, wstrzemiezliwi i prawdomowni a zwierzchnikowi swemu posluszni, a obowiazkiem ich najpierwszym bylo: czekac w pogotowiu... Czas, nie majacy w tej dziwnej krainie dnia ani nocy, spedzali na pracy recznej i modlach, ktore odprawiano na gorze, z twarza ku Ziemi zwrocona. A kto umarl, zwalnial sie od pracy, lecz w modlach zywym towarzyszyl. Nie palono go bowiem ani w grobie chowano, lecz wynioslszy na wzgorze, opierano plecami o glaz, aby patrzyl na Ziemie i czekal Przyjscia razem z zywymi.

Byli tacy, ktorzy, czujac zblizajaca sie smierc, wyprowadzac sie tam towarzyszom kazali, aby w obliczu Ziemi zycia dokonac.

W chlodnym i rozrzedzonym powietrzu trupy sie nie psuly. I z biegiem lat ten Zakon umarly liczniejszy sie stal od zywego Zakonu. Slonce krazylo okolo wyschlych trupow, a one trwaly tak - niezmienne, spokojne i "wyczekujace". Kiedy Ziemia byla na nowiu i slonce plomienne stalo ponad nia, rozjarzaly sie czerwonym blaskiem poczerniale twarze i gorzaly tak, dopoki blask sloneczny z nich nie zszedl, ustepujac miejsca wzmagajacemu sie wciaz, trupiosinemu swiatlu Ziemi. O godzinie pelni Bracia Wyczekujacy przychodzili modlic sie na gore, a kiedy posiadali na glazach wsrod trupow, majac slonce za plecami, trudno bylo zaprawde rozroznic, ktorzy sa zywi, a ktorzy umarli.

Tak wlasnie siedzieli byli dnia poprzedniego, zmarli z zywymi pospolu, kiedy owa wielka rzecz sie stala. A gdy Elem zawolal: "On przybyl!" - zdziwil sie, ze wstali tylko zywi, aby witac z nim Zwyciezce, ze nie powstaly zarazem te trupy i nie zawiodly hymnu radosnego, tak jak oni, ze czasy sie juz wypelnily i koniec nedzy na Ksiezycu...

I teraz patrzyl prawie z oburzeniem na te rzesze niezywa, ze trwa jeszcze wciaz w bezmyslnym i bezcelowym juz oczekiwaniu, twarzami martwymi ku Ziemi zwrocona, chociaz ten, wygladany i wyczekiwany, jest juz pomiedzy nimi. Zdawalo mu sie ciagle, ze ruszyc sie winny te wszystkie trupy,. stare, zeschle i w proch sie juz rozsypujace - i inne, niedawne, z pozoru jakoby jeszcze zywe - powstac i isc tlumnie tam w doline i witac tego, ktorego za zycia i po smierci oczekiwaly.

Ale wsrod trupow cisza byla niezmierna i wieczne, uroczyste milczenie. Elem szedl z wolna. Minal kilku niedawno na spoczynek ulozonych Braci, wstepujac ku szczytowi wzgorza, kedy byl grob kaplanki Ady. Widny byl z dala glaz olbrzymi i wiecznie sloncem oswietlony, juz na lysym czole wzgorza, a pod nim, od strony ku Ziemi dokladnie zwroconej, na tronie z czarnych kamieni siedzial drobny, zeschly trup swietej prorokini, ktora twarza w twarz Starego Czlowieka ogladala: garstka kosci, sczerniala powleczonych skora, w sztywnych szatach kaplanskich, gesto zlotymi naszytych ozdobami. Dookola u stop jej byly groby przelozonych Zakonu i mezow swietym zyciem celujacych, ktorym w nagrode cnoty to czestne ku wyczekiwaniu miejsce przeznaczono.

Elem oparl sie dlonia o podnoze grobowego tronu i patrzyl ku Ziemi... Stala w kwadrze, jasna i daleka jak zawsze, z wyraznymi na srebrnej tarczy zarysami morz i ladow, z dawnej i gluchej juz wiesci tylko ksiezycowemu ludowi znanych.

Strach go jakis przejal.

-Matko Ado - szepnal wznoszac dlon, aby dotknac zeschlych stop - matko Ado, swieta Zalozycielko! Oto, jakos przyrzekla, powrocil Stary Czlowiek mlodziencem do ludu swojego i jest pomiedzy nami! Matko Ado, pojdz go powitac...

Ostroznie objal cialo i chcial je ruszyc z wiekowego siedzenia, gdy naraz poslyszal glos za soba:

-Nie tykaj!

Odwrocil sie. Wsrod trupow siedzial bez ruchu Choma, najstarszy z Braci Zakonu i wiekiem juz zdziecinnialy. Patrzyl gniewnie na przelozonego i powtarzal wciaz, trzesac siwa broda:

-Nie tykaj! nie tykaj! nie wolno!...

-Co tu robisz? - zapytal Elem.

-Wyczekuje, jako Zakon kaze. Jest godzina wyczekiwania.

To mowiac, wyciagnal drzaca, sucha dlon, wskazujac Ziemie, dokladnie w pierwszej kwadrze stojaca.

-Czas wyczekiwania juz sie skonczyl - rzekl Elem. - Idz na doline; tam jest Zwyciezca.

Choma potrzasl stara glowa:

-Prorok Samielo powiedzial: "Powstana ci, ktorzy umarli, aby witac tesknote zywych oczu swoich!" Umarli jeszcze czekaja i ja czekam razem z nimi. Zwyciezca nie przybyl!

Elema nagly gniew zebral:

-Glupis jest ty i trupy sa glupie! Jak smiesz watpic, gdy ja ci mowie, ze Zwyciezca jest pomiedzy nami?! Trupy nie wstaja tylko dlatego, ze sa martwe - i to ich wina! Aleje wszystkie pod stopy Zwyciezcy zwleczemy!

To mowiac, pewnym krokiem wstapil na piedestal i owinawszy plaszczem cialo Ady, wzial je na rece i poczal schodzic ku dolowi z tym brzemieniem. Choma jeknal glucho i zakryl oczy, aby nie patrzec na to swietokradztwo przelozonego.

On tymczasem szedl ku dolinie, stanowczy i juz spokojny, z cialem pierwszej kaplanki w ramionach, a spotkawszy w drodze kilku Braci, ktorzy wyszli go szukac, rozkazal im zebrac inne zwloki i ulozyc z nich wielki stos na rowninie...

-Czas ich wyczekiwania takze sie skonczyl - rzekl -niechaj odpoczna...

Ten, ktorego nazywano Zwyciezca, powstal byl tymczasem i wyszedl ze swego lsniacego wozu stalowego.

Elem, spostrzeglszy go z dala, zlozyl szybko cialo Ady na mchu i pobiegl z powitaniem.

-Panie, panie! - mowil zginajac sie - badz pozdrowiony...

Wszystka swada i pewnosc siebie odbiegla go na widok tego olbrzymiego przybysza, dwakroc wzrostem ksiezycowych ludzi przewyzszajacego (jest podanie, ze taki wzrost mieli pierwsi prarodzice, ktorych Stary Czlowiek z Ziemi przywiodl z soba), zwlaszcza ze trudno mu bylo porozumiec sie z nim, gdyz mowil jezykiem dziwnym, podobnym do zachowanego w najstarszych jeno ksiegach swietych, ktorego ludzie niepismienni od dawna juz na Ksiezycu nie rozumieli.

Przybysz usmiechnal sie, widzac zaklopotanie mnicha.

-Nazywaja mnie na Ziemi Markiem - rzekl. Elem pochylil znow glowe.

-Wolno ci, panie, na Ziemi nosic imie, jakie zechcesz;

tutaj u nas masz od wiekow tylko jedno: Zwyciezca!

-Zwyciezylem rzeczywiscie wiecej, niz mozesz przypuszczac - rzekl Marek - przybywajac tutaj z Ziemi. Tamci mieli towarzyszow, ja jestem sam - dodal jakby do siebie, patrzac w strone dalekiej Ziemi na niebie.

Potem zwrocil sie znow do Elema:

-I nie dziwno wam, ze przybylem?

-Wiedzielismy, ze przybedziesz.

-Skad?

Elem spojrzal na niego zdumionymi oczyma:

-Jak to? czyz nie dales przyrzeczenia Adzie, kiedy jako... Stary Czlowiek stad odchodziles? A pozniej wszyscy nasi prorocy...

Urwal z przestrachem, gdyz "Zwyciezca" wybuchnal tak szalonym i nieposkromionym smiechem, jakiego od wiekow nie slyszano w cichej Biegunowej Krainie. Smialy mu sie usta i oczy, i cala mloda twarz sie smiala - przysiadl az na

ziemi i poczal jak dziecko rozbawione bic sie dlonmi po udach.

-Wiec wy, wiec wy... - mowil duszac sie od smiechu -wy myslicie, ze ten wasz "Stary Czlowiek", sprzed szesciu- czy siedmiuset lat-to ja? Alez to nadzwyczajne! Tutaj, jak widze, cala legenda urosla! I ja mam byc teraz jak chinski bozek... O! drodzy, ziemscy towarzysze moi! gdybyscie wy wiedzieli, jakie mi te kochane karly przyjecie zgotowaly! Pojdzze, moj papiezu, niech cie usciskam!

Mowiac to, pochwycil oniemialego Elema i unioslszy z ziemi jak piorko, poczal z nim tanczyc po rowninie.

-O, ukochany, zacny potomku podobnych do mnie szalencow! - wolal-jakze ja sie ciesze, zescie wy tutaj na mnie czekali! Bedziemy sobie tutaj zyli wesolo, ty pokazesz mi wszystko, co widziec pragne, a potem - potem musze cie zabrac z soba, gdy bede powracal na Ziemie!

Postawil zakonnika obok i mowil dalej:

-Wiesz! bo ja moge wrocic kazdej chwili, gdy zechce! Nie tak, jak tamci szalency sprzed siedmiu setek lat, dzieki ktorym wy sie po Ksiezycu roicie.

Chwycil go za reke jak dziecko i pociagnal ku wozowi.

-Patrz, przede wszystkim spadlem tutaj, nie gdzies na bezpowietrznej pustyni, ktora tamci musieli z trudem przebywac. Strzal byl dobrze wymierzony? co? w sam srodek kotliny biegunowej, miedzy wasze domki, ktorzyscie mnie mimo mej wiedzy tu oczekiwali... A potem - widzisz, ze pocisk stoi w zewnetrzny plaszcz swoj stalowy wglebiony jakby w armate! Tak, tak, czcigodny szamanie! przyjechalem we wlasnej kolubrynie, ktora sie sama nabila zageszczonym powietrzem, spadajac. A widzisz, jak stoi, wymierzona? Pod tym samym katem, jak spadla... Tam pod spodem jest rodzaj nog, ktore w grunt sie zaglebily - przesliczna laweta! Dosc mi wejsc, zamknac sie i guzik tam nacisnac i - wracam na Ziemie. Ta sama droga - rozumiesz? matematycznie ta sama droga, ktora przybylem - wracam na Ziemie!

Mowil szybko i wesolo, nie zwazajac, ze mnich nawet tresci slow jego nie rozumie. W chaosie tym zdolal on zlapac tylko jedno zdanie: "wracam na Ziemie!" I nagly, potworny przestrach chwycil go dlawiaca garscia za krtan.

-Panie, panie! - zdolal jeno wykrztusic, czepiajac sie kurczowo wzniesionymi dlonmi jego rekawa.

Marek spojrzal na niego - i zart zamarl mu na ustach. Mnich wygladal wprost strasznie. Trzesly mu sie drobne, dziecinne rece, a w oczach wzniesionych wyla jakas okropna prosba i rozpacz, i lek...

-Czego?... czego ty?... - szepnal mimo woli, o krok sie cofajac.

Elem wybuchnal:

-Panie! ty nie wracaj na Ziemie! My na ciebie czekali! panie, czy ty rozumiesz, co to znaczy: my czekali na ciebie przez dlugich siedem setek lat! Przybyles oto i mowisz rzeczy dziwne, ktorych ani ja nie pojmuje, ani nie pojmie nikt na Ksiezycu! My wiemy tylko jedno: gdyby nie wiara w ciebie, gdyby nie ufnosc, ze przyjdziesz naprawde, zycie by tutaj bylo niemozliwe - w nedzy, w ucisnieniu, w takiej poniewierce! A ty mowisz teraz, ze odjedziesz, i chcesz mi pokazywac...

Odwrocil sie i naglym ruchem wyciagnal dlon ku cichym, drobnym zwlokom Ady, zniesionym na mniszym plaszczu z gory, skad Slonce widac i Ziemie.

-Patrz! Oto jest Ada, kaplanka twoja, ktora cie znala, gdys byl tutaj Starym Czlowiekiem, i ktorej pierwszej obiecales powrocic! Czekala na ciebie do konca dni swoich, a kiedy zmarla, czekala jeszcze, slepymi oczyma zwrocona ku Ziemi, tak jako my czekalismy codziennie, tak jako tamci z nia i z nami czekali!

To mowiac, pokazywal reka wzgorze, kedy snuli sie - z dala w rozowym sloncu widoczni Bracia Wyczekujacy, ruszajac z odwiecznych miejsc trupy, aby je na dol pod nogi Zwyciezcy poznosic.

-Tamci juz ciebie nie potrzebuja! Przyszedles - i skonczylo sie juz ich nuzace posmiertne czuwanie! Splona na

wieczny spoczynek tu w tej kotlinie, kedy nigdy jeszcze ogien nie plonal, bo my bez ognia, jakoby na godzine z domu wyszedlszy, w tych namiotach przez siedem wiekow ciebie czekali! Ale my cie potrzebujemy, potrzebuja cie ci wszyscy, po ksiezycowym globie rozsiani, nad morzem dalekim, na rownikach, na gorach i nad strumieniami!... A ty, przybywszy, igrasz ze mna, a potem - chcesz wracac!

Mowil to wszystko goraco, niemal uroczyscie, bez cienia przestrachu, ktory pierwsze zdania w gardle mu dlawil. Przy ostatnich slowach glos jego zadrgal, jakby gorzka jakas, bolesna ironia.

Marek sie juz nie smial. Patrzyl na mnicha szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby teraz dopiero zrozumial, ze szalone przybycie jego na Ksiezyc zwiazalo sie przez przypadek z czyms wielkim, ze wzial - nie wiedzac o tym - jakies brzemie na ramiona... Przed chwila smial sie z legendy, w ktora wplotl sie mimo woli - teraz strach go ogarna!. Przetarl dlonia czolo i spojrzal po mnichach, ktorzy wlasnie z gor stare zwloki znosili i w milczeniu je na mchu ukladali, wszystkie twarza ku niemu zwrocone.

-Czego wy chcecie ode mnie? - rzekl mimo woli.

-Zbaw nas, panie! - zakrzyknal Elem.

-Zbaw nas, zbaw nas, panie! - powtorzyli chorem, jak echo, Bracia Wyczekujacy.

-Ale co wam sie dzieje? mowciez nareszcie... Urwal i odetchnal gleboko.

-Co wam jest?

Elem obejrzal sie na skupiajacych sie za nim Braci, a potem wystapil naprzod.

-Panie - zaczal - gnebi nas zlo. Szerny nas gnebia. Kiedys stad jako Stary Czlowiek odchodzil...

Marek przerwal mu niecierpliwie ruchem reki. Przysiadl na ziemi i przyzwal mnicha skinieniem do siebie.

-Przepraszam cie, bracie - rzekl, kladac dlon na drobnym jego ramieniu - przepraszam za moje zachowanie, ale... Sluchajze mnie teraz dobrze i staraj sie zrozumiec to, co

mowie. Zrobie dla was wszystko, co tylko w mocy mej lezy, chociaz... ja nie jestem- rozumiesz mnie? - ja nie jestem tym waszym Starym Czlowiekiem. Tamten umarl przed siedmiuset laty, tu na Ksiezycu, na bezpowietrznej pustyni, a wiem o nim i o was tylko dlatego, ze przed smiercia przyslal nam w kuli na Ziemie swoj pamietnik... Ja calkiem przypadkowo na Ksiezyc przybylem, nie wiedzac, ze wy mnie tu czekacie...

Elem usmiechnal sie nieznacznie. Wszak -jako Ada w pismach swych swiadczy - to bylo zawsze zwyczajem Starego Czlowieka, ze nie chcial, aby wiedziano, iz on jest... Starym Czlowiekiem. To samo teraz powtarza sie u Zwyciezcy. Jednakze sklonil glowe w milczeniu, jakoby zgadzajac sie na to, co slyszy.

Marek tymczasem mowil dalej:

-Ale przybylem. I koniec koncow, widzac, ze mnie potrzebujecie, gotow jestem... Nie wiem, czy zrobic potrafie, czego wy sie po mnie spodziewacie. Kto sa ci szernowie? To pierwobylcy tutejsi, nieprawdaz?

-Tak. Straszni. Od kiedy ty od nas... od kiedy odszedl od nas Stary Czlowiek, cale dzieje nasze to jedna i nieustanna walka z ich zla przemoca. Tam, przy Cieplych Stawach, gdzie pierwsza byla osada, sa ksiegi w podziemnym skarbcu zlozone... My tutaj ksiag nie potrzebujemy; z ust do ust wiesc o tobie sie przekazywala - ale tam sa ksiegi. Niektore z nich zapowiadaja twoje przyjscie. A inne zaczynaja sie zawsze od slow:

"Azeby Stary Czlowiek wiedzial i znal niedole ludu swego, kiedy powroci Zwyciezca..." I rzeczywiscie malo jest kart w nich, ktore by mowily o czym innym, jak o niedoli ludu twojego, panie. Tam jest spisana nasza historia. Kiedy przy-bedziesz nad Cieple Stawy, o panie! i przeczytasz te ksiegi, dowiesz sie, ze szernowie trapia nas juz od siedmiu setek lat. Zaraz po odejsciu... Starego Czlowieka przeprawili sie przez Wielkie Morze i zaczeli niszczyc nasze siedziby. Byly czasy, kiedy nikt nie mogl oddychac. Palili domy nasze, mlodz nasza mordowali i uprowadzali nasze kobiety. A dzisiaj, dzisiaj, kiedy ty powrociles, o panie! jest gorzej, niz bylo kiedykolwiek!

Wszystkie ludzkie osady, na polnoc od Morza Wielkiego az po krance Pustym rozsiane, sa pod wladza szernow! Przy Cieplych Stawach, tam, gdzie jest arcykaplanska stolica, maja swego namiestnika, ktory z wiezy warownej wlada i haracz pobiera. Uczyniono pokoj z szernami, panie, ale lepsza smierc od takiego pokoju. Tu - w Kraju Biegunowym, kedy my, ciebie wyczekujacy, mieszkali, to miejsce jedyne, dokad wraza moc ich nie siega! Boja sie widoku blogoslawionej Ziemi, ktora gwiazda zla i przekleta nazywaja, jak gdyby w zwierzecej ciemnosci swej przeczuwali, ze stamtad ty przyjdziesz, zbawca nasz, a ich pogromca i pognebicie!. Ratuj nas, panie!

-Ratuj nas, ratuj! - zakrzykneli znowu mnisi i zaczeli sie cisnac do Zwyciezcy i obejmowac rekoma jego nogi. Oni, ktorzy sie rodzin i mienia dla oczekiwania jego wyrzekli, przypomnieli sobie teraz, ze maja tam w ujarzmionym kraju krewnych i znajomych, i zaczeli, przerywajac sobie wzajemnie, opowiadac bezladnie krzywdy, ktore sie tamtym staly od szernow, morderstwa, pozogi i ucisnienia.

W tym gwarze jekliwych i nienawiscia zawzietych glosow jedno tylko zdanie wyraznie wciaz sie powtarzalo:

-Ratuj nas! ratuj!

Marek siedzial na ziemi z zacisnietymi ustami i sciag-nieta brwia. Wazyl cos w mysli dlugo, choc glosy blagalne juz umilkly i cisza pelna oczekiwania zrobila sie dokola niego... Byla chwila, ze spojrzal mimo woli na woz swoj blyszczacy i kazdej chwili gotowy do odjazdu, jak gdyby chcial siasc wen i uciekac w miedzyplanetarne przestrzenie tam ku Ziemi - ale mysl te szybko odrzucil od siebie. Postanowienie jakies twarde scielo rysy jego mlodej twarzy.

-Jacy sa ci szernowie? czy podobni do ludzi? - zapytal.

-Nie, nie! Oni sa straszni!

-Straszni, straszni! - zawolali mnisi.

Marek zwrocil pytajace oczy na Elema. Na twarzy zakonnika malowal sie wstret, z. bolem wprost graniczacy. Pochylil glowe, a po chwili wykrztusil:

-Straszni sa. Sam ich, panie, zobaczysz.

-Chce wiedziec teraz. Czy maja co ludzkiego w sobie?

-Nic. Okrom rozumu. A i ten jest inny, bo zla i dobra nie rozroznia.

-Jak wygladaja?

-Mniejsi sa od nas. Tak, jeszcze mniejsi. Maja skrzydla, ale tylko z trudem ich uzywaja. Umieja wydawac glos i mowe ludzka potrafia zrozumiec, miedzy soba jednak porozumiewajac sie za pomoca swietlnych rozblysniec na czole... Ach! sa straszni! i ohydni! ohydni! i zli...

Marek powstal. Dookola niego byli teraz wszyscy Bracia zgromadzeni; nie opodal lezal ogromny stos cial i kosci, ze wzgorza slonecznego zniesionych. Ruszono tez z miejsca namioty stare i podkladano pale i plotna, azeby plomieniom dac lepsza strawe. Elem, spostrzeglszy, ze Zwyciezca przyglada sie stosowi, przerwal opowiadanie i pojrzal mu w twarz pytajacym wzrokiem.

-Czy mamy ich spalic? - rzekl po chwili. Marek nie odpowiadal. Wiec mnich przystapil ku niemu blizej i odezwal sie znowu:

-Panie, czy mam stos podpalic? Czy wolno im juz spoczac, a nam wracac do ludzi? Do domow naszych i do rodzin niegdys opuszczonych?

Z wolna i jakby z wahaniem Marek pochylil glowe.

-Tak - wyrzekl nareszcie - przyjmuje swoj los... Kiedy w kilkanascie godzin pozniej wyruszyli odwieczna droga przez wawozy, laczace Kraj Biegunowy z zamieszkanym swiatem Ksiezyca, plonal za nimi jeszcze w opustoszalej kotlinie olbrzymi stos, z nieuzytecznych juz namiotow rozwiazanego Zakonu i cial pomarlych jego czlonkow zbudowany. Marek obejrzal sie: slonce bylo czerwone od snujacych sie dymow, ktore przyslanialy szarosrebrny rabek Ziemi, wygladajacej jeszcze znad horyzontu.

Nad strumieniem spotkano ludzi z blizszych osad, ktorzy na wiesc o przybyciu Zwyciezcy spieszyli juz, aby go

powitac. Marek przypatrywal sie z ciekawoscia tym karlikom, wsrod ktorych bylo tez kilka kobiet, drobnych i wcale ladnych. A oni padali wszyscy na twarz, dotykali z oznakami czci szat jego i witali go dziwnym jezykiem, w ktorym zaledwie z trudem mogl pochwytac uchem przekrecone do niepoznania slowa polskie, angielskie i portugalskie.

Przy pierwszym spotkaniu zbyt byl zaciekawiony widokiem tych ludkow, aby mogl zwazac na to, jak go witaja; pozniej jednak, gdy coraz nowe gromadki przybywaly, usilowal protestowac przeciw balwochwalczym oznakom czci, ktore mu oddawano. Ale wkrotce przekonal sie, ze jest pod tym wzgledem bezsilny. Strofowani - albo nie rozumieli, o co mu chodzi, albo tez uwazali gniew jego za kare za jakas przewine i poczynali sie usprawiedliwiac z jeszcze wiekszymi objawami czolobitnosci. Kiedy zas staral sie ich lagodnie przekonac, ze jest takim, jak oni, czlowiekiem, chociaz z Ziemi przybylym, usmiechali sie tylko chytrze, podobnie jak Elem, gdy mu mowil, ze Stary Czlowiek dawno umarl i on nie ma z nim nic wspolnego.

Zaprzestal tedy bronic sie na prozno - odkladajac usuniecie tego przedziwnego nieporozumienia na stosowniejsza pore - i szedl ku Morzu Wielkiemu w orszaku nieproszonych wyznawcow swoich, jak mlody i jasny bog, dwakroc wierna rzesze wzrostem przewyzszajacy.

Mezczyzni zabiegali mu droge drobnymi kroczkami i skarzyli mu sie snadz (nie rozumial ich bowiem dobrze i czesto uciekal sie do pomocy Elema, ktory, jako pismienny, znal jezyk "swiety", polski, ktorym niegdys Stary Czlowiek przemawial) i kazdy opowiadal o krzywdach swoich, wasniach i klopotach, i kazdy prosil go znowu, aby on go pomscil lub wynagrodzil - naprzod przed wszystkimi innymi, poniewaz on wlasnie na to zasluguje. Powstawaly stad klotnie, a nawet bojki, ktore nieraz Marka mimo woli do smiechu pobudzaly.

Kobiety byly wstrzemiezliwsze. Szly na uboczu i patrzyly na niego tylko duzymi, zachwyconymi oczyma, a gdy

sie odezwal do ktorej, uciekaly bez odpowiedzi, jak samy sploszone. Raz wspomnial przy nich na wpol zartem o szernach... Spostrzegl, ze bladly na sam dzwiek tego imienia i skupialy sie w lekliwa gromadke, pogladajac z niewymownym przestrachem ku mezom swoim i towarzyszom.

-Panie! czynisz, co sam zechcesz, ale lepiej przy kobietach nie mowic o szernach - zauwazyl Elem.

-Dlaczego?

Mnich pochylil glowe.

-Sa rzeczy straszne...

Nim jednak zdazyl dokonczyc zdania, przerwal mu ruch, jaki sie wszczal nagle w pielgrzymiej gromadce.

Konczyl sie juz pierwszy dzien podrozy i schodzili byli wlasnie na rownine, spieszac na noc ku osadom u Starych Zrodel, kedy przed wiekami pierwszy raz na Ksiezycu nafte odkryto, kiedy pielgrzymi i mnisi, orszak Zwyciezcy stanowiacy, poczeli sie skupiac i krzyczec, wskazujac rekoma w kierunku pobliskich zarosli. Marek spojrzal w tamta strone i spostrzegl czlowieka, nieco roslejszej od innych budowy, ktory, wyskoczywszy z gestwiny, stanal na cyplu skalnym ponad droga i zaczal miotac jakies wyzwiska czy przeklenstwa. Odpowiedziano mu gradem obelg. Niektorzy rzucali kamieniami, ktore go jednakze nie dosiegaly - kobiety kryly sie z placzem za plecami mezczyzn, a mnisi spluwali na przemian i kreslili swiety znak Przyjscia na czole, ustach i piersi.

-Morzec! Morzec! - rozlegalo sie dokola. Czlowiek na skale zasmial sie uragliwie i naciagnal luk, ktory mial w reku. Strzala swisnela, godzac trafnie w szyje mloda, drobna kobietke, co wlasnie u nog Markowych szukala schronienia.

Okrzykowi zgrozy odpowiedzial znow wyzywajacy i tryumfalny smiech napastnika. Z niepojeta szybkoscia napinal teraz luk, szyjac strzalami raz w raz w zalekniona i zbita gromadke. Jedna ze strzal drasnela Marka w czolo, znaczac na nim szeroka krwawa szrame. Odruchowo wyrwal bron z zanadrza i gruchnal w strone napastnika.

Strzal byl dobrze wymierzony. Czlowiek na skale wypuscil z dloni cieciwe, zatrzepotal w powietrzu rekoma i bez krzyku runal glowa na dol, padajac tuz przy drodze. Kilku mezow podskoczylo ku niemu i zaczeli rozdzierac skorzana tunike na jego piersi. Marek sadzil, ze szukaja rany od nie znanej im broni palnej, lecz oni spostrzeglszy pod piersiami upadlego dwa czerwone znamiona, jakby szesciopalczastych dloni, poczeli krzyczec znow: "Morzec! Morzec!" - i bic w niego kamieniami, gdyz dyszal jeszcze i przewracal oczyma, toczac z ust krwawa piane.

Marek rzucil sie ku nim, zgroza przejety.

-Stojcie, psy! - krzyknal - przeciez ten czlowiek zyw jeszcze, a bronic sie juz nie moze! Elem go zatrzymal:

-Panie, daj pokoj. To nie jest czlowiek. To morzec... A widzac pytajacy wzrok Marka, dodal schylajac glowe swoim zwyczajem:

-Opowiem ci pozniej, panie. Daj pokoj. Dobrze jest, ze zginal.

Cialo nieznajomego tworzylo juz tylko jedna krwawa mase, w ktora wciaz bily kamienie. Marek odwrocil ze wstretem glowe od tego widoku, a mnisi tymczasem, tanczac okolo niego, spiewac jeli jakis hymn tryumfalny:

"Przyszedl nam Zwyciezca! Porazil szerna, porazil morca piorunem! Dla ludzi jest Ksiezyc; smierc wrogom naszym! Chwala Zwyciezcy, gdziekolwiek stapi noga jego blogoslawiona!..."

W milczeniu wysunal sie Marek z kola plasajacych i poszedl naprzod. Z ostatniego zakretu drogi, tuz w poblizu osad ludzkich silnie juz snadz odwiedzanej, widac bylo cala szeroka rownine, drobnymi piersciennymi wzgorzami usiana, na ktora niegdys - przed siedmiuset laty - z tego wlasnie miejsca patrzyl byl po raz pierwszy Stary Czlowiek, takim jak on teraz mlodziencem. Usiadl na przydroznym kamieniu i zamyslil sie gleboko... I dziwno mu bylo, ze nie umie wlasciwie mysli swoich sformulowac. Patrzyl na rownine bezbrzezna, ku zachodowi chylacym sie sloncem juz pozlocona i czarnych okraglych jezior pelna, i myslal o tym, ze spedziwszy dotad czas w Biegunowym Kraju wiecznego polswitu, bedzie teraz widzial pierwszy zachod slonca na Ksiezycu i ze mu niewypowiedzianie smutno jest w ten czas zachodu... I myslal, ze pusta wesolosc jego zgubila sie gdzies w przeciagu kilkuset godzin i ze dazy z dziwnie scisnionym sercem ku dalekiemu morzu, kedy rozstrzygna sie jego losy, tak niepojecie w rdzen ludzkich spraw na Ksiezycu wplatane... I naszla go teraz tesknota za Ziemia, ktora - smialy i zadny nowosci szalawila - zda sie tak niedawno, smiejac sie, opuszczal... Byla chwila, ze chcial wstac i uciekac, wracac do Kraju Biegunowego i siasc w lsniacy woz swoj, ktory stoi tam gotow do powrotnej drogi - ale nagly bezwlad go ogarnal, wsparl lokcie na kolanach i twarz w dloniach ukryl...

-Obiecalem los swoj przyjac na siebie - wyszeptal. Z dlugiej zadumy obudzilo go lekkie dotkniecie. Wzniosl oczy. Przed nim kleczala niemloda i wynedzniala kobieta i wznosila ku niemu twarz pelna bezgranicznej, slepej, martwej trwogi. Rece i usta trzesly jej sie jak w febrze - spoza zacietych zebow ledwo zdolal sie przestrachem zdlawiony glos wydobyc...

-Panie, panie - jeczala - ty wiesz wszystko, tak... patrzyles na mnie... wiem, ze wiesz... ale -ja niewinna jestem, panie! Szerny przemoca mnie porwaly...

I nagle w oblakanym strachu krzyknela, chwytajac sie za jego nogi:

-Panie! Zwyciezco! miej milosierdzie ze mna! Nie wydaj mnie ty przed nimi, bo zywcem mnie w ziemi zakopia! Ja wiem, ze slusznie prawo tak nakazuje, ale ja jestem niewinna!

Padla na twarz, wstrzasana rozpaczliwym lkaniem. Nie mogla juz mowic, mamrotala tylko i mella miedzy szczekajacymi zebami slowa jakies niezrozumiale a blagalne.

Marek sie zerwal. Potwornie straszna a nieprawdopodobna mysl uderzyla go obuchem w glowe. Chwycil placzaca kobiete za ramiona i postawil przed soba na ziemi. Zamilkla nagle i patrzyla na niego oslupialymi oczyma, czekajac snadz smierci.

-Jak sie nazywasz? - rzekl po chwili dziwnie nieswoim glosem.

-Nechem...

-I ten... morzec? ten, ktorego zabito?...

-Tak, panie, tak, to moj syn! Ale ja niewinna! Usilowala ustami dotknac dloni jego. Ale on szarpnal ja i krzyknal:

-Twoj syn i... czyj?

Kobieta zaczela znowu trzasc sie cala.

-Panie! ja winna nie jestem! Szerny przemoca mnie porwaly! Nikt o tym nie wie krom ciebie... Myslano, ze jestem z ofiara u Braci Wyczekujacych... Ja ukrylam... Panie! ja wiem, ze powinnam byla zadusic, jak tylko na swiat przyszedl, ale nie moglam, ty daruj, nie moglam! Przeciez to moj syn byl!

Marek odruchowo w napadzie bezgranicznego obrzydzenia odtracil ja od siebie i zakryl oczy rekoma. Bylo w tym tak cos potwornego i przerazajacego, a przy tym wszystkim fizjologiczne prawa wywracajacego do gory nogami, ze scisnal glowe dlonmi, czujac, ze obled ja chwyta...

Oprzytomnial dopiero nieco, kiedy poslyszal za soba nawolywania zdazajacego wreszcie orszaku. Zwrocil sie szybko do lezacej wciaz bez ruchu kobiety:

-Nechem, wstan. I badz spokojna.

Chciala mu dziekowac, on jednak ze wstretem cofnal dlon. Nie mogl sie przemoc, aby spojrzec na nia.

W milczeniu reszte dziennej drogi odbywal. Bylo juz pod wieczor, kiedy znalezli sie na rowninie wsrod osad przy Starych Zrodlach. Z niskich, kamiennych domkow, przewaznie w ziemie wkopanych dla lepszej przed nocnymi mrozami ochrony, wylegla ludnosc naprzeciw przychodzacego Zwyciezcy i

witala go halasliwie radosnymi okrzykami, ale on nie slyszal ich prawie. Szedl wsrod weselnego tlumu z nachmurzona twarza, unikajac szczegolnie oczyma widoku kobiet, z ktorych kazda mogla byc przeciez rownie skalana, jak ta, ktora sie niedawno u nog jego wloczyla. Lud patrzyl na grozna mine jego i wrozyl z niej sobie rychly a stanowczy pogrom wszystkich szernow. Niektorzy z dala ogladali z uciecha wzrost jego wyniosly i miesnie potezne, tylko przez czesc bojazliwa nie smiejac ich dotykac, i mowili glosno, jaka te silne rece kleske szernom zadadza.

Przeznaczono mu najlepszy dom na nocne przezimowanie. Byl ci wprawdzie w tej osadzie, jak po wszystkich innych na Ksiezycu, dom oddzielny i nie zamieszkany, z dawnego rozkazu Braci Wyczekujacych utrzymywany a zowiacy sie "Domem Zwyciezcy", kedy moglby znalezc schronienie, kiedy przybedzie - ale poniewaz z pokolen w pokolenia Zwyciezca nie przybywal, wiec okazalo sie teraz, ze zaniedbany dom na spichlerz gminny jest obrocony i tak zrujnowany, iz mieszkac w nim niepodobna. Zaradzono temu, usuwajac z chaty soltysa, ktory byl zarazem miejscowym kaplanem.

Kiedy wieczorem Marek znalazl sie sam, kazal natychmiast przyzwac Elema do siebie. Zakonnik wszedl, po raz pierwszy w szate czerwona na znak radosci przybrany i ze srebrnym diademem na czole, tak jak byl kazal w malej wiejskiej swiatynce o przybyciu Zwyciezcy, ktorego wlasnie wiedzie z soba... Stanal z szacunkiem przy drzwiach i czekal.

Marek-w malej, za niskiej na wzrost jego izdebce-lezal na peku skor z nafcianym kagankiem przy glowie. Gdy Elem wszedl, uniosl sie na lokciu i wpil w niego blyszczace oczy.

-Kto sa morcy? - zapytal z nagla. Elem pobladl i cos jakby cien gorzkiego wstydu, z nienawiscia zmieszanego, przemknelo po jego suchej twarzy.

-Panie...

-Kto sa morcy? - powtorzyl Marek zapalczywie - czy to...?

Nie dokonczyl, ale zakonnik go zrozumial.

-Tak, panie - szepnal - tak... To dzieci szernow.

-Wiec wasze kobiety... oddaja sie tym potworom?

-Nie, panie. Nie oddaja im sie.

-A wiec? a wiec?

Zerwal sie nagle i usiadl na poslaniu.

-Sluchaj! a wiec wy jestescie psy! Znam ja te historie! I na Ziemi niegdys mowiono o czarcim potomstwie! Sluchaj! was nalezy wszystkich kamienowac zamiast tych nieszczesliwych!

Gniew mu prawie glos zatykal.

-Pojdz tu! i mow natychmiast, skad powstala bajka o dzieciach szernow, w ktora nawet kobiety same w oblakaniu uwierzyly!

-Nie, panie, to nie bajka.

Marek spojrzal na niego szeroko rozwartymi oczyma.

-Panie, pozwol mi mowic... Szernowie dziwna moc posiadaja. Popod skrzydlami, szerokimi skrzydlami z rozpietej na kosciach blony, maja cos w rodzaju gibkich wezowych rak o szesciopalczastych dloniach. Cale cialo ich jest pokryte czarnym, krotkim wlosem, miekkim, gestym i lsniacym, z wyjatkiem czola i tych dloni wlasnie, ktore sa nagie i biale... I te dlonie...

Odetchnal gleboko i pot otarl z czola. Znac bylo, ze trudno mu mowic o tej strasznej rzeczy.

-W tych dloniach jest ich moc-zaczal znowu po chwili. - Jezeli obie naraz dotkna nagiego ciala ludzkiego, wstrzasa czlowiekiem bolesny a czestokroc i zabojczy dreszcz, podobny jak przy dotknieciu niektorych ryb morskich... A jesli to jest kobieta...

-Ach! - krzyknal Marek.

-Jesli to jest kobieta... albo suka, lub jakakolwiek samica, poczyna i rodzi. Wydaje plod - wedle swego rodzaju - do siebie tylko na oko podobny, ale zly i przewrotny jak szer-ny...

-Czy jestes pewien, ze tak jest w istocie?

-Tak, panie...

W glowie Marka zakrecil sie wir krzyczacych mysli. Bylo to tak niepojete... A jednak - przypomnialy mu sie badania niektorych ziemskich biologow, ktorzy, dzialajac na nie zaplodnione jajka mechanicznie albo za pomoca chemicznych odczynnikow, zmuszali je do podzialu i plod z nich zywy otrzymywali... Widocznie w dloniach tych ksiezycowych potworow byla jakas zdolnosc wydawania pradu elektrycznego czy innej emanacji, ktora wstrzasajac caly organizm, odgrywala role plennika...

-Nie, nie, nie! To niemozliwe! - powtarzal glosno, przyciskajac rekoma rozszalale tetno w skroniach...

-A jednak, panie, jest tak. Sam dzisiaj morca zabiles.

-Skad wiesz, ze to byl morzec?

-Tam, gdzie kobiete dotknely przeklete dlonie szerna, morzec pietna ma czerwonosine. Widziales sam... Zabijamy ich i tepimy jak dzikie zwierzeta, bo gorsi sa od samych szernow nawet, gdyz zlosc ich przewrotna lacza z ludzkim wygladem.

Zapanowalo gluche milczenie.

Po dlugiej chwili dopiero Marek wzniosl glowe i zapytal bezdzwiecznie:

-Czy to... czeste przypadki?

-Nie. Teraz nie. Kobiete, ktora byla w obecnosci szerna, zakopujemy bez sadu zywcem po szyje do ziemi i tak ja zostawiamy, poki nie zamrze z glodu i pragnienia. Ale dawniej...

Ciezko mu bylo mowic. Znac, ze jego ludzka duma, przez dalekich przodkow z Ziemi przyniesiona, cierpiala niewymownie wobec tych wyznan. Pochylil glowe przed plonacym wzrokiem Marka i dokonczyl cicho:

-Dawniej morcow bywalo duzo... Szczesciem, ze oni sa juz nieplodni. Wytepilismy ich. Wymordowalismy. Nie bylo litosci ani z jednej, ani z drugiej strony... Teraz juz rzadko... Chyba ze szernowie porwa kobiete.

-A dawniej? Czy same kobiety?... Elem zaprzeczyl zywym ruchem glowy.

-Nie. Nigdy. To bol podobno straszliwy. Kurcz miesnie wykreca i tamie kosci... Ale...

-Co?

-Byt czas, ze - pokonani - musielismy jako haracz... Marek sie rzucil na postaniu.

-Kobiety im swoje oddawac!?

-Tak. Dziesiec co rok. Oni morcow potrzebuja: nam nienawistni - im sluza jak psy wierne... A szernowie sami nie lubia pracowac...

Marek zakryl znow oczy. Dreszcz wstrzasal jego cialem mimo ciepla, ktore z rozpalonego ogniska po izbie sie rozchodzilo.

-I te kobiety... na zawsze juz u szernow zostawaly? - spytal nie patrzac na mnicha.

-Nie. Szernowie je zabijali albo odsylali, gdy sie juz zestarzaly...

-A wtedy wy?...

-Wtedy mysmy je zabijali. Byly przeciez matkami morcow - dodal po chwili tonem usprawiedliwienia.

W ciszy, ktora zapadla po ostatnich slowach zakonnika, slychac tylko bylo uderzenia wichru, ktory miotal padajacym juz sniegiem, pokrywajac nim glob ksiezycowy na dluga, mroczna, czternascie ziemskich dni trwajaca noc.

Marek siedzial dlugo w milczeniu, z zakryta twarza. Wreszcie odjal dlonie od oczu i sciagajac brwi, rzekl do siebie glosno i twardo:

-Trzeba zwyciezyc!

Elem radosnym ruchem wzniosl rece do gory, ale Marek go nie widzial. Patrzyl przed siebie gdzies w mroczna dal, gdzies w los swoj niespodziewany.

III

Awij zbyt gardzil tymi ziemskimi intruzami na Ksiezycu, zwacymi sie ludzmi, aby posylac posly i pytac: dlaczego mu o zachodzie slonca nie zlozono zwyklej obowiazkowej daniny albo co ma oznaczac wrogi ruch, ktory spostrzegl z wieczora okolo trojszczytowego zamczyska swego nad morzem? Postanowil natomiast spalic cala osade przy Cieplych Stawach, a ludnosc wyrznac do nogi. Nie wydawal jednak rozkazu, na ktory otaczajacy go morcy z utesknieniem czekali. Wiedzial, ze zaloga nie jest zbyt liczna i w razie oporu - a widzial byl gromadzacych sie zbrojnych - moglo przyjsc do ciezkiej walki o watpliwym wyniku, wolal wiec zatrzymac sie az do czasu przybycia posilkow. Byla to bowiem wlasnie noc, kiedy szernowie przybywali z zamorskiego kraju odebrac co wieczor skladany haracz i zmienic w zamku zaloge.

Warowna wiezyca, gdzie mieszkal Awij, stala wsrod otoczonego mocnym murem ogrodu, ktory sie laczyl z mala ubezpieczona przystania nad morzem. Szernowie, orszak Awija tworzacy, a nade wszystko nieliczni jego morcy nie osmielali sie nigdy wyjsc poza bramy tego muru, wiedzac, ze mimo wszystkie pakty czekalaby ich tam smierc niechybna z reki znienawidzonej i nienawidzacej ich czlowieczej ludnosci - ale w obrebie warowni czuli sie zupelnie bezpiecznymi. Ufali tegosci murow, a wiecej jeszcze postrachowi swego okropnego imienia, ktory trzymal od nich z dala kazda ludzka istote. W razie zabicia szerna albo chociazby napasci tylko mscili sie straszliwie, o morcow mniej im chodzilo i malo dbali, jesli ktorego z nich, niebacznie w glab kraju sie zapuszczajacego, smierc spotkala, chociaz sie bowiem nimi posilkowali, w glebi serca gardzili nimi prawie tak samo jak ludzmi.

A przy tym z zamku w razie niebezpieczenstwa powaznego odwrot byl zawsze otwarty - we dnie na lodziach, w nocy na zaglowych saniach przez zamarzle morze. Ta tez droga przybywali kazdej czwartej nocy potworni ziomkowie Awija po haracz. Wlasnie wielkorzadca czekal ich przybycia.

Jednak jeszcze wiecej niz brak owych posilkow powstrzymywalo go od wydania krwawego rozkazu wrodzone szernom lenistwo. Trzeba by postanowic i odezwac sie do

morcow i wydac odpowiednie zarzadzenia... Myslal o tym wszystkim i wyobrazal sobie z rozkosza buchajace wsrod nocy plomienie i jek zarzynanych ofiar, ale tymczasem nie chcialo mu sie ruszyc ani skinac.

Lezal na szerokiej sofie, miekka czerwona tkanina na lsniacym wlochatym ciele owiniety, nogi z zadzierzystymi pazurami podciagnal pod siebie - straszne, szesciopalczaste dlonie ukryl w faldach obwislej blony szerokich nietoperzych skrzydel... Obok w miedzianych trojnogach plonely ziola wyszukane, ktorych ostra i odurzajaca won osobliwa rozkosz sprawiala szernowi. Zamglonym i sennym wzrokiem swoich czworga okraglych krwawych oczu pojrzal ku drzwiom, gdzie na czatach siedzialo szesciu morcow, skulonych od zimna, ktorego ich pan zdawal sie wcale nie odczuwac.

Przyszlo mu na mysl, ze jest polnoc i poselstwo szernow powinno juz bylo przybyc. Chcial cos powiedziec, wydac rozkaz jakis, ale nie chcialo mu sie. Morcy z trudnoscia tylko i niedokladnie rozumieli mowe barwnych blyskow na jego bialym, fosforyzujacym czole, on zas nie mial ochoty trudzic sie wydawaniem glosu. Przeciagnal wiec tylko scierple skrzydla, strzepnal nimi i ziewnal glosno, otwierajac bezzebna gebe, otoczona rogowa narosla w ksztalcie dzioba szerokiego, a krotkiego, z jedna haczysta w posrodku zadziera.

Morcy sie zerwali, jak sfora psow dobrze ulozonych, a jeden z nich, chlop - jak na wzrost ksiezycowych ludzi -ogromny, z krwawosinym szesciopalczastym pietnem na policzku, przyskoczyl ku panu i przysiadl na posadzce, patrzac pytajaco w jego krwawe slepia.

-Czy poselstwo przybylo? - blysnal szern ku niemu. Morzec - Nuzar go nazywano - spojrzal na niego z rozpaczliwym pomieszaniem i jeknal:

-Panie...

Awij zacharczal:

-Bydle! z wami trzeba jak z psami albo ludzmi glosem rozmawiac! Czy przybylo poselstwo? - pytam.

-Nie jeszcze, panie, ale wkrotce przybedzie...

-Glupis.

Odwrocil sie na drugi bok i kazal dosypac ziol na trojnogi. Morcy, badz co badz ludzkie pluca majacy, dusili sie od gestego nieznosnego dymu. Zaden jednak nie smial sie przyznac do tego: za hanbe uwazalby sobie nie rozkoszowac sie tym, co szemowi, wyzszej istocie, przyjemnosc sprawialo.

Awij przymknal tymczasem dwoje dolnych oczu, do bliskiego patrzenia sluzacych, a gorne - dalekowidzkie, w ktorych wzroku zarysy blizszych przedmiotow w niewyrazna mgle sie roztapialy, wytezyl gdzies w mrok przed siebie i marzyl o zamierzonej rzezi, jak jej sie bedzie ze szczytu wiezy swojej nadmorskiej przygladal...

-Jak poselstwo z posilkami przybedzie - charknal znowu po chwili - zapalicie osade...

-Moze by zaraz...?! - krzyknal Nuzar z roziskrzonymi oczyma.

-Milcz, psie, i sluchaj...

Zabijcie wszystkich. Wolno wam. Nie zlozyli haraczu...

A zreszta tak mi sie podoba.

Malahuda... Mozecie go dac psom. Za stary jest dla mnie, twarde musi miec mieso. I w pol dnia nie skruszalby...

Ale on ma corke... Widzialem...

Mlasnal glosno, uderzajac jezykiem o dziob rogowy.

-Ihezal jej na imie...! - wyrwal sie jeden z morcow, mlody, zaledwie dorastajacy chlopak.

-Milcz, psie.

Moze by po niej madrzejsze morce byly, niz wy...

Jak tylko przyjdzie poselstwo...

Ale poselstwo nie przychodzilo. Minela cala dluga noc i dopiero okolo switania dwoch szernow postawionych na czatach, a osobiste towarzystwo Awija stanowiacych - donioslo, ze w szarym brzasku widac zagle zblizajacych sie san na morzu...

W namiestnika wstapila nagla energia. Zerwal sie i

zatrzepotal ciezkimi skrzydlami, wydajac zgrzytliwe dzwieki, ktore oznaczaly to, co ludzie smiechem nazywaja.

-Za kilka godzin bedzie tu morze plomieni! Potem zasepil sie na chwile.

-Szkoda, ze noc juz minela, trzeba bylo w nocy... Nuzar, ktory stal przy oknie, zwrocil ku Awijowi dzika, ohydnym pietnem naznaczona gebe:

-Czy isc im na pomoc? Wyciagnal reke przed siebie.

-Zamek caly jest otoczony. Widze namioty przysypane sniegiem. Czuwali cala noc... Nawet na morzu, na lodzie straze porozstawiano.

Awij rzucil sie ku oknu, wytezajac w slaby, ostry brzask budzacego sie dnia pare swych dalekowidzkich oczu. Rzeczywiscie dookola zamku ciagnal sie nieprzerwany podwojny pierscien snieznych kopczykow, pod ktorymi kryly sie namioty zbrojnych. Tu i owdzie wydostajacy sie dym swiadczyl, ze czuwano. Ku owym wlasnie kopczykom zblizaly sie od strony zamarzlego morza pedem wichru skrzydlate sanie szernow.

Namiestnik patrzyl przez chwile, az nagle potworna twarz mu sie rozjasnila.

-Tchorze! Patrzcie: nie potrzeba pomocy! Istotnie ze zblizeniem sie san ludzkie straze same sie rozstapily, puszczajac je wolno do wnetrza zwartego pierscienia. To jednak, co Awijowi wydalo sie byc skutkiem trwogi, bylo madrze obmyslanym planem Jereta, ktory ze swoimi ludzmi zajal byl zaniedbany przez zbrojnych, a najwazniejszy posterunek na lodach morza. Nie chcial on dac sie wymknac i tym przybywajacym wrogom, a przy tym obawial sie, ze w razie oporu i bitwy szernowie moga za wczesnie dac znac swoim ziomkom i przedwczesnie pomoc sobie przewazajaca sprowadzic. Za saniami jednakze kolo zamknelo sie natychmiast z powrotem.

Tymczasem swit sie zblizal - i nim spoznieni szernowie odpoczeli po trudach nocnej podrozy, zaszly w osadzie przy Cieplych Stawach, stolicy ksiezycowego kraju - wielkie wypadki. Prawie wschodzace slonce, zeslizgujac sie po osniezonych zboczach krateru Otamora, zagladalo na brzeg morski i straze Jereta usuwaly sie pospiesznie z lodow, ktore mogly lada godzina zaczac pekac, kiedy goncy z polnocy dali znac, iz Zwyciezca z ostatniego nocnego postoju wyruszyl i niebawem stanie wsrod oczekujacego go ludu.

Wiesc radosna rozeszla sie w jednej chwili po calej osadzie, zwlaszcza ze mieszkancy, nie mogacy sie przez cala dluga noc ranka doczekac, o swicie juz mimo mrozu wychodzic zaczeli z domow i stawali na stoku wzgorza, skad widac bylo szeroka, sniegiem ubielona rownine. Slonce wychodzilo z morza leniwie i przenoszac zlotymi promieniami obly grzbiet wynioslosci, na ktorej miasto bylo zbudowane, stracalo cienie oczekujacych daleko, daleko na biala rownine, scielac je, jakby wyslannik! tesknoty ludu, pod nogi nadchodzacemu...

A on szedl naprzeciw wschodzacego slonca po sniegach topniejacych, po strzelajacej spod nich bujnej, zywej, ksiezycowej zieleni, sam jak slonce jasny i rozpromieniony - wesoly, ze po dlugiej nocy swiatlo znow widzi, rad, ze uslyszy za chwile loskot morza na skalistym brzegu. Mlody, krzepki i smialy, cieszyl sie zyciu i dziwnym przygodom swoim, niepomny juz przygnebienia i watpliwosci, ktore go trapily w dniu poprzednim i w ciagu dlugiej nocy jeszcze.

Zabawnie lekka wydawala mu sie dzisiaj ta mimowolnie podjeta rola, ktora wczoraj (ach! to "wczoraj" o dwa ziemskie tygodnie odlegle!) straszyla go takim ciezkim i nieznosnym brzemieniem. Z dziecinna prawie radoscia w dwudziestokilkuletnim sercu myslal o tym, ze zjawil sie tutaj jak miody, zwycieski bog, z dalekiej gwiazdy zeslany, ze wyzwoli i uszczesliwi lud ksiezycowy, a potem odleci znowu przez otchlan przestrzeni do dalekiej ojczyzny swojej, zegnany jak dobre i na wieki w ludzkiej pamieci tutaj zywe zjawisko. Myslal, jak kiedys, powrociwszy na Ziemie, bedzie opowiadal, wskazujac jasny Ksiezyc wschodzacy, ze byl tam i dobro zdzialal i ze tam, w niebieskich przepasciach, blogoslawia imie jego. Zdawalo mu sie teraz, ze czynem swoim nadzwyczajnym, przebywajac miedzyplanetarne przestwory, zyskal prawo przyjecia na sie uroslej w ciagu wiekow legendy o wybawicielu, a z prawem i obowiazek spelnienia wedle sil tego, czego sie tutaj po nim spodziewaja. A zreszta czyz nie tkwi w tym zrzadzenie jakiegos niepojetego Losu czy Opatrznosci, ze wlasnie on na Ksiezyc sie dostal, kiedy tu na Zwyciezce z gwiazd przybylego czekano?

Myslal o tym wszystkim, idac nad brzegiem rozpetanego z lodow strumienia, po kwiatach i ziolach przedziwnych, spod nog mu do zycia po nocnym snie wystrzelajacych - i wielka radosna duma przepelniala mu serce i pewna siebie moc huczala w rozkielzanych tetnach. Smial sie do biegnacych obok "krasnoludkow" i cieszyl sie razem z nimi wschodzacym sloncem "nowego dnia". Zdjela go gleboka, wesolym ludziom wlasciwa dobrotliwosc - rozmawial laskawie z cisnacymi sie karlikami, usmiechal sie do kobiet, a nawet na biedna Nechem, ktora od chwili pamietnego wyznania nie odstepowala go ani krokiem, biegnac jak pies przy jego nodze, innym dzisiaj patrzyl juz okiem. Zal mu jej tylko bylo i cieszyl sie, dufny w swe sily, ze z jego przyjsciem skonczy sie wszech-wladztwo szernow i to ognebienie rodu ludzkiego. Myslac o tym, usmiechnal sie do patrzacej wciaz w jego oczy kobiety i pogladzil ja dlonia po glowie.

-Jaki ty dobry jestes, panie! - zawolala z wyrazem nieopisanej psiej wdziecznosci w duzych wybladlych oczach.

-Dlaczego nazywasz mnie dobrym? Wszakze zabilem twojego...

-Ach, tak, tak, panie! zabiles go, ale to byl morzec i nawet smial zranic ciebie - rzekla patrzac na szeroka krwawa szrame na czole Markowym. - Bronic go jednak chciales, kiedy go kamienowano, i nade mna biedna litosc okazales! Gdyby tamci wiedzieli...

Wstrzasnela sie cala i zgarnela w sobie pod fala nieopisanego strachu.

Marek chcial odpowiedziec, ale gwar mu przerwal nagle powstajacy, z dalekimi zmieszany krzykami. Spostrzezono ich juz w osadzie przy Cieplych Stawach i ludzie, na walach czatujacy, poczeli zbiegac w dol, na rownine, i laczyc sie wsrod okrzykow ze swita Zwyciezcy. Rychlo tez i bramy miasta sie otworzyly, przepuszczajac idaca na powitanie starszyzne.

Teraz Elem, Bracmi Zakonu otoczony, wystapil naprzod - powazny, uroczysty, w kaplanskie szaty czerwone odziany, i wiodl orszak caly ku bramom, posrod cisnacego sie zewszad tlumnie ludu.

W powitalnym poselstwie Malahudy nie bylo. Przyszli po niego starsi z ludu, ale on wyprawil ich samych, mowiac, ze czekac bedzie Zwyciezcy na stopniach swiatyni, aby go przyjac tutaj, gdzie niegdys Stary Czlowiek mieszkal... Kiedy po ich odejsciu pozostal sam, wezwal Ihezal i nie wolajac slug, poczal sie przy jej pomocy ubierac. Kazal z zamczystych, zlotem i miedzia kutych szaf dobywac szaty co najkosztowniejsze: stare, pracowicie niegdys przez pobozne kobiety dziergane tuniki, plaszcze z najprzedniejszych futer ze szczerozlotymi zapieciami i pasy tak gesto drogim nasadzone kamieniem, ze walki skorzane trzeba bylo pod nie podkladac, aby ciezarem bioder nie obrazaly.

-Po raz ostatni, po raz ostatni... - mowil patrzac na krzatajaca sie Ihezal.

Wybral wreszcie tunike czerwona, po kostki nog siegajaca i wyszyta cala w dziwne kwiaty, jakich nigdy na Ksiezycu nie widziano (mowia niektorzy, ze na Ziemi pono rosna takie), spial ja ponad biodrami pasem szerokim z pozolklej kosci, zlota i kamieni, ktory byl niegdys wlasnoscia wielkiego kaplana i proroka Ramidy, i przykryl to wszystko bezcennym czarnym plaszczem, zrobionym z futra zywcem ze skory odartych szernow. Plaszcz ten, jako pamiatka odniesionego przed wiekami swietnego zwyciestwa (rzadkie one byly w historii ksiezycowego ludu - niestety!), ceniony byl na rowni ze swietosciami najwiekszymi i razem z nimi w podziemnym skarbcu chowany. Stamtad wyniosla go teraz na rozkaz dziadka Ihezal razem z kolpakiem prastarym ze zwieszajacymi sie az do pasa sznurami bursztynow i perel ogromnych, w ktorego zlotym, rzezanym naczolku, otoczony bajecznej wielkosci szmaragdami, swiecil sie jasny kamien, wedle podania przez Starego Czlowieka ongi noszony.

Malahuda nalozyl kolpak na wlosy, rytualna, zlota zwiazane obrecza - wsunal na stopy sandaly biale, rubinami zdobne, narzucil kosztowny lancuch na szyje i wyciagnal ciezka od pierscieni dlon po laske kosciana, dlutem misternie wyrobiona...

Teraz Ihezal wsparla ramieniem starca, uginajacego sie pod ciezarem szat i lancuchow-i wiodla go do swiatyni... A on przystawal na stopniach i ogladal sie za kazdym krokiem, mruczac cos do siebie niewyraznie. W wielkiej sali podszedl do glownej kazalnicy i oparlszy sie ramieniem o zloty znak Przyjscia, swiecacy na jej przedzie, ocieral pot, rzesiscie mu na czolo wystepujacy.

-Po raz ostatni, po raz ostatni - szeptal i kiwal glowa, ciezkim arcykaplanskim nakryta kolpakiem...

Ihezal odeszla nieco ku przodowi. Milczaca i posluszna dotychczas, czula w tej chwili, ze dusznosc opada ja w tej opustoszalej swiatyni. Stanela u szeroko rozwartych drzwi wchodowych i wsparta na jednym z dwoch olbrzymich filarow alabastrowych, portal podtrzymujacych, patrzyla przed siebie, poza miasto, na daleka rownine, po ktorej stapal kedys Zwyciezca. Byla chwila, ze zdawalo jej sie, iz slyszy placz dziadka poza soba; na jedno mgnienie oka rysy twarzy sciagnely jej sie jakims kurczem bolu i niecheci, ale nie obejrzala sie nawet... Bezwiednym, sennym niemal ruchem siegnela dlonmi poza uszy i nabrawszy w nie pelno wlosow zlotych i dlugich, sciagnela je na usta, na biala szyje i piers, spod rozchylonej ametystowej szaty wygladajaca... Plomien uderzyl jej na skron, wargi purpurowe poczely drzec - przyslonila ogromne czarne oczy powiekami, wsluchana w cichy i jasny spiew swojej duszy:

-O! przyjdz... o! przyjdz...

Wyjde naprzeciw ciebie z mrocznej swiatyni, uklekne przed toba na zlotym piasku i patrzyc bede w twe oczy, ktore musza byc jasne, jako te gwiazdy, skad do mnie przychodzisz!

Przychodzisz do mnie, bo ja jestem tesknota ludzkich, dalekiej gwiazdy rodzinnej pomnych, pokolen, ja jestem milosc, ktora zjawe twa wypielegnowala, ja piekno ostatnie wydziedziczonych i smutnych wygnancow.

O, przyjdz! - o, przyjdz! promienny, zwycieski, boski!...

Goraca fala zalopotala jej w piersi i rozkosznym usciskiem oddech zdlawila... Mroczna swiatynia poczeta jej ginac w oczach, przed ktorymi falowalo tylko jakies morze swiatla, blasku i zieleni...

Trwala tak dlugo w slodkim, polsennym odretwieniu, az wyrwal ja z zadumy nagly lomot krokow i krzyki wpadajacych zewszad ludzi. Wolano arcykaplana.

Zwyciezca wszedl juz byl w bramy miasta i zdazal wlasnie ku swiatyni.

Naglym podrzutem targnela sie w tyl; serce zatluklo jej sie w piersi jakims niespodziewanie opadajacym ja lekiem -chciala ukryc sie, uciekac, ale w tej chwili ogromna niemoc wzruszenia ja ogarnela... Przyciskajac dlonmi huczace serce, z niepojetymi lzami w oczach osunela sie cicho do stop alabastrowej kolumny.

Jak przez sen widziala dziadka, ktory, nagle zmieniony i spokojny, z dziwnie smialo podniesiona glowa, w szatach swych arcykaplanskich przez mlodszych kaplanow pod rece prowadzony, przeszedl kolo niej ku rozwartym drzwiom z dlugim, pospiesznie gromadzacym sie za nim orszakiem -slyszala jak przez sen halas krokow licznych po kamiennej posadzce, okrzyki i daleki szum rozfalowanego przed swiatynia ludu - a potem nagly mrok ja ogarnal, dzwony jakies w uszach zahuczaly: zdawalo jej sie, ze leci wirowym, przyspieszonym ruchem w otchlan gdzies nieskonczona i bezdenna.

Tymczasem Malahuda stal juz na szerokich stopniach

swiatyni, w tym samym miejscu, kedy wczoraj wlasnie otrzymal byl pierwsza wiesc o przybyciu Zwyciezcy. Teraz wiesc stala sie juz jawa: ten przybysz dziwny i niepojety szedl ku niemu, na rekach oszalalego z radosci ludu niemal niesiony, widny z daleka, olbrzymi, jasny, promienny...

Arcykaplan sciagnal brwi... Twarda, nienawistna a uparta zawzietosc zastygla mu w twarzy. Wsparl sie oburacz na lasce koscianej i czekal w orszaku dostojnikow miasta i swiatyni, ku niezmiernemu zdumieniu i zgorszeniu ludu, ktory sie spodziewal, ze arcykaplan zejdzie ze stopni, aby komie powitac Zwyciezce na dole.

-Malahuda! Malahuda! - krzyczano zewszad, wolajac go.

On jednak nie drgnal nawet. Patrzyl przed sie spokojnie spod siwych, krzaczastych brwi i jeno w miare jak krzyki stawaly sie coraz natarczywsze, laczac sie z wyzwiskami, w jego strone rzucanymi, usmiech coraz wynioslejszy i bardziej ironiczny drgal na jego zacisnietych wargach.

-Malahuda! zejdz i poklon sie Zwyciezcy, ktorego wiode oto ludowi!

Elem stal przed nim, w purpurowej szacie od wczoraj przywdzianej - i niemal rozkazujacym ruchem reki wskazywal plac mrowiem ludzi zalegly.

-Przystoi mi miano Jego Wysokosci - odparl starzec - jestem arcykaplanem, rzadzacym wszystkim ludem ksiezycowym!

Czarne oczy zakonnika zaplonely nagle porywczym gniewem.

-Nie jestes niczym! - zakrzyknal - jeden Zwyciezca dzis wlada i ci, ktorzy jemu sluza!

-Dopoki nie zloze swej wladzy, jestem, czym bylem... -rzekl Malahuda spokojnie - i nim twoj Zwyciezca wejdzie na stopnie swiatyni, moge cie kazac okuc i wrzucic do lochu razem z Bracmi, ktorzy zakon swoj zlamali, opuszczajac bez mego pozwolenia Kraj Biegunowy.

Twarz Elema poczerwieniala, a na skroniach wystapily mu sine zyly.

-Ja niczyjego pozwolenia nie potrzebuje-mowil duszac sie od wscieklosci - i nie slucham nikogo, nie tak, jak ty, slugo i pacholku szernow!

Zwyciezca wchodzil na stopnie swiatyni, Malahuda wiec, nie odpowiadajac juz nawet na straszliwa obelge zakonnika, usunal go jeno dlonia sprzed siebie i stanal twarza w twarz wobec dziwnego przybysza.

Marek, stojac o kilka stopni ponizej, patrzyl na starca z dobrym, jasnym usmiechem i wyciagal dlon na powitanie. On jednakze usmiechem nie odpowiedzial ani dloni nie wyciagnal, nie sklonil nawet glowy, choc wszyscy dokola na twarz w powitalnym upadli poklonie.

Patrzyl przez chwil kilka prosto w oczy przybylemu, az odezwal sie wreszcie:

-Witam cie, panie, ktokolwiek jestes, poniewaz cie tutaj powszechna wola ludu przywiodla...

-Sam przybylem, z wlasnej woli jedynie- odparl Marek powazniejac.

Malahuda sklonil z lekka glowe.

-Dla mnie przyprowadza cie wola ludu, ktory od siedmiu setek lat czekal na Zwyciezce i ciebie nim dzisiaj mianuje.

-Nie jestem jeszcze "Zwyciezca", ale chcialbym sie nim stac, widzac, co sie tu z wami dzieje...

-Jestes nim, o panie! - wtracil Elem -jestes nim, odkad noga twoja na Ksiezycu stanela!

Malahuda zmarszczyl z lekka brwi i nie zwazajac na slowa wspolzawodnika, mowil dalej:

-Musisz byc Zwyciezca, panie, kiedy tutaj przyszedles i wywracasz wszystko, co bylo dotychczas...

Marek chcial odpowiedziec, ale stary arcykaplan wzniosl reke, jakby nakazujac milczenie.

-Nie wiem, skad przybyles, ani jak, ani po co - prawil - ale widze, ze wiekszy od nas jestes i snadz potezniejszy; pelnij wiec, jezeli chcesz, to, czemu mysmy nie podolali... A jezeli rzeczywiscie z Ziemi przybyles i jezeli to prawda, ze przed wiekami podobny tobie czlowiek ludzkie pokolenie tutaj przesiedlil - z tej gwiazdy wielkiej, gdzie podobno lepiej ludziom bylo, to wiedz, ze obowiazkiem jest twoim odkupic dzisiaj te wine straszliwa tamtego i od nedz nas zbawic, na ktore od wiekow jestesmy skazani... Dotychczas podtrzymywala nas nadzieja, ze przyjdzie Zwyciezca; w tej oto swiatyni, przed ktorej progiem cie witam, ja lud codziennie tym slowem krzepilem - pamietaj, ze od dzisiaj, kiedy ty przyszedles, nie ma juz nadziei, a wiec musi byc jawa!

Nie wszyscy w tlumie mogli przemowe Malahudy doslyszec, ci jednak, ktorzy ja slyszeli, poczynali juz glosno szemrac na niezrozumiale i wprost kacerskie slowa, jakie z ust swietobliwego arcykaplana padaly, ale on nie zwazal na to. Zdania, ktore wczoraj jeszcze jemu samemu bylyby sie wydawaly czyms tak strasznym i potwornym, ze pomyslec by je bylo trudno, teraz wymawial jasno i dobitnie wobec ludu, ktoremu prawil zawsze, iz blogoslawic winien Starego Czlowieka, ktory ludzi na Ksiezyc sprowadzil - i wobec tego Zwyciezcy, o ktorym kazal codziennie, ze przyjdzie w glorii, a wszyscy w serc rozradowaniu na twarz witajac go padna.

-Nie wiem, czy byles obiecany - mowil, a glos mu rosl, poteznial i grzmial w drobnej piersi - nie wiem, czys ty byl obiecany, choc Ksiegi wszystkie pelne sa Obietnicy, ale widze oto, zes przybyl - i dlatego powiadam ci jeszcze raz: wypelnic musisz to, co sobie tesknota nasza krwawa wysnila od wiekow, a jesli nie wypelnisz - zaprawde, ze lepiej byloby dla nas i dla ciebie, aby noga twoja nie postala byla nigdy na Ksiezycu, bo bedziesz posrod nas przeklety.

Wsrod tlumu zerwaly sie naraz okrzyki grozy i oburzenia, a nawet przestrachu, ze potezny Zwyciezca mscic sie moze na ludzie zabluznierstwa arcykaplana. Wolano, ze Malahuda, jezeli nie jest dotkniety naglym szalenstwem, to na smierc zasluzyl tymi slowami, i wzywano Elema, aby wzial po nim kolpak arcykaplanski i wiodl Zwyciezce w progi swiatyni. Starzec niewzruszenie te burze przeczekal, a gdy na chwile uciszyla sie nieco, rzekl znowu, do Zwyciezcy sie zwracajac:

-Jestem czterdziestym czwartym i snadz ostatnim juz arcykaplanem, rzadzacym ludem ksiezycowym. Wiodlem go, krzepilem i karcilem w potrzebie, jako dziadowie i pradziadowie moi, dopoki tesknil i czekal. Dzisiaj ten lud powiada, obwolujac ciebie, dziwnego przybysza, oczekiwanym Zwyciezca, ze rola i ciezki trud moj sa juz skonczone. Rad jestem temu, bo sil mi juz wiecej nie staje - i nie wiem, co bym mogl tutaj jeszcze zrobic... Skladam wiec dostojenstwo swoje i wladze na progu swiatyni i ostatnim arcykaplanskim czynem oglaszam za rozwiazana religie dawna, ktora nas dotychczas krzepila i utrzymywala. Budujze ty teraz nowa swoimi czynami. Bog widzi, ze inaczej nie moge.

To mowiac, siegnal rekoma po ciezki kolpak arcykaplanski, aby go zdjac z siwej glowy...

Marek postapil szybko naprzod i chwycil go za reke.

-Nie! - zawolal - pozostan nadal, czym byles, i rzadz jak dotychczas! Z tego, co mowiles, widze, ze mozemy byc przyjaciolmi, a nawet bracmi...

Malahuda uwolnil z lekka dlon swa z uscisku Markowego.

-Nie! przyjaciolmi ani bracmi byc nie mozemy. Z innych gwiazd jestesmy - i za wiele o tym trzeba by mowic. Z porzadku rzeczy moglbys albo ty byc wladzy mojej poddany, albo ja twym sluga. Pierwsze jest niemozliwe, drugiego nie chce, dopoki nie dowiem sie z czynow, ktos jest. Od dzis dnia nie ma juz tego, co bylo - i ja jestem niepotrzebny.

Zdjal kolpak z glowy i rzucil go na bruk kamienny, rzucil laske, pas i lancuch kosztowny, az wreszcie zdjal z ramion i plaszcz ze skory szernow, uszyty ongi w roku zwyciestwa, i chylac sie po raz pierwszy, rozeslal go pod nogi przybysza.

-Przez ten plaszcz - rzekl - ze skor wrogow naszych zdzialany a arcykaplanskie barki od wiekow kryjacy, droga twoja do swiatyni. Pamietaj, ze zdeptac go musisz, aby wnijsc. Zniszczyles religie, zniszcz wrogow naszych, jesli chcesz, abysmy cie kiedys blogoslawili.

To powiedziawszy, ze wszystkich oznak dostojenstwa i wladzy rozdziany, w jednej szacie tylko i z odkryta glowa siwa poczal schodzic sam ze stopni, prosto w tlum, ktory teraz, nienawistnych przed chwila okrzykow niepomny, z mimowolnym szacunkiem przed nim sie rozstepowal.

Marek milczal, stojac bez ruchu, choc po odejsciu Malahudy wzywaly go coraz liczniejsze glosy ludu, aby wszedl do swiatyni - choc wzywal go Elem, ktory podjal byl porzucona czapke arcykaplanska i na znak nowej wladzy nakryl nia lysa czaszke swoja.

Stal tak przez jakis czas-cichy i zadumany, wazac snadz w mysli to, co uslyszal - az wreszcie i lud przycichnal dziwnym zachowaniem sie jego zaniepokojony.

Wtedy Marek nagle wzniosl glowe i krokiem pewnym wstapil na czarny, koralem szyty i perlami plaszcz ze skory szerna, rozeslany przez ostatniego arcykaplana dawnej ery pomiedzy nim a zlotymi wrotami swiatyni.

Tlum, widzac to, wybuchnal radosnym okrzykiem tryumfu i uniesienia; zaczeto sie cisnac znowu do jego nog, slawiono moc i blogoslawiono naprzod jego imie, przyszlymi zwyciestwami glosne.

Marek wzniosl rece i dawal znak, ze chce mowic - ale dlugi czas uplynal, nim lud, przycichlszy nieco, pozwolil mu dojsc do slowa. Zaledwie jednak usta otworzyl, stalo sie zgola cos niespodziewanego. Oto od strony polnocy, kedy trojszczytowy zamek szernow sie wznosil, buchnela fala gestych i czarnych dymow, slonce w mgnieniu oka przyslaniajac, a wraz podniosl sie krzyk straszliwy trwogi i wscieklosci. Slychac tez bylo szczek i nawolywania z nagla powstajacej walki; tlum zakotlowal sie i ruszyl - jedni cisneli sie ku Zwyciezcy, pomocy jego wzywajac, inni zas biegli, krzyczac, ku domostwom swoim zagrozonym.

Oto szernowie pod wodza Awija wypadli byli z cytadeli i przelamawszy naglym natarciem lancuch arcykaplanskich strazy, wpadli do osady, szerzac przestrach, mord i pozoge. Marek, podnioslszy glowe, dojrzal z dala ich czarne postacie, jak wznosily sie ciezko na skrzydlach szerokich ponad tlum, miotajac wen z gory pociski i zagwie plonace...

IV

Ihezal, przytulona do stop alabastrowej kolumny, nie mogla wyrozumiec slow, ktorymi Malahuda wital Zwyciezce, ale slyszala dzwiek jego glosu i pojela, ze mowil rzeczy wazne i uroczyste. Z ukrycia swego patrzyla przez caly czas na dziadka, na plaszcz jego czarny i wysoki kolpak arcy kaplanski, ktore jej zaslanialy ponizej stojacego przybysza z dalekiej gwiazdy. Zlorzeczyla w duchu temu szerokiemu plaszczowi i powitaniu, w nieskonczonosc sie przeciagajacemu, drzac z niecierpliwosci, aby ujrzec co predzej twarz tego oczekiwanego, a nie smiala w dziwnym jakims leku wyjsc z kryjowki lub chociazby ruszyc sie z miejsca. Wytezala wzrok, jakby przebic chciala nim stojaca miedzy nia a Zwyciezca postac arcykaplana, gdy on jednakze zrobil ruch, mogacy jej widok odslonic, przymykala mimo woli oczy, przyciskajac jednoczesnie dlonmi lopotajace w piersi serce...

Teraz go ujrze! - myslala widzac, ze Malahuda usuwa sie nieco na bok, i zawarla znow szczelnie powieki.

Jakies wewnetrzne znuzenie ogarnelo ja: odwrocila twarz w glab swiatyni i poczela patrzec bezmyslnie na zloty znak Przyjscia na przedzie kazalnicy.

Zdawalo jej sie, ze jest jeszcze to, co bylo...

...Oto arcykaplan Malahuda stoi na kazalnicy i prawi, a ona - dzieweczka nieletnia, w barwnym tlumie ludu ukryta, slucha tej przedziwnej powiesci czy bajki...

"Z dalekiej gwiazdy, swiecacej nad pustyniami, przyszli ludzie onego czasu...

l stamtad przyjdzie, gdy czas sie dopelni, Zwyciezca jasny i promienny...

Dzien nastanie wtedy na Ksiezycu wieczny i szczescie..."

Stonce wpada do swiatyni przez kolorowe szyby i drzy na ciemnych, malowanych scianach, drzy na glowach zasluchanego ludu - zlote, jak ta bajka wysniona:

"Z dalekiej gwiazdy, swiecacej nad pustyniami..."

A jak On bedzie wygladal? Czy oczy jego beda blekitne? czy wlos bedzie zloty i dlugi? A gdy usta otworzy, mlode i purpurowe, jaki glos z nich wypadnie? co za wezwanie? jakie blogoslawienstwo?

Pojdzie przez ksiezycowe gory i doliny - az po ostatnie wszystkich krajow konce - od pustyni az do sinego morza jasny jak slonce, usmiechniony jak zorza...

Drgnela. Wszakze On jest tutaj! o krok - w poblizu. Gwaltownym ruchem zwrocila sie ku drzwiom. Oto dziadek jej zdejmuje zloty kolpak z glowy i rzuca na kamienna posadzke; widzi, jak Elem schylil sie po niego skwapliwie, nie wiedziec dlaczego sledzi pilnie ruchy jego bialych rak, goniacych po schodach toczaca sie czapke... A potem...

Uslyszala krzyk i przelekla sie, spostrzeglszy, ze jest jej wlasny. Na skore szerna rozpostarta, na stopien najwyzszy wstapil i uderzyl ja w. oczy nadludzkim swoim zjawiskiem.

-On, on!... - szeptala nie mogac wzroku oderwac od tej olbrzymiej, jasnej postaci, gorujacej tak ponad tlumem ksiezycowym, jak wyniosly krater Otamora goruje nad okolicznymi wzgorzami. Lek, miotajacy nia jeszcze przed chwila, zniknal nagle - czula tylko jakies straszne i rozkoszne razem unicestwienie i spokoj, spokoj nagla cicha fala skads splywajacy...

-Tak. To On - mowilo w niej cos z glebokim i dziwnie pewnym przeswiadczeniem.

-Przyszedl.

Wobec tego wydalo jej sie wszystko inne malo waznym i nic nie znaczacym. Patrzyla z jakims obojetnym usmiechem na Malahude, zstepujacego z odkryta glowa ze stopni, na Elema w arcykaplanska czapke ubranego, na tlum cisnacy sie okolo nog Zwyciezcy.

-Okolo Jego nog...

I usmiechala sie jeszcze, chociaz nagla burza powstajacej walki u bram miasta zwiala w mgnieniu oka tlum ze stopni swiatyni - usmiechala sie, patrzac, jak Zwyciezca biegl, niby mlody jasny bog, w strone dymow i strzelajacych z nich ogni, nawolujac mezow i zbrojnych, cofajacych sie w pierwszej chwili pod natarciem. Kiedy jej znikl z oczu, patrzyla jeszcze za nim zaczarowanymi zrenicami z tym samym spokojnym usmiechem na ustach.

Do swiatyni zaczely wpadac tlumnie kobiety, szukajac tutaj wedle zwyczaju schronienia przed niebezpieczenstwem. Biegly z krzykiem i narzekaniem, niektore w leku okropnym, oblakane wprost z przerazenia. Ostry zapach dymu i spalenizny wpadal za nimi przez drzwi rozwarte.

Ihezal - nieruchoma - patrzyla na nie ze zdumieniem, jakby nie rozumiejac, co krzycza i czego sie boja, kiedy On jest posrod ludu...

On!...

Jedna, widzac wnuczke starego kaplana tak we drzwiach stojaca, szarpnela ja za rekaw szeroki, mowiac cos szybko i popedliwie, czego ona zgola nie rozumiala. Inne wolaly ja takze, ciagnac w mroczna glab swiatyni, ale ona uwolnila sie z ich rak i wyszla owszem przed brame. Plac byl pusty zupelnie; na stopniach lezal stratowany plaszcz ze skory szerna, porozgniatanych perel i korali pelny...

Ihezal podjela go i narzuciwszy sobie na ramiona, weszla na powrot do swiatyni. Kobiety pokryly sie w dalszych kruzgankach, a czescia w otwartym dzisiaj skarbcu podziemnym; w wielkiej hali nie bylo nikogo. Dziewczyna przeszla przez nia, a minawszy kazalnice, zwrocila sie na lewo, kedy schody krete, owijajace sie wezem dookola filaru, wiodly na szczyt wynioslego dachu.

Szla z wolna, coraz blizsza malowanego sklepienia - i nie myslac o niczym innym, usmiechala sie cicho, ze jej niknie w dole mozaikowa posadzka, a rosna natomiast coraz blizsze kwiaty i postacie u gory.

Za kazdym razem, gdy sie znalazla na wysokosci ktorego z okien, uderzala na nia zmieszana fala zgielku, od strony toczacej sie walki bijaca, ona jednak nie zwracala na to uwagi, cieszac sie tylko jak dziecko, ze jest coraz wyzej i wyzej...

Ocknela sie dopiero stanawszy na dachu, kiedy wional jej w oczy rzezwy wiatr od morza. W pierwszej chwili nie wiedziala prawie, jak sie tutaj dostala na te gorujaca nad miastem i okolica wysoczyzne. Spostrzegla teraz dopiero swiadomie, ze podeptany plaszcz ma na ramionach, i rzucila go z naglym obrzydzeniem precz od siebie. Jakis spazm niespodziewany i gwaltowny scisnal ja za gardlo: powstrzymywala sie przemoca, aby nie plakac, chociaz nie wiedziala, o co chce plakac i czemu sie od placzu powstrzymuje...

Morze huczalo szeroko, pod blask slonca zlote i ruchliwe. Fale, w miare jak zblizaly sie ku brzegowi, dostawaly bialych grzyw i rzucaly sie na piasek z gluchym loskotem, rozlewajac sie po nim srebrnymi kregami. Gnal je wicher, powstaly kedys daleko na srodku wod, pod leniwie wschodzacym sloncem, hen - poza wyspa, widna z dala, ktora nazywano* Cmentarna, gdyz wedlug podania pochowane tam byly szczatki pierwszych ludzi, z Ziemi na Ksiezyc ze Starym Czlowiekiem przybylych. Ihezal, tylem o kamienna balustrade dachu oparta, patrzyla na slonce i na wyspe, widoczna stad jak czarnosina plama na srebrzystej roztoczy.

Dziwny byl ten wiatr i ten loskot morza nieustanny przy jasnym sloncu na pogodnym niebie, ktore, dosc wysoko juz wzniesione, lalo zar na twarz jej, slonym powiewem wichru smagana. Wciagala z luboscia w piers ten rzezwy oddech morza, rozchylajac spieczone wargi purpurowe. Pod przymknionymi powiekami, w oczach blaskiem osleplych, poczelo jej wszystko macic sie i falowac: morze wzburzone i zlote, niebo i wyspa ta czarna, zdajaca sie na grzbietach fal leciec ku niej przyspieszonym ruchem...

"Z dalekiej gwiazdy, swiecacej nad pustyniami, przyszli ludzie onego czasu..." - zadzwieczalo jej w uszach wspomnieniem."

Nagle odwrocila sie. Wszakze On tam jest i walczy! Jak gdyby teraz dopiero zrozumiawszy nareszcie, po co tutaj wyszla, zerwala sie gwaltownie i przebiegla przez platforme ku drugiemu koncowi, skad widac bylo miasto i szerokie za nim rowniny. Szczek walki milknal juz i dymy opadaly z wolna nad przygasajacymi zgliszczami.

Szernowie, zwyciezcy w pierwszym ataku, mimo szalone natarcie zmuszeni byli do sromotnej ucieczki. Przyczynil sie do tego przede wszystkim poploch, ktory wybuchnal w szeregach oddanych im morcow, kiedy zobaczyli walczacego po ludzkiej stronie olbrzyma. W panicznym przestrachu rzucali bron i biegli ukryc sie za mur warowny, porzucajac panow swych na pastwe losow, niepomni straszliwej i okrutnej kary, jaka ich czeka za to odstepstwo. Wlasnym silom pozostawiona garstka szernow walczyla zajadle - nie mogla jednak podolac przewadze. Unoszac sie ciezkim i niedoleznym lotem ponad ludzkimi szeregami, razili je z gory ogniem i strzalami, co chwile jednak ktorys z nich upadal, dosiezony straszliwa bronia palna Zwyciezcy lub dobrze wymierzonym kamieniem procarzy. Nie cofali sie jednakze mimo strat do ostatniej chwili, az skrzydla im mdlec poczely, wydajac ich na pastwe rozwscieczonego tlumu.

Ihezal widziala z gory, jak blizsi warownego zamku krzywym, ociezalym lotem zdazac poczeli nagle ku jego wiezom, padajac poza ogrodzeniem od ran i znuzenia. Ci jednak, ktorzy zbytnio w glab ponad ludzka osade sie odbili, nie zdolali juz bezpiecznego miejsca dosiegnac i upadali wsrod walczacych, na dachy domow lub bruk uliczny, aby znalezc tu natychmiastowa i straszna smierc z reki przewazajacych zwyciezcow. Lamano im skrzydla i tluczono czlonki kamieniami albo rzucano zwiazanych w zar dopalajacych sie domostw. Zaden jednak z torturowanych nie prosil laski ani zmilowania, czy to wiedzac, ze prosba bylaby daremna, czy tez przez bezgraniczna dla rodu ludzkiego pogarde.

Ihezal obojetnym okiem rzucila na te -naturalne, jak jej sie zdawalo - koncowe sceny walki i szukala w tlumie Zwyciezcy. Stal opodal, boj juz skonczywszy, ale jeszcze ze straszna swa bronia w reku - czujny i uwazny, jak z ruchow poznac bylo mozna. Rozgladal sie wkolo i dawal glosem i reka jakies rozkazy. Dziewczyna slow nie mogla doslyszec, ale domyslala sie latwo, ze idzie o odciecie powrotu dwom czy trzem szernom, w zamecie walki nad osada zagubionym i pragnacym sie teraz dostac do warowni. Jeden z nich, nie mogac juz latac ze znuzenia, kryl sie tylko po dachach, przerzucajac sie na skrzydlach - gdy go wyploszono - z trudem z jednego na drugi. Inny usiadl na zrebie muru i czekal spokojnie smierci z reki Zwyciezcy, ktory, spostrzeglszy go wlasnie, wymierzyl ku niemu bron swa zabojcza. Za trzecim goniono z krzykiem i nawolywaniem.

Ten, widzac, ze odwrot ma odciety, a nie mogac sie na znuzonych skrzydlach wzniesc dosc wysoko, aby od strzal ludzkich byc zabezpieczonym, rzucil sie w wolna od wojownikow strone, ku swiatyni i morzu - i przepadl gdzies miedzy domami. Spostrzezono jego ucieczke, a w obawie, aby osad? okrazywszy, nie dostal sie ponad morzem do zamku, zaczeto go szukac pospiesznie i zapalczywie.

Zwyciezca, ubiwszy drugiego szerna, wzial tez udzial w poscigu i biegl ku swiatyni, rozgladajac sie wkolo bystrymi oczyma.

Wlasnie na niego patrzala Ihezal, czekajac z mimowolnym pragnieniem, aby spojrzal w jej strone, gdy nagle uderzyl ja lomot jak gdyby spadajacego tuz za nia ciala. Odwrocila sie szybko - i krew jej w zylach zamarla z przerazenia. O kilka krokow za nia lezal na plaskim kamiennym dachu swiatyni scigany szern. Lezal na pozor bezwladnie - jedno skrzydlo zranione i podziurawione w kilku miejscach broczylo zolta-wozielona krwia - na piersiach i nogach mial tez szerokie rany od strzal; znac jednak bylo, ze zyl: piers mu dyszala ciezko, a czworo czerwonych i blyszczacych oczu wpatrywalo sie uporczywie w dziewczyne.

Ihezal nie zdolala nawet krzyknac, zaczarowana tym strasznym wzrokiem. Poznala wielkorzadce Awija po zlotych na ramionach i u przegubow stop obreczach i patrzyla na niego z martwym przerazeniem, z ktorym laczyla sie wzrastajaca ciekawosc. Potworny i poraniony szern, po raz pierwszy w zyciu z bliska widziany, wydal jej sie mimo wszystko dziwnie i groznie pieknym.

Byla w nim jakas moc zla i przewrotnosc napelniajaca trwoga, a wraz i podziwem. Lezal na jednym boku, na zlamanym skrzydle - drugie, czarne i lsniace, z granatowymi polyskami, roztoczyl szeroko na posadzce. Glowe mial nieco uniesiona i pod slabo fosforyzujacym czolem blyszczalo czworo okropnych krwawych oczu...

-Ukryj mnie! - charknal ludzka mowa, patrzac wciaz na dziewczyne. W slowach jego nie bylo prosby, lecz raczej rozkaz nieodparty. Ihezal bezwiednie zblizyla sie o krok ku niemu.

-Ukryj mnie, suko! predko! - zasyczal znow szern. A ona automatycznym, bezwolnym ruchem zblizala sie wciaz, nie mogac oczu od plonacych zrenic jego oderwac. Naraz, w chwili kiedy juz krok ich tylko dzielil, zraniony szern podrzucil sie gwaltownie ostatkiem sily i blyskawicznie wysunal spod skrzydel straszne biale dlonie.

Z naglym krzykiem grozy skoczyla w tyl, unikajac zgubnego uscisku. W tym momencie wrocila jej cala przytomnosc, chwycila lezacy podarty plaszcz arcykaplanski i niespodziewanym ruchem zarzucila go na glowe wrogowi - a potem, nie majac nic innego pod reka, zaczela zdzierac z siebie szaty i krepowac nimi lepiej spetanego szerna.

Tymczasem biegnacy wojownicy ze Zwyciezca na czele byli juz przed brama swiatyni. Uslyszala na schodach lomot ich krokow i glosne nawolywania. Nie zwazajac na to, ze jest prawie naga, rzucila sie ku balustradzie i przechylona - z rozpuszczonymi wlosami - poczela krzyczec:

-Pojdzcie! pojdzcie...

Tchu jej zabraklo; nie zdolala juz powiedziec, ze uciekajacego wielkorzadce pojmala.

Z jej glosu domyslono sie jednak na dole, ze szern tam byc musi, rzucono sie tedy z pospiechem, aby go ujac.

-Zywcem, zywcem! - wolal Jeret, ktory wpadl pierwszy. - Zwyciezca kazal brac zywcem!

W mgnieniu oka przywalono Awija kupa zmagajacych sie, ruchliwych cial. Oslabiony ranami i zaplatany w podartych szatach niewiescich, nie mogl sie nawet opierac; bioracy go ludzie jednak nie dowierzali tej jego bezwladnosci, wiedzac o straszliwej broni, jaka szernowie posiadaja w swych bialych i miekkich dloniach, ktore zlaczone uderzaja nieprzyjaciela piorunujacym i zabojczym pradem lub - wedle woli - wladze miesni jego niwecza. Przewalono go tedy na piersi, usilujac ujac kazda dlon z osobna.

Lewa, spod zranionego skrzydla, szybko wzieto w powrozy, ale do prawej, ktora padajac przylegl soba, trudno sie bylo dostac, nie uwalniajac go z pet zarazem. Po krotkiej naradzie Jeret rozkazal czterem co najciezszym chlopom kleknac na plecach obalonego, a sam z pomoca dwoch jeszcze junakow poczal mu wylamywac zdrowe prawe skrzydlo, aby wygrzebac dlon, ukryta pod nim i pod piersiami.

Szern, milczacy dotychczas pogardliwie, szczeknal z bolu i rzucil sie w bok gwaltownie, przewracajac gniotacych go ludzi, upadl jednakowoz natychmiast, zamroczony poteznym uderzeniem palki w kark. Teraz wydobyto i druga reke i wzieto na powroz.

Jeret kopnal lezacego wciaz twarza na posadzce.

-Wstawaj, gadzie! - krzyknal.

Awij uniosl glowe i lypnal krwawymi oczyma, ale nie ruszyl sie z miejsca. Tedy po trzech ludzi chwycilo za kazda line, do przegubow dloni twardo przywiazana, i baczac, aby rak nie zlaczyl, pociagnieto go ku przodowi dachu, skad bylo widac plac, mrowiem ludu zalegly. Tutaj Jeret kazal mu zalozyc widly pod pachy i dzwignawszy tak przerzucic przez kamienna balustrade, ze zawisl na linach ponad przyczolkiem swiatyni.

Poznano z dolu wielkorzadce i podniesiono ogromny krzyk tryumfu. Niedorostki rzucaly kamieniami, ktore jednak nie dosiegaly wysoko zawieszonego - plwano w te strone i miotano nienawistne wyzwiska i szyderstwa. Szern nie jeknal nawet. Rozkrzyzowany w powietrzu na przedzie swiatyni, z bezwladnie obwislymi skrzydlami i wygietymi w tyl rekoma, patrzyl tylko czworgiem swoich dzikich oczu w tlum z nieslychana nienawiscia i wzgarda.

Na dach swiatyni wszedl Zwyciezca z nieodstepnym Elemem.

-Tu jest, tu jest, panie! - wolal nowy arcykaplan, wiodac go ku przodowi platformy.

Marek wychylil sie, a ujrzawszy szerna, cofnal sie z naglym wstretem, tak ten widok byl potworny i ohydny zarazem.

-Zdjac go! - zakrzyknal.

Ludzie, trzymajacy Awija, sciagneli go, lubo niechetnie, nie smiac sie jednak rozkazowi opierac - i przywiedli na postronkach z rozkrzyzowanymi wciaz rekoma przed Zwyciezce.

Elemowi zaplonely oczy.

-Jaka mu smierc przeznaczasz, panie? - pytal natarczywie, krecac sie okolo kolan Markowych. - Mozna by go upiec na roznie albo, co lepsza, rybom dac zjesc... Ty nie wiesz, panie, jak sie to robi? Drze sie na nogach mieso na strzepy, aby ryby przywabic, a potem chowa sie po pas w wode...

-Precz! - syknal Marek przez zeby, a potem rozejrzal sie wkolo.

-Kto go ujal? - zapytal.

Zaleglo gluche milczenie. Ludzie ogladali sie jedni na drugich; ci, ktorzy pozniej przyszli, wskazywali wczesniej przybylych, az wreszcie wszystkie oczy zwrocily sie na wtulona w kat platformy dziewczyne.

-Kto go ujal? - powtorzyl Marek.

-Ja.

Wyszla z cizby i stanela przed nim. Tak, jak zdarla byla ubranie z siebie, aby szerna nim spowic, stala teraz naga do pasa; od bialych bioder tylko splywala jej do stop lsniaca i faldzista fijoletowa szata... Marek spojrzal na nia, a ja nagle krwawy oblal rumieniec. Mimowolnym ruchem sciagnela na piers rozsypane po barkach wlosy, jakby ukryc sie w nich pragnac...

-Ty? - szepnal ze zdumieniem - ty?!

-Wnuczka Malahudy! - szemrano poznawszy ja w tlumie. - Arcykaplana starego ostatnia latorosl!

Ona stala tymczasem, patrzac w oczy Zwyciezcy, ze skrepowanym szernem u nog prawie - i czula, ze pod jego wzrokiem wszystkie sily ja opuszczaja. Krew ze zbielalych warg uciekla jej gdzies do piersi i drgala ckliwymi ciarkami w tetnicach; nogi nagle zeslable juz sie uginaly... Wysilila jeszcze wszystka wole, aby nie upasc...

Naraz uczula, ze ktos ja obejmuje ramieniem.

-To moja narzeczona - rzekl Jeret podtrzymujac slaniajaca sie.

Zachnela sie i wyrwala z jego objec z nagle odzyskana moca.

-Nieprawda! - krzyknela - nieprawda! I zlozywszy na piersi rece, wolala szybko, jakby z naj-

ciezszego jakiegos zarzutu chcac sie oczyscic:

-Ty nie sluchaj tego, panie, bo to nieprawda! Moze... niegdys... istotnie... ale teraz... Zamilkla nagle.

-Teraz? - zapytal Marek, zdumiony ta cala scena.

-Teraz - dokonczyla, drzacy glos mimowolnie znizajac - teraz ty jeden panem moim jestes, Zwyciezco, z dalekiej gwiazdy przybyly, ktorego imie niech bedzie blogoslawione po wszystkie wieki wiekow!

Mowiac to, osunela sie na kolana i przypadla czolem do jego stop, zsypujac na nie pochyleniem glowy plynne i jasniejace zloto swych wlosow.

Tymczasem kolo nich szmery jakies rosly, az wybuchly nagle burza zgielkliwych glosow. Marek, ktory chcial byl wlasnie odpowiedziec kleczacej przed nim dziewczynie, wzniosl glowe i pojrzal dokola pytajacym wzrokiem, nie mogac ze zmieszanych slow i wykrzykow dobrze wyrozumiec, o co idzie.

-Panie! - ozwal sie Elem - lud zada smierci Ihezal, wnuczki Malahudy...

Marek uczul, jak dziewczyna w naglym leku przylgnela piersia do jego kolan.

-Co? - rzekl - co? Czym zawinila?

Nikt nie odpowiadal. Nagla cisza zapadla, a wszystkie twarze posepne i milczace patrzyly z bezlitosnym wyrokiem w oczach na zlotowlosa dziewczyne. Marek spojrzal na Jereta, ktory - sam bylego arcykaplana krewny - mienil sie byc przed chwila jej narzeczonym. Mlody wojownik brwi mial zmarszczone i kasal usta, nie odzywal sie jednak ani slowem protestu.

-Musi umrzec - wyrzekl wreszcie Elem.

-Musi umrzec! - krzyknieto naraz ze wszystkich stron.

-Czego wy chcecie od niej? co zawinila? - powtorzyl Marek, kladac obronnym ruchem dlon na jej wlosach.

-Nic nie zawinila - rzekl Elem - ale umrzec musi. Byla sam na sam z szemem - tu wskazal charczacego w powrozach Awija - samowtor z nim byla, wiec musi umrzec.

-Alez ona go ujela! - krzyknal Marek.

-Tak, lecz czyniac to, byla z nim sama tutaj i dlatego musi umrzec w piasku zakopana. Takie jest prawo.

-Takie jest prawo! musi umrzec! - zawolano zewszad.

Zwyciezca zaplonal naglym gniewem:

-Pluje na prawa wasze! Ja tu dzis prawa stanowie, odkad uznaliscie mnie panem! Bedzie zyla, bo ja chce tego! Elem zgial sie w pokorze.

-Ty mozesz wszystko. Zwyciezco, ale nie zechcesz sam

chciec tego, czego my nie chcemy, aby z krwi naszej dzieci szernom sie rodzily!

Ihezal zerwala sie gwaltownie.

-Ja czysta jestem! - krzyknela z plonacymi oczyma, twarza do tlumu zwrocona - slyszycie, czysta! Kto smie...

Lkanie zdlawilo jej dalsze slowa w gardle. Zakryla oczy i padajac znow do kolan Markowych, powtorzyla cichym i blagalnym glosem:

-Czysta jestem... Daj na smierc, Zwyciezco, ale wierz, zem czysta...

Marek schylil sie i wzial placzaca, jak dziecko, na rece.

-Jest pod moja opieka! Slyszycie? - rzekl. - Nikt jej nie tknie. Ja sam biore na siebie odpowiedzialnosc za nia.

Szmer przeszedl miedzy zgromadzonymi, ale nikt nie smial sie sprzeciwic. Marek zas dodal jeszcze, zwracajac sie ku Elemowi:

-A przede mna ty za nia odpowiadasz! Jesli wlos jej z glowy spadnie, to ciebie zywcem w piasku kaze zakopac!

Mowil twardym, rozkazujacym tonem, do ktorego przywykl juz nadspodziewanie w tym krotkim, wsrod ksiezycowych ludzi spedzonym, czasie.

Elem schylil sie w milczeniu.

-A z szernem co kazesz zrobic, panie? - zapytal po chwili.

-Bedzie zyw tymczasem. Umiescic go w pewnym i dobrym schowaniu. A teraz idzcie stad wszyscy i zostawcie mnie samym.

Platforma oprozniala sie szybko. Awija zwleczono na powrozach kretymi schodami i na rozkaz Elema przykuto z rozkrzyzowanymi rekoma, sznury zastepujac lancuchami, w podziemnym skarbcu swiatyni, ktora odtad miala byc mieszkaniem Zwyciezcy, jako jedyny, wzrostowi jego odpowiadajacy gmach w calej osadzie.

Na dachu pozostala z Markiem tylko Ihezal i ociagajacy sie z odejsciem Jeret.

Zwyciezca spojrzal na niego pytajaco.

-Panie - rzekl mlodzian - ona miala byc moja zona...

-A chciales jej smierci!

-Nie. Nie chcialem ja. Tylko takie jest prawo.

-Bylo.

-Tym lepiej dla niej, ze - bylo. Jednak i dzis zaden czlowiek nie wezmie kobiety skazonej dotknieciem szerna.

-Nie wierzysz, ze jest czysta?

-Chce wierzyc i wierze, kiedy ty to mowisz, Zwyciezco, z gwiazd ku radosci oczu naszych zeslany! Ale jesli tak, prosbe mam do ciebie, ja - ktory psem twoim jestem i sluzyc ci bede, jako zechcesz. Nie odbieraj ty mi jej, panie! Ja ja kocham.

Marek zasmial sie swobodnym, ziemskim swoim smiechem.

-Nawet dzieckiem bedac, nie bawilem sie lalkami! Coz bym ja z nia robil?

Ihezal, obojetnie dotychczas sluchajaca rozmowy, wzniosla naraz oczy na niego.

Zadrgalo w nich jakies bolesne pytanie, jednakze nie powiedziala nic; zaciela tylko usta i patrzyla na dalekie morze... Marek spojrzal na nia i raz pierwszy przyszlo mu na mysl, ze jest prawie naga. Sprawilo mu to nieokreslona przykrosc, ze Jeret patrzy tak na nia. Zdjal czerwona szeroka chustke, ktora - mial zawiazana na szyi, i narzucil ja na drobne ramiona dziewczecia. Nie poruszyla sie wcale ani nawet wzrokiem mu nie podziekowala.

-O czym myslisz? - rzekl Zwyciezca nieco opryskliwie, zwracajac sie ku zapatrzonemu w dziewczyne Jeretowi. Usmiechnal sie.

-Mysle, panie, ze gdyby nie ty, bylbym stracil cale szczescie zycia swojego. Bo anibym smial, ani mogl opierac sie prawu - i cialo Ihezal zarlby juz piasek w tej chwili...

Patrzyl na dziewczyne plonacymi oczyma, nie smiejac sie jednak zblizyc do niej, czy to ze wzgledu na obecnosc Zwyciezcy, czy tez nieruchoma i zadumana postawa jej powstrzymany.

-A ty - zapytal Marek - ty o czym myslisz teraz? Wzniosla na niego smutne, ale jasne i spokojne oczy.

-Sni mi sie powiesc dawna, spisana w ksiegach, ukrytych w skarbcu swiatyni... Sni mi sie blogoslawiona prorokini Ada, ktora - nie znajac meza - sluzyla niegdys Staremu Czlowiekowi - a kiedy na Ziemie powracal, odprowadzila go az po krance Wielkiej Pustyni i tam juz zycia dokonala, patrzac w daleka gwiazde...

Zwyciezca rozesmial sie nieco wymuszenie.

-Ja jestem "Mlody Czlowiek" - rzekl - i kiedy bede wracal na Ziemie, wezme cie z soba... Wezme was oboje - poprawil sie wskazujac na Jereta - tam bedziecie szczesliwi...

Ihezal usmiechnela sie lekko, nie odwracajac juz oczu od wielkiego sinego morza.

V

Slonce zaledwie zaczynalo sie przechylac ku zachodowi, kiedy po zburzeniu zamku szernow lud odprowadzal w tryumfie Zwyciezce do swiatyni, obwolujac go jedynym panem globu ksiezycowego...

Walka byla ciezka i dluga. Szturm przypuszczano w same poludnie, w porze, kiedy codziennie szaleja burze nad wielkim ksiezycowym morzem - i w mgnieniu oka przelamano obronne mury dziedzinca. Ludzie, ktorzy dawniej na sama mysl o szernach z zabobonnym lekiem kreslili zbawczy znak Przyjscia na piersi i ustach, teraz - widzac obiecanego Zwyciezce na czele szeregow - rzucali sie w wir boju z zapamietaloscia i odwaga nieslychana. U bram trojszczytowej wiezy jednakze spotkali sie z oporem, o ktory malo co nie rozbilo sie ich waleczne natarcie. Tym razem nie szernowie to byli, ale morcy, ktorzy, zbieglszy sromotnie w pierwszym boju, teraz rozpaczliwie sie bronili do ostatniego tchu, wiedzac, co ich czeka w razie pogromu. Kazde drzwi trzeba bylo oddzielnie zdobywac, kazdy korytarz i zakret schodow, niemal stopien kazdy.

Morcy, wyparci przewazajaca liczba z jednego stanowiska, cofali sie na drugie, wyzej polozone, broniac sie wciaz zaciekle. W ogluszajacych grzmotach rozszalalej burzy postepowano w ten sposob z wolna ku szczytowi wiezy, slizgajac sie we krwi i gubiac w ciemnosci waskich przechodow, spotegowanej jeszcze gestymi na niebie chmurami i deszczem ulewnym.

Zwyciezca nie bral osobiscie udzialu w walce, toczacej sie wewnatrz; zbyt wielki wzrostem, aby sie w ciasnych kruzgankach moc swobodnie poruszac, pozostal na zewnatrz i stamtad cala bitwa dowodzil, baczac jedynie, aby kto z oblezonych nie uszedl, z zametu boju skorzystawszy. I to byl rzeczywiscie zamiar zamknietych w wiezy szernow. Widzac, ze strach przed ich imieniem, ktory dotychczas ludzi z dala trzymal od warowni, znikl bez s'adu, a o zwyciestwie juz zwatpiwszy, pozostawili morcom obrone dostepu na najwyzsze pietra, a sami poczeli sie gromadzic na waskiej platformie miedzy trzema szczytami, czatujac juz tylko na sposobna chwile do ucieczki. Spostrzegl ich Marek i z ruchow zrozumial, ze chca skorzystac z niedoleznych skrzydel swoich i rzucic sie ku morzu ponad glowami napastnikow, a opanowawszy tam pod slaba straza ludzka zostawione okrety, ujsc bez obawy poscigu do ojczystych swych krajow. Krzyknal wiec na Jereta, ktorego niejako w charakterze adiutanta mial przy boku, aby flotyll w zatoce pilnowal, sam zas zgromadzil co najlepszych lucznikow kolo siebie i z ich pomoca poczal razic zjawiajacych sie na dachu szernow. Strzaly z cieciw, slabymi napinanych rekoma, rzadko wprawdzie donosily i mala wyrzadzaly szkode, ale za to palna bron Zwyciezcy straszliwe wsrod szernow czynila spustoszenie. Po niejakiej chwili pozostali przy zyciu przestali sie juz nawet jawic na dachu i zwatpiwszy snadz o mozliwosci ucieczki za pomoca skrzydel, szukali tylko wewnatrz murow ocalenia.

Byl to jednak moment, kiedy przerzedzone szeregi morcow z najwyzszego pietra wyparte rzucily sie byly wlasnie w poplochu ku szczytowi, chcac zajac ostatnie obronne stanowisko u miedzianej kraty, zamykajacej wejscie na dach. Dwie fale spotkaly sie na ciemnych schodach - i szernowie, pogromem rozwscieczeni, rzucili sie z gory na morcow, pedzac ich na nowo do smiertelnej walki. Morcy, z dwoch stron napastowani, wpadli w szal. Strachem i czcia tlumiona nienawisc do pomiatajacych nimi panow wybuchla nagle z rozkielzana potega. Nie baczac, ze ludzkie bronie z tylu smiercia im groza, zwrocili sie ku gorze i natarli gwaltownie na swoich ojcow i ciemiezycieli.

Walka byla krotka. Szernowie, nie wytrzymawszy naporu liczniejszej kupy, rzucili sie z powrotem na dach, otwierajac przejscie goniacym za nimi morcom. Tutaj jednak powital ich znowu zabojczy ogien Zwyciezcy. Oszaleli tedy, straciwszy wszelka nadzieje ratunku, puscili sie wszyscy lotem, jak chmara olbrzymich i strasznych sepow, wprost na Marka, chcac na tym groznym olbrzymie pomscic przynajmniej smierc swoja niechybna.

Kilku ich juz tylko bylo, jednak Zwyciezca, z nagla napadniety, bylby im ulegl niechybnie, gdyby nie zgromadzeni kolo kolan jego lucznicy, ktorzy z nieslychana zrecznoscia szyli strzalami rzucajacych sie na niego wrogow. Mimo to otrzymal kilka strasznych uderzen pradu z reki napastnikow -jeden zdazyl nawet rzucic mu sie na piers i zduszony potezna dlonia olbrzyma, trupem jeszcze wisial na nim, uczepiony dziobem i zadzierzystymi szponami nog.

Marek, oslabiony i wyczerpany dluga walka, osunal sie na ziemie, kiedy ze szczytu wiezy zabrzmial okrzyk tryumfu. Ludzie po wymordowaniu morcow opanowali zamek w zupelnosci.

Bronil sie jeszcze tylko jeden Nuzar, podreczny niegdys Awija, z krwawym pietnem na gebie. Wdrapal sie on na jeden z trzech ostrych szczytow wiezy i stamtad, zrywajac dachowki, razil usilujacych go na prozno dosiegnac napastnikow. Ludzie, wewnatrz wiezy walczacy, nie mieli lukow ani proc z soba, poczeli tedy wolac na pozostalych w dole, aby bron przyniesli, gdy z nagla wybuchajacy niespodziewany pozar na dolnych pietrach zmusil ich do cofniecia sie.

Nuzar pozostal sam. Widzac uchodzacych zdobywcow zsunal sie z ostrego stozka i siadl na gzymsie platformy, oczekujac spokojnie smierci. Spostrzegl go z dolu Zwyciezca i poczal wolac, aby uchodzil przed pozarem, obiecujac mu zycie i zdrowie. Morzec wahal sie przez chwile, obietnicy snadz nie dowierzajac, gdy jednak Marek powtorzyl zapewnienie, wyciagnal pek lin z ukrycia i uwiazawszy je u balustrady, spuscil sie z plonacej baszty w sam srodek ludzkiego tlumu. Widzac go zawieszonym w powietrzu, kilku lucznikow napielo cieciwy, biorac go juz na cel niechybnym strzalom, ale Marek powstrzymal ich dosc wczesnie, nakazawszy szacunek dla swego przyrzeczenia.

-Jest moja wlasnoscia ten morzec - wolal - kto go tknie, moja wlasnosc naruszy!

Tymczasem on dosiagl juz ziemi, ale nie wierzyl jeszcze w swe ocalenie, bo nie oddalal sie od plonacej baszty, sledzac jeno nieufnym okiem otaczajacych go ludzi.

Zblizyl sie Elem ku niemu.

-Chodz, psie parszywy, do Zwyciezcy - rzekl. Morzec mruknal cos, ale ruszyl posluszny za arcykaplanem wsrod rozstepujacych sie z wyrazem wstretu i nienawisci ludzkich szeregow.

Marek, siedzac wciaz na ziemi, dal mu znak, aby sie zblizyl.

-Panie, jest nie zwiazany, miej bron w pogotowiu - ostrzegal Elem.

Jeret, ktory powrocil byl wlasnie od okretow, zasmial sie.

-Lepiej go zwiazac od razu - rzekl rzucajac petle, aby pochwycic w nia szyje morca.

Bylo juz jednak za pozno. Nuzar, odbiwszy powroz lewa reka, wyciagnal noz prawa w zanadrzu dotychczas ukryta i blyskawicznym ruchem rzucil sie na Zwyciezce, godzac w jego obnazona szyje.

Zwyciezca uchylil sie przed ciosem i pochwycil uzbrojone ramie morca, wznoszac go wysoko ponad glowe. Nuzar chcial sie bronic zebami, ale dosiegnal tylko zwisajacego rekawa Zwyciezcy i poczal kasac zajadle.

-Smierc! smierc! - wolaly zewszad oburzone nienawistne glosy.

-Bedzie zyw - rzekl Marek - potrzebny mi on do menazerii... Dajcie jeno powroza.

Morzec zwinal sie w poteznym uscisku Markowych dloni, ale nie jeknal nawet ani sie juz nie bronil, gdy ten krepowal mu ciasno rece na plecach zlozone.

Rzucil koniec sznura Jeretowi.

-Zaprowadz go do skarbca, tam, kedyscie owego szerna przytroczyli. I pilnuj. Gdy kiedys wracac bede na Ziemie...

Nie dokonczyl zdania. Zasmial sie tylko glosno do siebie na mysl, jakie nadzwyczajne przywiezie okazy z soba.

Tymczasem walka byla nieodwolalnie i pomyslnie skonczona. Oprocz morca ujetego ani jeden z mieszkancow wiezy nie pozostal zyw.

Burza, szalejaca prawie przez caly czas, ustala teraz. W polnocnej stronie nieba, okolo wysokiego stozka krateru Otamora, klebily sie jeszcze i przewalaly czarne chmury - grzmot stamtad szedl jeszcze przytlumiony, daleki - ale nad miastem i morzem swiecilo juz jaskrawe slonce na bladym, ksiezycowym blekicie...

Marek w weselnym orszaku wracal ku swiatyni. Patrzyl na to slonce i dziwno mu bylo, ze zaledwie zdazylo wpelznac od horyzontu po zenit przez ten czas, w ktorym tak wiele rzeczy sie stalo... Wszakze o switaniu zoczyl dopiero z dala mury tego miasta - i ranek byl, kiedy go na stopniach tej swiatyni witano - a oto teraz odprowadza go lud tutaj, jako do domu, i slawi go, zwyciezce w dwoch krwawych bitwach i samowladnego pana wszystkiej ksiezycowej krainy.

Takie to bylo niepojete i tak nagle, a tak po prostu sie stalo, ze usmiechnal sie mimo woli ze zdziwieniem, jakby do snu wlasnego, myslac o tym wszystkim. Wprawdzie od switania do tej chwili, po ziemsku liczac, tydzien z gora uplynal, ale tutaj jest pol dnia dopiero - i zdawac by sie moglo, ze to sen byl przedziwny, gdyby nie ten lud, wznoszacy wokol okrzyki i zielen mu pod nogi scielacy, gdyby nie te dymy ciezkie, co sie tam w polnocnej stronie pod czarnymi chmurami wlocza dookola zwalisk i zgliszczy...

Na schodach swiatyni odprawil tlum do domow. Mimo wyrazne jego zyczenie nie chciano sie rozchodzic i dlugo, dlugo wznoszono jeszcze na czesc jego okrzyki, zbawca go zowiac, zwyciezca, ukochaniem i od wiekow oczekiwanym blogoslawienstwem ksiezycowego globu, az ujsc w koncu musial do wnetrza przed tymi nie konczacymi sie uwielbieniami... Nie chcial nawet, aby mu towarzyszyl Elem lub ktokolwiek z dodanych mu do sluzby ludzi.

Odczuwal nieprzeparta potrzebe samotnosci: chcial wreszcie poza tym gwarem tloczacych sie wydarzen zastanowic sie troche, polapac sie, rozwazyc. Zdawalo mu sie, jakby mysli jego samej tchu brakowalo - i musi teraz tego tchu zaczerpnac, jezeli nie ma pozostac w tyle poza stajacymi sie bez jego udzialu zdarzeniami.

A przy tym znuzony byl i senny. W przeciagu stu kilkudziesieciu godzin, ktore uplynely od switania, spal bardzo malo, a nie mial natury tych ksiezycowych karlow, niemal bezsennie przetrzymujacych trzysta piecdziesieciogodzinny dzien... Ubezwladnial go upal poludnia i miarowy, jednostajny loskot rozfalowanego jeszcze po burzy morza.

Wszedl do wnetrza swiatyni i zamknal kute brazowe drzwi za soba.

Mrok go ogarnal nagly, barwnymi witrazami okien rozteczony, i chlod, z podziemnych gdzies gmachow bijacy.

Pusta swiatynia wydala mu sie czyms wielkim i tajemniczym - jakas istota zywa, ktorej naraz serce i tresc bytu wydarto; nieledwie olbrzymia maszyna, ktora w ruchu byla przez wieki cale, a teraz nagle stanela za jego przybyciem. Patrzyl na znaki zlote i napisy, z dziwnie poplatanych liter zlozone, i myslal, ze mialy one znaczenie, a teraz staly sie nieme i gluche, z chwila gdy on tu wszedl i zapowiedz - moze wielka? - ktora one glosily, zwrocil mimo woli na siebie. Lek go ogarnal niemal zabobonny. Rankiem jeszcze sadzil, ze on jest - nie wiedzac o tym - tym przyobiecanym nedznemu ksiezycowemu ludowi wybawicielem, a teraz gotow by prawie uwierzyc, ze wdarl sie w miejsce, ktore istotnie do kogos nalezalo, ze przywlaszczyl sobie lekkomyslnie czyjes tajemnicze i wielkie prawa - i oto kazdy napis zagadkowy i zloty z tych scian patrzy na niego zlowieszczo a groznie, jak na samozwanca...

Odruchowo chcial biec i zwolac lud, i krzyczec...

Usmiechnal sie sam do siebie.

-Znuzony jestem i senny - rzekl glosno. A potem przypomnialy mu sie slowa, niegdys przed wiekami na Ziemi przez medrca wielkiego wypowiedziane:

"Tak daleko siega prawo czlowieka, pokad siega jego moc..."

-Znuzony jestem i senny - powtorzyl - i taki niemocny teraz i dlatego w prawo swoje zbawiania tego ludu nie wierze...

Prawo - zbawiania!...

W glebi pomiedzy dwoma filarami przygotowano mu poslanie, ale nie mogl sie jakos jeszcze odwazyc, aby legnac tu na sen - w tym swietym miejscu.

Zachcialo mu sie naraz powietrza i przestrzeni. Po kretych, nie dosc dla ogromu ciala jego wygodnych schodach wyszedl na dach i rzucil sie w pelnym sloncu na kamienna posadzke platformy. Przez mata chwile usilowal myslec o tym wszystkim, co sie tu dzieje, i zdac sobie sprawe z tego, co go to wszystko obchodzi i czemu wlasciwie tak czynny udzial bierze w wydarzeniach, ale mysli rozpierzchle nie chcialy go sluchac.

Ciezka sennosc zawierala mu z wolna powieki. Rozgrzane, od pozaru slonecznego drgajace powietrze palilo go w piersi za kazdym oddechem, zar glowe ogniem mu obejmowal, ale on nie czul juz sily, aby sie w cien usunac...

Zrobie to za chwile - myslal zasypiajac, rozleniwieniem znuzenia objety...

Morze uspokoilo sie juz po burzy i gdy wzniosl jeszcze na chwile ciezkie powieki, lsnilo mu w oczy ogromna, blasku i przestrzeni pelna powierzchnia, zlewajac sie w snem zamroczonej mysli jego z marzennymi obrazami Ziemi.

Zasypial, gdy naraz zdalo mu sie, chlod jakis rozkoszny i wonny wional mu w twarz - niby ktos zawolal na niego z cicha po imieniu - zamajaczyly mu wlosy zlote, na drobna, tak zabawnie drobna i biala piers dziewczeca rozsypane - usta drgajace, purpurowe...

Chcial sobie jeszcze imie, jakies imie przypomniec...

Usnal.

Kiedy sie obudzil nareszcie po dlugim i ciezkim snie, zdawalo mu sie naprzod, ze spi jeszcze. O kilka krokow przed nim na bialej, rozeslanej skorze siedziala Ihezal. Miala na nagim ciele jeno blekitna, rozwarta szate; wlosy jej zwiazane byly we dwa ogromne wezly ponad uszyma, z wolno spadajacymi na piers koncami^ ktore tworzyly jakby szeroki zloty haft na brzegach rozcietej tuniki. Patrzyla na niego z cichym usmiechem...

Przez pewien czas nie smial sie ruszyc, aby nie sploszyc snadz tego zjawiska, tak mu sie wydalo pieknym i slodkim. Uczul, ze nie lezy juz na kamieniach posadzki, lecz ma pod soba miekkie i puszyste skory, nad glowa zas zaslone w ksztalcie namiotu, ktora go chroni od palacego slonca.

-Ihezal!... - wyszeptal mimowolnie. Usmiechnela sie znowu.

-Czy spales juz dosyc, panie?

Nie odpowiadal. Przez chwile zdawalo mu sie, ze znowu zapada w sen, dziwnie slodki i rozkoszny... Zerwal sie nagle.

-Spalem...?

-Tak, panie. Spales dwadziescia godzin z gora. Spojrzal na slonce. Stalo w tym samym miejscu, jak w chwili, kiedy sen go zmorzyl.

Ach, prawda! - pomyslal -jestem na Ksiezycu... Zwrocil z wolna oczy na dziewczyne. Spuscila glowe.

-Czuwalam nad toba prawie przez caly czas, kiedy spales. Zwyciezco.

-Jak weszlas tutaj? - zapytal - drzwi zamknalem za soba...

-Ja mieszkam tutaj... - Zostalam w gmachu, laczacym sie ze swiatynia, ktory dziadek moj, arcykaplan Malahuda, opuscil. Chcialam byc w poblizu, aby ci moc sluzyc, panie. Ale jesli kazesz, opuszcze te komnaty.

-Zostan. Gdzie dziadek twoj?

-Nie ma go. Poszedl na te rowniny szerokie, ktore stad widzisz. Zwyciezco, a moze w te gory tam na polnocy poza snieznym Otamorem - albo na morze sine...Nie ma go juz, jak nie ma dnia wczorajszego, jak nie ma niczego, co wczoraj jeszcze bylo - jestes tylko ty jeden...

Mowila to spiewnie, z dziwnym upojeniem w glosie, ktory zdawal sie wzbierac i drzec, jakby chcial wiecej powiedziec, niz te proste slowa wyrazaly.

Marek wyciagnal z wolna reke i polozyl ja lekko, ostroznie na filigranowym ramieniu dziewczecia. Patrzyl na nia przez chwile z jakims mimowolnym podziwem, az naraz zapytal:

-Sluchaj! czy ty wierzysz, ze ja jestem owym, przez prorokow waszych zapowiedzianym Zwyciezca? Wierzysz naprawde?

Ihezal spojrzala na niego szeroko rozwartymi oczyma.

-Ja w i e m o tym - odrzekla.

-Skad... skad wiesz?...

Zlozyla rece na piersi i mowic poczela zywo:

-Zaledwie przyszedles, a juz usta wszystkie i wszystkie rece ciebie blogoslawia! Mocny jestes jak bog i potrafisz w bitwie byc srogim i strasznym dla wroga, lecz mowiono mi takze, iz pelniles juz czyny milosierdzia, ktore my tu na Ksiezycu z dawnego imienia zaledwie znamy... I piekny jestes, panie, ta bujna i mloda moca swoja, piekniejszy od wszystkiego, co kiedykolwiek oczy moje widzialy! Chyba Ziemia jedna, gwiazda przejasna i swieta, na ktora patrzylam raz, bedac w Kraju Biegunowym, nie jest mniej piekna od ciebie... Ale ty stamtad wlasnie zeszedles do nas, z wysoka na ten padol nedzy, bolu i lez! O jakze jasny jestes, jak piekny i boski, panie moj jedyny!

-Badz przy mnie - szepnal Marek - badz przy mnie... Nie jestem ja taki, jak ci sie wydaje, i ta Ziemia nie jest taka jasna, jak stad wyglada, gdy sie poprzez gwiazdy i niebo na nia patrzy; ale ty badz przy mnie, a wtedy... Chcialbym, odchodzac stad, dobro zostawic po sobie, abyscie mnie mogli wspominac jasnym i blogoslawic...

Ihezal patrzyla nan zachwyconymi oczyma, przygarniajac sie bezwiednie ku jego kolanom. On sie usmiechnal i ukryl jej rece malenkie w swej dloni.

-Chcialbym, zebys ty mnie tez pamietala i blogoslawila. Jestes jak kwiat...

Naraz, zmieniajac ton, odsunal dziewczyne od siebie i rzekl znienacka, prawie surowo:

-Dlaczego jestes naga?

Purpurowy rumieniec nagle okryl cale jej cialo, zarozowil niemal opalowe paznokcie jej dloni. Szybkim, nerwowym ruchem zebrala faldy rozwartej tuniki, kryjac sie w niej cala.

-Panie - rzekla - ty sie nie gniewaj... Tutaj dziewczeta zawsze tak chodza po domu... Idac do ciebie zapomnialam, ze w domu swoim juz nie jestem... To nie przez brak szacunku...

Zgarniala wciaz jeszcze faldy sukni, choc szczelnie juz nimi byla zakryta, patrzac z lekiem w twarz Zwyciezcy...

A on poruszyl ustami, jakby chcial cos powiedziec, ale po chwili dopiero ozwal sie tonem na pozor obojetnym, ktory jednak jemu samemu falszywie zabrzmial w uchu:

-I czy tak... widuja cie... widuja was wszyscy? Ihezal nagle zrozumiala. Rozkoszny, obezwladniajacy dreszcz przebiegl jej drobne cialo, dlonie zacisniete okolo zgarnietych na piersi faldow rozwarty sie, opadajac wzdluz bioder. Patrzyla mu prosto w oczy.

-Odtad nie bedzie mnie widzial nikt - rzekla. Marek wzruszyl ramionami.

-To mi wszystko jedno - rzekl niemal opryskliwie, patrzac w inna strone. - Jesli tu taki zwyczaj... Ale, ale! - co chcialem mowic? A tak. Gdzie jest twoj dziadek? Chcialbym go zobaczyc...

Wnuczka arcykaplana spowazniala.

-Poszedl, panie. Mowilam ci juz. Teraz Elem... Ale gdy kazesz, szukac go beda wszedzie...

-Tak, tak. Wydaj polecenie. Chcialbym z nim mowic o wielu rzeczach...

Stala patrzac mu w oczy smialo i spokojnie, jakby czujac sie juz jego wylaczna wlasnoscia - swieta i nietykalna.

-Wydaj polecenie - powtorzyl. Wyciagnela dlon ku niemu: - Daj mi, panie, znak, ze mam prawo wydawac rozkazy w twoim imieniu, a posle ludzi na poszukiwania.

Marek zawahal sie, nie wiedzac, co zrobic, gdy naraz przypomnial mu sie dawny, z powiesci mu juz tylko znany ziemski obyczaj przelewania wladzy. Z usmiechem sciagnal pierscien z palca i podal go oczekujacej dziewczynie.

Wziela go i bez slowa zwrocila sie ku schodom, z dachu plaskiego w glab swiatyni wiodacym.

Przeszla przez nawe i bocznymi drzwiami zapuscila sie w glab opuszczonego palacu arcykaplanskiego...

Gdy po pewnym czasie wyszla stamtad, miala na sobie stroj bogaty: na szczelnie zapietej fijoletowej tunice lekkie futro zlociste i sznur krwawych bursztynow prorokini Ady na szyi. Zblizyla sie teraz do miedzianych drzwi swiatyni, z zewnatrz zapartych, i odsunawszy wrzeciadze, rozwarla je na osciez.

Na dziedzincu czekal lud. Co starsi i godniejsi zgromadzeni byli z Elemem na schodach, czekajac cierpliwie przebudzenia sie Zwyciezcy, aby ulozyc z nim nowy porzadek rzeczy i lad zaprowadzic, przez zlozenie wladzy najwyzszego dostojnika, Malahudy, naruszony. Nie opodal stal Jeret z mlodzieza, snujac w zapalczywej glowie plany wojenne: pilno mu bylo isc ze Zwyciezca tam, na druga, tajemnicza strone Wielkiego Morza, aby szernow potwornych, nim sie spostrzega, we wlasnych ich gniazdach wydusic...

A dalej byl lud. Ci, ktorzy walczyli, i ci, ktorzy z dala przygladali sie walce, i inni, ktorzy skargi przed Zwyciezce chcieli pozanosic, i inni, ktorzy przyszli z prosbami, i jeszcze inni, ktorych tylko ciekawosc niesyta przywiodla, aby ogromnego przybysza z Ziemi ogladac. Staly tez na uboczu i kobiety, niesmiale wobec mezow i wladcow, ale przewaznie z rozplenionymi oczyma i blogoslawienstwem na ustach dla tego, ktory przybyl, aby zmienic to, co bylo, wiedzac, ze cokolwiek bedzie nowego, lepszym tylko byc moze dla nich, dzwigajacych dotychczas twarde i srogie jarzmo mezowskiego prawa.

Ciagnelo sie to mrowie ludzkie, jak okiem mozna bylo zasiegnac, i falowalo, szumiac, prawie morzu z drugiej strony swiatyni podobne.

Gdy drzwi swiatyni sie rozwarly, myslano zrazu, ze to Zwyciezca wychodzi, i ogromna fala przyplywu przeszla tlum, rzucajac nim o stopnie kamienne, niby o brzeg skalisty.

Elem ze starszymi z ludu poruszyl sie takze. Widzac wychodzaca dziewczyne, zaplonal gniewem.

-Jak smiesz wloczyc sie tedy - krzyknal - gdy my na Zwyciezce czekamy?

Ihezal nie odezwala sie ani slowa; wolnym i pewnym krokiem szla ku wynioslemu miejscu po prawej stronie schodow, skad zazwyczaj dziedziczni arcykaplani wole swa oglaszali ludowi.

Elem chwycil ja za odziez.

-Dokad idziesz? Bacz lepiej, abys sie z arcykaplanskiego gmachu co rychlej wyniosla, gdyz czas juz mnie sie tam wprowadzic...

Nie odpowiedziala i teraz. Uwolniwszy sie jeno stanowczym ruchem od zakonnika, wstapila na mownice i wzniosla ponad glowe reke z pierscieniem.

-Ludu! - zawolala donosnym glosem - Zwyciezca przysyla wam przeze mnie pokoj i pozdrowienie!

-Sciagnijciez te szalona! - krzyknal Elem - nie pozwolcie mowic z arcykaplanskiego stolca obwinionej o stosunek z szernem Awijem!

Na dzwiek nienawistnego imienia lud sie poruszyl: daly sie slyszec pomruki i grozne okrzyki.

Jeret poskoczyl ku mownicy:

-Ihezal, zejdz! zejdz, jesli ci zycie mile! Tys naprawde szalona!

Zdawala sie go nie widziec. Oczy jej, spokojne i jasne, jakby snem jakims zaczarowane, bladzily po rozfalowanym morzu glow ludzkich.

-Precz, precz z mownicy! - krzyczano. - Zwyciezca ma tylko prawo przemawiac i Elem, sluga jego wiemy!

Ihezal wzniosla znow reke, w ktorej rozblysnal slonecznymi promieniami jasny kamien pierscienia.

-Oto znak: pierscien Zwyciezcy, w jego ja mowie imieniu, wnuczka arcykaplana, szerna Awija pogromicielka i jak prorokini Ada, meza nie znajaca, sluga tego, czyje imie niech bedzie blogoslawione na wieki! On mnie wyrwal z rak waszych, gdyscie mnie niewinnej smiercia grozili - i przyslal tutaj, azebym byla ustami jego blogoslawiacymi.

-Klamie! - krzyknal Elem - pierscien ukradla! Hej! ludzie! zwlec mi ja tutaj!

Tlum jednakze slow tych juz nie sluchal. Szeroki okrzyk na czesc Zwyciezcy uderzyl o mury swiatyni; poczeto cisnac sie ku dziewczynie i poselstwo jej witac radosnymi slowy. Wiec Elem, wystapiwszy naprzod, uniosl oburacz kolpak arcykaplanski i wolal:

-Patrzcie! nad glowa moja blyszczy kamien z reki Starego Czlowieka i ja jeden mam prawo w imieniu Zwyciezcy przemawiac, ja, ktorym go pierwszy powital i przywiodl!

Na dole poczely sie tworzyc dwa obozy. Niektorzy, widzac arcykaplanska czapke ze swietym kamieniem na glowie dawnego przelozonego Braci Wyczekujacych, stawali po jego stronie i wolali, aby Ihezal ustapila, ale ogromna wiekszosc zgromadzonych oswiadczyla sie za nia.

-Kto dal czapke Elemowi? - pytano. - Wszakze Malahuda zlozyl ja do stop Zwyciezcy, a on nie oddal jej nikomu; Elem ja sobie sam przywlaszczyl!

Nawet ci, ktorzy rankiem sami domagali sie od Elema, aby wzial kolpak po Malahudzie, krzyczeli teraz glosno, ze jest samozwancem i ze Ihezal jedna, z pierscieniem Zwyciezcy przychodzaca, ma prawo w jego imieniu przemawiac do ludu. Zapomniano juz obelg ciskanych niedawno w twarz staremu arcykaplanowi, gdyz wital dziwnymi slowy ziemskiego przybysza - i zalowano go niemal, ze zlozyl urzad i zniknal. Totez gdy Ihezal oswiadczyla, ze Zwyciezca pragnie starca odnalezc i miec przy swoim boku, lud podniosl okrzyk radosny i byl gotow w pierwszym zapale przebiec caly glob ksiezycowy, aby go odszukac.

Elem, poslyszawszy to, pobladl. Przez chwile patrzyl na tlum i na zbrojnych, ktorych teraz wlasciwie, jako arcykaplan, pod swoja mial wladza, ale widocznie obawial sie w ten sposob pod bokiem Zwyciezcy mocy swej probowac, bo skinal jeno na starszych i wszedl z nimi pospiesznie do swiatyni. Nie znalazlszy tutaj Marka, zwrocil sie z nieodstepnym orszakiem ku schodom, wiodacym na gore.

Marek, odprawiwszy Ihezal, dlugim snem jeszcze rozleniwiony, przysiadl byl na kamiennej poreczy od strony morza i patrzyl na dalekie, rozsiane po nim wyspy, nie slyszac zgola klotni, po drugiej stronie gmachu sie toczacej. Byl troche podniecony krotka rozmowa i dziwnym zachowaniem sie zlotowlosej dziewczyny, cieszyl sie przeto, ze mu w tej chwili nikt samotnosci nie przerywa. Zmarszczyl tedy brwi niechetnie, spostrzeglszy wchodzacego Elema i towarzyszacych mu starcow.

-Czy nie mowila wam Ihezal - zaczal uprzedzajac powitanie - ze chce zostac sam? Elem sie zatrzasl.

-Panie - rzekl - sadzilismy, zes to powiedzial, aby sie uwolnic od natretnej dziewczyny, ktora cie nuzyla zapewne prosbami, abys jej dziadkowi, co cie dzis rano zniewazyl, wine raczyl darowac...

Marek wzruszyl ramionami.

-Wy mnie nuzycie, przychodzac tutaj bez potrzeby.

-Sprawy ludu czekaja, panie...

-Czekamy twoich rozkazow! - odezwali sie chorem starcy, poklon niski wybijajac.

-Kto rzadzil dotychczas?

Zapanowalo milczenie. Az jeden ze starszych ozwal sie:

-Malahuda, arcykaplan, ale on...

-Zgubil sie. Wiem. Kazalem szukac Malahudy, a gdy go zobacze, dowiem sie od niego o wszystkim i postanowie... Z tego, co mowil, witajac mnie, sadze, ze to najrozumniejszy wsrod was czlowiek.

-Ja jestem arcykaplanem twoim - rzekl Elem. Marek poczynal sie juz niecierpliwic.

-A badz nim sobie, badz, moj przyjacielu, kaze cie wezwac, gdy cie bede potrzebowal.

-Kazales szukac Malahudy, panie...

-Tak.

Elem postapil krokiem blizej. Glos zadrzal mu tajonym wzburzeniem, nieledwie grozba, gdy mowil:

-Panie, jam cie pierwszy powital, jam cie tu przywiodl, ja obiecanym Zwyciezca na globie naszym oglosil, a teraz...

-A teraz wynos mi sie stad, pokis caly! - krzyknal Marek uderzajac noga o posadzke, az sie mury swiatyni zatrzesly. - Jam tu jest panem dzisiaj nie przez ciebie, ale przez to, zem tak chcial! Czy zrozumiales?!

Elem przestraszony zgial sie w pokorze, lecz w oczach spuszczonych tlila mu sie zlosc jadowita.

-Blogoslawiona niech bedzie wola twoja, panie - rzekl -my jeno slugami twymi jestesmy... A jeslim ci sie nie w pore przypomniec osmielil, to dlatego tylko, ze rozkazow twoich laknie lud, za pasterza i wladce swego cie majacy...

Marek sie usmiechnal.

-Nie gniewaj sie, arcykaplanie - rzekl, z naciskiem tytul wymawiajac - ale teraz naprawde przyszedles nie w pore. Wolalbym zobaczyc kucharza, ktory by mnie nakarmil, bo glodny jestem diabelnie... Z wami pozniej pomowie...

Elem odwrocil sie w milczeniu i schodzil po stopniach posepny, wazac snadz w mysli jakies plany czy zamiary...

Czesc druga

I

Wiesc o przybyciu Zwyciezcy i straszliwym pogromie szernow rozeszla sie szeroko po kraju - i kiedy onego dnia przyszla godzina wieczornej modlitwy, obszerny plac przed swiatynia nie mogl pomiescic mnostwa naplywajacych zewszad tlumow. Oprocz mieszkancow Cieplych Stawow i osad najblizszych i oprocz tych, ktorzy z orszakiem Marka razem tutaj sciagneli, przybywaly gromady rybakow znad morskiego brzegu i mysliwcow, w glebokich zaroslach na stokach rozlozystych Otamora zamieszkalych, szli poszukiwacze bursztynu i perel - rolnicy, miesiste i jadalne rosliny ksiezycowe uprawiajacy - ludzie wpoldzicy, na Przesmyku miedzy morzami osiadli, w ustawicznych walkach z morcami do krwawego trudu zaprawieni - i inni, z wiosek kwitnacych, przywykli do zbytku i wszelkiej wygody.Miejscowi kupcy porozkladali kramy na schodach swiatyni, zachwalajac przybylym sieci rybackie i sprzet wszelaki, na ktory czesto ze zdumieniem pogladali ludzie prosci, z dala przychodzacy, nie wiedzac, ku jakiemu by sluzyl uzytkowi. Ruch byl okolo kramow ustawiczny. Po bokach placu zas, pod podcieniami, w poludnie od zaru slonecznego chroniacymi, tworzyly sie grupy ciekawych okolo kilku Braci Wyczekujacych, ktorzy przybyli na plac pod wieczor i opowiadali juz po raz tysiaczny moze o cudownym przyjsciu Zwyciezcy, co sie objawil im pierwszym, jako od wiekow bylo zapowiedziano, a teraz niesie pokoj i blogoslawienstwo na swiat ksiezycowy. Inni cisneli sie znowu ku zolnierzom arcykaplanskim i zbrojnym Jereta, sluchajac z zajeciem i uciecha o przebiegu bitwy, straszliwym pogromem szernow zakonczonej. Wznoszono rece, slawiono wielkosc i moc Zwyciezcy i kupowano chetnie, placac toczonymi ziarnami bursztynu, skory pobitych szernow, ktore zwyciescy zolnierze najwiecej dajacemu ofiarowali, aby za uzyskana cene nabyc znow upajajacego soku z rosliny noja lub rzucic ja jako stawke w grze z towarzyszami.

Niektorzy szli tez ku morzu, gdzie na stopniach wielkiego gmachu rozlozyl sie kupiec niewiast, sprzedajac je stosownie do wieku i urody po dwie do szesc garsci bursztynowych ziaren. Sarkano wprawdzie na zbyt wysoka cene dnia dzisiejszego, ale placono ja w koncu, gdyz natlok przybylych byl wielki i chetnych dosc sie znajdowalo, ktorzy chcieli przy sposobnosci nabyc jasnowlose niewolnice do odleglych domostw swoich.

Narzecza rozne krzyzowaly sie w powietrzu - klatwy, smiechy i nawolywania; z otwartych na sciezaj drzwi gospod bily w cieplym wieczornym powietrzu ochocze spiewy pijacych tegi sok noi, mieszajac sie z odglosem hymnow bractw, oczekujacych w naboznym skupieniu ukazania sie Zwyciezcy.

Jakoz wyszedl rzeczywiscie i stanal - ogromny - przed swiatynia o tej wlasnie wieczornej godzinie, kiedy od wiekow najwyzszy arcykaplan zwykl byl witac lud pozdrowieniem:

"On przyjdzie!"

Gdy go jeno spostrzezono, przerwano targi, spiewy i halasy - i slawic poczeto imie jego tysiacem glosow: blogoslawiono dzien i godzine, kiedy przybyl na Ksiezyc, i osobno te pore, kiedy noga wstapil do swiatyni, i te, kiedy szernow, odwiecznych wrogow ludu, mocarna dlonia pogromil.

A on stal wsrod nie milknacych okrzykow - w miejscu, gdzie zwykle bogato strojni arcykaplani stawali - stal w odziezy pospolitej, z glowa odkryta i w skorzanej jeno bluzie, na piersi rozpietej, ale taka jasnosc i moc bila od wynioslej, mlodej postaci jego, ze nie tylko ci, ktorzy go teraz po raz pierwszy widzieli, ale i mieszkancy Cieplych Stawow, znajacy go od rana, ku niemu jeno zachwycone zwracali oczy, zapomniawszy zgola o cisnacym sie okolo nog jego Elemie.

Marek wzniosl rece na znak, ze chce mowic. Dluga chwila uplynela, nim uciszylo sie na tyle, ze mogl sie odezwac bez obawy, iz glos jego utonie w zmieszanym gwarze tlumu. W odleglejszych zakatkach placu wadzono sie wprawdzie jeszcze i spiewano, ale blizej swiatyni zbila sie cizba sluchaczow, oczekujacych w naboznym skupieniu i ciekawosci pierwszych slow Zwyciezcy do ludu.

On powiodl jasnym okiem dokola i odrzucil w tyl bujna grzywe znad skroni.

-Bracia - zaczal - przybylem tutaj z dalekiej gwiazdy, Ziemi, ale bracmi was mianuje, bo i wy przez zapomnianych ojcow swoich stamtad pochodzicie. Nie wiedzialem, po co przychodze, a zastalem tutaj trud, ktory podejmuje... Tak sie zlozylo, ze pierwej wypadlo mi dzialac, nizli do was przemawiac. I dobrze sie stalo. Gdybym byl mowil z wami jeszcze na poczatku tego dlugiego dnia, ktory oto chyli sie ku zachodowi, bylbym wielu rzeczom zaprzeczyl, moze rozwial wiele waszych nadziei... ale dzien przeszedl nam na wspolnym krwawym trudzie. Walczylem z wrogami waszymi i poznalem, jacy sa straszni. Poznalem krzywdy wasze i nedze, ktorej po czesci sami winni jestescie - ale to cierpien waszych nie umniejsza. Mowily mi o tym skargi wasze i te ksiegi, ktorescie wy nazwali swietymi... Czytalem je wszystkie, odpoczywajac po boju, ktory i was wiele krwi i zycia kosztowal. Ale boj jeszcze nie skonczony, wiecie o tym sami. Wrogowie wasi sa zli i mocni, i trzeba ich zgniesc doszczetnie w ich wlasnych siedzibach...

Z ksiag waszych dowiedzialem sie takze, o czym juz i przedtem zaslyszalem, ze oczekujecie z rodzinnej gwiazdy waszej, Ziemi, Zwyciezcy, ktory was wyzwoli. Oto z Ziemi przybylem i chce was wyzwolic. Naucze was wszystkiego, co umiem sam. Sporzadzimy bron palna, jakascie w moim reku widzieli - i ja sam z pomoca dobranych naczelnikow wycwicze szeregi, z ktorymi pojdziemy za Wielkie Morze zlamac na zawsze wroga szernow potege...

Z nagla wybuchajace radosne okrzyki przerwaly Markowi; poczekal wiec nieco, az sie uciszylo, po czym znow podjal:

-Ale to pierwsza dopiero czesc zadania, ktore oto wzialem na siebie. Potem chce wykorzenic zlo, jakie sie miedzy wami zagniezdzilo. Widze wsrod was panow i niewolnikow, widze bogatych i nedzarzy, pokrzywdzonych i krzywdzicieli... Widze prawa okrutne i bledy, i zabobony, srogosc z jednej, a z drugiej strony poblazanie dla tych, ktorzy sobie umieja kupic bezkarnosc. Kobiety wasze sa ucisnione, a mezowie sadza, ze spelnili swoj obowiazek, gdy im glodu cierpiec nie dadza. I na Ziemi niegdys tak bylo, a przeszlismy przez to, wierze wiec, ze i wy z moja pomoca inaczej zyc bedziecie.

Znowu okrzyki mu odpowiedzialy, ale tym razem nie tak liczne i powszechne, jak poprzednio. Owszem, niektorzy z dostojnikow i kupcy co bogatsi szemrac miedzy soba poczynali, przelekli nowatorskimi planami ziemskiego przybysza. Nie smiano jednak przeczyc w glos - mowiono tylko z cicha, ze porzadek rzeczy na Ksiezycu jest ustalony i ze wlasciwie nikomu sie krzywda nie dzieje, a juz bynajmniej nedzarzom, ktorzy nic nie traca, nic i tak nie posiadajac. Gorszy jest raczej los wladnych i bogatych, bo oprocz trudow znosic musza jeszcze i obawe, aby dobytkow swych lub mocy nie postradali.

Zwyciezca mow tych nie slyszal; odetchnawszy tedy niewiele, mowil tak dalej:

-A kiedy wszystko bedzie juz tak, jak byc powinno, kiedy wolni juz bedziecie od wroga, ktory was gnebil, i wolni od zla, co mieszka miedzy wami - wtedy zostawie was samych, abyscie sie rzadzili, powracajac do ojczyzny mojej, widnej stad na niebiosach-na jasna rodzinna gwiazde moja... Moze kilku z was nawet wezme z soba, abyscie zobaczyli przestwor wszechswiata i gwiazdy nad glowa i pod nogami, i Ziemie, z ktorej byl poczatek Ksiezyca i gdzie byl ludziom poczatek na Ksiezycu mieszkajacym.

Ale nim to nastapi, nim sami tu zostaniecie (bo wszystkich zabrac z soba nie moge!), ja panem waszym jestem i sluchac mnie macie we wszystkim, jezeli chcecie, izbym sie stal dla was naprawde tyra przyobiecanym Zwyciezca, za jakiego dzis mnie juz glosicie.

Kazalem szukac czlowieka, ktory mnie wital dzis rano na tych schodach i mowil slowa madre; chcialem z nim razem prawa nowe dla was stanowic, ale nie znaleziono go dotychczas. Rzad wiec tymczasem pozostawiam w reku Elema, ktory bedzie wole moja nad wami wykonywal, dopoki nie nauczycie sie rzadzic sami i wlasna rozumna wola, jak ludy ziemskie rzadza sie juz od wiekow. Nad zbrojnymi przekladam dzielnego Jereta, ktory bedzie mi tez pomocny w formowaniu szeregow, o ktorych wspomnialem. Azebyscie zas wiedzieli, ze w kobiecie cenie zarowno czlowieka, nie pogardzajac nia, jak wy to czynicie, biore sobie za przyboczna woli mej glosicielke Ihezal, wnuczke zaginionego arcykaplana waszego...

Okrzyki rozlegly sie znowu a nawolywania. Powtarzano slowa Markowe, tlumaczac je na rozne sposoby, rozprawiano o zaginionym arcykaplanie Malahudzie i o nowej wladzy Elema, a nade wszystko podawano sobie z ust do ust wiadomosc o zamierzonej wyprawie do kraju szernow i dziwiono sie temu przedsiewzieciu, jako czemus nieslychanemu, o czym dotychczas nie smialby nikt nawet zamarzyc...

-W bron palna szeregi swoje uzbroi - powtarzano - w straszliwa bron, ktora sam razil szernow uciekajacych przed oczyma naszymi!

-I zapas piorunow rozda miedzy wojownikow! Zdobedziemy bogactwa szernow i wytracimy ich do nogi!

-Tak, tak! Ksiezyc nalezy do ludzi. Stary Czlowiek oddal go nam w dziedzictwo!

-Niech zyje Zwyciezca! niech zyje! niech zyje!

Slawiono go znowu i wielbiono bez konca.

A on dostojnym ruchem monarszym skinal tlumowi i mial sie juz cofnac z laskawym na ustach usmiechem, gdy naraz poczul, ze ktos podniesiona dlonia dotyka jego lokcia...

Stal obok niego czlowiek niewielki, o duzej, bujnym wlosem poroslej glowie, i patrzyl na niego przenikliwie, niemal groznie, drobnymi, siwymi oczkami.

-Jesli masz skarge lub prosbe, udaj sie z tym do Ihezal -rzekl Marek.

Czlowieczek potrzasnal glowa na znak przeczenia.

-Z toba chce mowic - odezwal sie - i spytac cie, dlaczego lud balamucisz?

-A! co? co?

Marek tak byl zdumionym tym niespodziewanym pytaniem czy zarzutem, ze zrazu nie umial znalezc wlasciwej odpowiedzi. Maly czlowieczek wytlumaczyl sobie snadz na swoja korzysc to zaklopotanie olbrzyma, gdyz sciagnal brwi i powtorzyl surowo:

-Dlaczego lud balamucisz? Po co te bajki o Ziemi? Nie bede tutaj rozprawial przed tlumem, ale jesli chcesz, pojdz ze mna do swiatyni - i wytlumacz sie...

Teraz cala rzecz wydala sie Markowi niezmiernie zabawna. Zaciekawil go ten pewny siebie czlowiek.

-Alez owszem, owszem... Rad bede poslyszec... Mowiac to, pochwycil powaznego malca pod pache i wszedl z nim do wnetrza.

-A teraz - rzekl, gdy byli juz sami - opowiedz mi, moj przyjacielu, jak to ja lud balamuce?

Maly czlowieczek odchrzaknal i usilowal przybrac jak najpowazniejszy wyraz twarzy.

-Jestem Roda - rzekl z godnoscia.

-Bardzo mi przyjemnie.

-Jestem Roda - powtorzyl tamten, widzac, ze imie jego nie robi na Marku zgola wrazenia.

-Slysze! I coz z tego?

-Arcykaplan Malahuda powinien mnie byl kazac ukamienowac...

-Na szczescie nie zrobil tego. Nie mialbym teraz przyjemnosci...

Roda zmarszczyl brwi:

-Dajmy pokoj zartom. Nie po to chcialem mowic z toba...

-Bardzo dobrze. Wiec - co?

-Cale zycie walczylem przeciw oglupianiu biednego tlumu tymi kaplanskimi bajkami o ziemskim ludzi pochodzeniu.

-A! wiec?

-Wiesz pan rownie dobrze jak ja, ze Ziemia zgola nie jest zamieszkana, a przynajmniej na pewno nie ma na niej istot do ludzi podobnych.

Marek sluchal teraz z rzeczywistym i rosnacym wciaz zaciekawieniem.

-Jak to? a ja?

-Pan nigdy na Ziemi nie byles - rzekl Roda z glebokim przekonaniem...

-To rzecz dla mnie nowa! - zawolal Marek.

Cien niecheci przemknal po szerokiej twarzy Rody.

-Nie grajmy w chowanke. Wobec mnie to niepotrzebne. Przeciez ja wiem.

-Wiec ludzie, powiadasz pan, zawsze mieszkali na Ksiezycu? tutaj, tutaj zawsze mieszkali?!

-Nie. Tutaj nie mieszkali. Przywiodl ich tu, nie wiem dla jakich celow, maz w legendzie Starym Czlowiekiem nazwany.

-Przywiodl ich? - skad?

-Skad pan teraz przybywasz - odparl Roda patrzac bystro w oczy Zwyciezcy.

-A skadze ja przybywam, jesli laska?

Roda nie odpowiedzial natychmiast. Siedzac na stole, obok ktorego zajal miejsce Marek, wsparl dlonie na kolanach i nachylil sie nieco, patrzac wciaz w oczy Markowi, jakby z gory chcial zbadac wrazenie, jakie slowa jego wywra. Po chwili dopiero rzekl powoli i dobitnie:

-Przybywasz pan... z tamtej strony.

-Nie rozumiem - rzekl Marek zupelnie szczerze. Roda skrzywil sie znowu z niechecia.

-Widze, ze nie chcesz pan byc ze mna szczerym - rzekl -ale mniejsza o to. Na dowod, jak dokladnie znam prawde, opowiem panu to wszystko, o czym sam zreszta wiesz najlepiej, a wtedy moze zdolamy sie porozumiec, gdy pan zobaczysz, jak te bajki chybiaja celu wobec mnie.

-Wiec skad ja przybywam? - powtorzyl Marek z lekka niecierpliwoscia.

Roda usmiechnal sie z odcieniem pewnej siebie wyzszosci.

-Zacznijmy od poczatku - rzeki. - Legenda, przez kaplanow podtrzymywana, glosi, ze ludzie przybyli na Ksiezyc z Ziemi. Otoz ja utrzymuje - po pierwsze: ze Ziemia nie moze byc zamieszkana - po wtore: ze gdyby nawet byla zamieszkana, to istoty tam zyjace nie bylyby do ludzi podobne, a po trzecie: ze chociazby byly do ludzi podobne, to nie moglyby sie nigdy dostac na Ksiezyc. I udowodnie panu...

Marek sie usmiechnal.

-Moj drogi panie Roda, przed kilku tysiacami lat zyl na Ziemi medrzec, ktory utrzymywal naprzod, ze nic nie istnieje, nastepnie, ze nawet gdyby cos istnialo, czlowiek o tym nie moglby wiedziec, a wreszcie, ze chocby wiedzial, nie moglby tego komus drugiemu udzielic. Byl on platnym nauczycielem wiedzy o wszystkich rzeczach...

-Coz to ma za zwiazek?...

-Niewielki. W kazdym razie zabawne to dla mnie, z Ziemi przybylego, gdy pan tak mowisz, ktorego ojcowie rowniez z Ziemi tutaj przybyli.

-Chocbys pan rzeczywiscie z Ziemi przybyl, to i tak ja mialbym slusznosc. Ale to jest wykluczone. Posluchaj pan tylko. Ziemia, znacznie wieksza od Ksiezyca, jest tez ciezsza od niego i przeto przedmioty waza tam wiecej...

-Skad pan masz takie wiadomosci? - przerwal zdumiony Marek.

-Niestety! wyznac to musze: od was.

-Jak to?

-Rzecz prosta. Panski ziomek, ktory przed wiekami ludzi z "tamtej strony" przywiodl na te, znany w legendzie pod mianem Starego Czlowieka, mial z soba ksiegi... Zazdrosny byl o swoja wiedze, jak wy wszyscy (widze to, mowiac z panem), tedy wracajac na "tamta strone", spalil ksiegi razem ze swym domem; cos niecos jednak zdolano uratowac... Ale to nie jest w przechowaniu arcykaplanow, o nie! Oni tylko ksiegi z plonnymi bajkami chowali! Tego skarbu, zawisci waszej wydartego, strzeze od wiekow moj rod i stad ja wiem niejedno.

-Tak, rozumiem. Z ksiag na Ziemi spisanych czerpiesz pan dowody, ze Ziemia nie jest zamieszkana. Bardzo slusznie.

-Mniejsza o to, skad je czerpie. Ale to pewna, ze je mam - i to niezbite. Mowisz pan, ze ludzie na Ziemi sa panskiego wzrostu i postawy? Moj laskawco! olbrzym taki, wazac szesc razy wiecej, mimo najsilniejszych miesni nie moglby sie tam nawet poruszac! Samo cisnienie gestego powietrza tamtejszego piersi by mu zgniotlo. Cha, cha, cha! chcialbym widziec, jak bys pan na Ziemi wygladal!

Mowiac to, zacieral rece z zadowoleniem i smial sie chytrze, patrzac w oczy Markowi.

-A przy tym - rzekl po chwili - te krotkie tamtejsze dni i noce nie moga sprzyjac rozwojowi zycia; roslinnosc, nimby miala czas w sloncu sie rozwinac, juz by ginac musiala w nocnym cieniu... Zreszta - czy pan wie, co znacza te biale plamy, pokrywajace przez kilka dni naszych niektore okolice Ziemi? czy pan wie?

-Chce panskie zdanie uslyszec - rzekl Marek.

-To snieg! - wykrzyknal Roda tryumfalnie - snieg, swiadczacy, ze trwa tam zima i we dnie takze, a przez czas tak dlugi, iz zadne zywe stworzenie zniesc by tego nie zdolalo!

-Prawie zaczynam wierzyc, ze Ziemia jest nie zamieszkana... Dziwno mi jeno wobec tego, skad ja przybylem doprawdy!

Roda przypatrzyl sie uwaznie Markowi.

-Wiec mimo wszystko nie chcesz sie pan przyznac?... Dobrze. Moglbym przytoczyc jeszcze mnostwo dowodow, ze na Ziemi ludzie nie zyja ani zyc nie moga, ale to, jak widze, nie wiedzie do celu. Opowiem wiec panu wprost, skad przyszedl ow "Stary Czlowiek" i skad pan przychodzisz...

-Czekam na to.

Roda z obszernej teki, ktora mial przy sobie, wyciagnal mape i rozlozyl ja przed oczyma Marka.

-Patrz pan!

-Mapa bezpowietrznej polkuli Ksiezyca - rzekl Marek rzuciwszy okiem na karte - mapa przerysowana ze zdjec fotograficznych, jakie my robimy na Ziemi...

Roda sie rozesmial.

-Nie wiem, jakie wy "zdjecia" robicie na Ziemi, ale to pewne, ze z odleglosci map takich sie nie rysuje! Ten, ktory to skreslil, byl tam, na miejscu. Z daleka, z daleka robi sie tylko mapy takie!

To mowiac, rzucil przed oczy Marka urywek zniszczonej karty Europy, wyratowany ongi ze spalonego domu Starego Czlowieka.

Teraz Marek zasmial sie z kolei.

-Alez, moj panie Roda! czyz ta mapa nie jest znacznie dokladniejsza i wiecej szczegolowa?

-A wlasnie, wlasnie. Azeby tak "dokladna" mape narysowac, trzeba miec wiele... fantazji i wzor daleko, daleko na niebie! Patrz pan, ile tu pieknych barw, jakie ograniczenia ladow, w rzeczywistosci nie istniejace! A te kolka! co znacza? kazde ma nawet swa nazwe specjalna i dowcipna.

Marek wzruszyl ramionami.

-Zaczynam przypuszczac naprawde, ze nigdy na Ziemi nie bylem.

-Jeslis pan dotychczas wierzyl, ze tam byles, to jestes pan oblakany - odparl Roda. - Nie przypuszczam tego jednakze - dodal po chwili - Zbyt pan jestes rozumny... To mysmy tylko mieli uwierzyc!

Zeskoczyl ze stolu i chodzac wielkimi krokami poczal mowic szybko i plynnie, jakby powtarzal rzecz wielokrotnie juz wyglaszana.

-Na bezpowietrznej polkuli Ksiezyca byl niegdys kraj bujny i obfity... Tam w blasku gwiazdy Ziemi mieszkali ludzie, na lakach zielonych, pod szczytami sniegiem ubielonymi, nad brzegiem blekitnych, falujacych morz... A tutaj, tu, gdzie Ziemi nie widac i cien jest w nocy nieprzenikniony, zyli tylko szernowie, nie smiejacy sie nawet zapuszczac w okolice tamtej polkuli - w kraj przez ludzi zajety... Ludzie tam byli potezni, a straszni - a szczesliwi. Z czasem jednakze dobroczynna gwiazda Ziemia z niewytlumaczonego powodu przestala kraj ten nocami ogrzewac, powietrze ucieklo, wyschly morza... A wtedy ludzie...

Urwal i wpatrzyl sie bystro w Marka przenikliwymi zrenicami.

-Wtedy? - podchwycil Marek.

-Znam wasza tajemnice - rzekl Roda po chwili milczenia. - Spojrzyj pan jeno na mape, ona was zdradzila! Tamta, ku Ziemi zwrocona strona Ksiezyca pelna jest szczelin, jam i czelusci. To wejscia do waszego kraju, do panstwa waszego, ktorescie sobie pod powierzchnia pustego gruntu zalozyli! Tam - w jaskiniach sztucznie oswietlonych zyjecie sobie do dzis dnia szczesliwi, w dobrobycie i zbytku... Macie miasta podziemne, laki i podziemne morza... Strzezecie zazdrosnie swego istnienia w obawie szernow, a moze i nas wydziedziczonych!

Twarz sciagnela mu sie namietna nienawiscia, zeby zablysly spod rozchylonych kurczowo warg.

-Przeklety niech bedzie Stary Czlowiek! przeklety, ktokolwiek nas wywiodl tu na te nedze! Ale my sie tam dostaniemy z powrotem! wczesniej czy pozniej dostaniemy sie!... Slabi jestesmy, to prawda, ale nas jest wiecej - z pewnoscia! Bo was przecie wielu w tych jaskiniach byc nie moze...

Marek polozyl mu reke z wolna na ramieniu.

-Panie Roda, uspokoj sie pan - rzekl. - Prosze mi wierzyc, ze to wszystko jest tylko tworem panskiej wyobrazni... Tamta polowa Ksiezyca jest nie zamieszkana. Ludzie zyja na Ziemi... A czy to nie bylo zbrodnia tutaj rod ludzki przeszczepiac, to juz rzecz inna... Stalo sie.

-Tak, tak, stalo sie! Azeby to sie zas odstac nie moglo, zebysmy nie powrocili do was, pan przychodzisz tutaj i opowiadasz nam odwieczna bajke o Ziemi! Tak! tam na blekit patrzec mamy, na gwiazde daleka, byle tylko od Ksiezyca wzrok odwiesc, byle tylko na nim nie szukac dobra nam naleznego!

A moze - ciagnal dalej - moze juz i wam szernowie zaczeli sie dawac we znaki? Odkryli moze przejscia wasze tajemne, nachodza was i gnebia? Co? czy tak? I pana tu wystano, przypomniano sobie o nas, marnych potomkach wygnanca czy zbrodniarza jakiegos, ktorego czcic nam kaza kaplani - i my teraz pod bohaterskim panskim przewodnictwem mamy walczyc i szernow w ich kraju wlasnym na wasza korzysc pokonywac! Wszakze pan glosisz wyprawe!...

Dusil sie prawie slowami, wyrzucajac je zapamietale z nienawiscia i gorzkim szyderstwem w blyszczacych oczach. Nadaremnie Marek usilowal mu przerwac. Zacietrzewiony medrzec nie sluchal go wcale. Na wszystkie przedstawienia machal tylko rekoma, pewny, ze zna prawde istotna i niewatpliwa, ktora wydrzec mu usiluja.

Wreszcie Marek zniecierpliwil sie.

-Wiec czego pan ostatecznie chcesz ode mnie? - zakrzyknal.

-Chce, abys pan ludu nie balamucil, i tak juz dostatecznie kaplanskimi bajkami oglupionego! - odparl Roda stanowczo. - Chce, abys pan nie prawil o Ziemi, nie rozbudzal tesknot mglistych a nieukojonych! Tutaj zbyt twarde i ciezkie mamy zadania, aby wolno bylo dla igraszki zwracac oczy nasze ku blekitom i prawic nam o smiesznej niby-ojczyznie, kedy nigdy noga nasza nie postoi. Tego zadam od pana. A gdybym jeszcze w panska dobra wole mogl uwierzyc, zadalbym, abys nam wskazal droge do kraju, gdzie wy mieszkacie... - A jesli panskich zadan nie spelnie?

-Wtedy miedzy nami walka na smierc i na zycie.

-Chocbym wam dopomogl szernow zwyciezyc?

-Tak. Chocbys nam pan dopomogl szernow zwyciezyc, bo basniami swymi wiecej nam krzywdy zrobisz na przyszlosc, nizby mogli zrobic szernowie...

Marek powstal i zagorowal nagle ogromnym wzrostem nad nikla postacia swego przeciwnika. Ten odruchowo cofnal sie o krok, ale nie chcac okazac mimowolnego przestrachu, jaki go ogarnal, zmarszczyl brwi i rzekl twardo:

-Czekam panskiej odpowiedzi.

-Moj panie Roda - odezwal sie teraz Marek - moge panu przyrzec uroczyscie, ze bajek ludowi prawic nie bede, ale niemniej stanowczo oswiadczam panu, ze nie przestane mu przypominac, iz z Ziemi przybyli tutaj jego przodkowie i tam-na niebie -jest jego prawdziwa ojczyzna. To wzniesc was tylko moze i uszlachetnic...

Roda zwrocil sie bez slowa ku wyjsciu.

-Czekaj pan jeszcze - zawolal Marek za nim. - Zadales pan takze, aby wam wskazac droge do kraju, skad przybywam, i tam was zawiesc. Wszystkich, gdy powracac bede, wziac z soba nie moge, ale w wozie moim na szescioro ludzi waszej wagi jest miejsce... Czy zechcesz pan odbyc ze mna podroz na Ziemie i przekonac sie naocznie, ze jest zamieszkana?

Roda zatrzymal sie, sluchajac z uwaga slow Marka. Przebiegly usmiech igral mu okolo ust.

-Aha! slusznie. Chcesz mnie pan zabrac raczej ze soba, aby tutaj po panskim odejsciu nikt juz nie oslabial wiary w ziemska bajke, aby tu zgaslo zarzewie...

Przerwal i zamyslil sie.

-Wiec jak pan tutaj przybyles? - zapytal po chwili z nagla.

Marek zakreslil szeroki ruch reka.

-W pocisku... Mozesz go pan zobaczyc w Kraju Biegunowym. Tkwi tam we wlasnym pancerzu...

-I mozesz pan powrocic... tak samo?...

-Tak jest. Moge powrocic. Dosc wejsc do wnetrza i zasrubowawszy szczelnie otwor, nacisnac guzik, rozbijajac szybke, ktora go zaslania...

-Guzik za szybka? - spytal Roda chciwie.

-Tak. Pocisk, wypchniety wtedy powietrzem, ktore sam, spadajac, w pancerzu zagescil, powroci dokladnie na miejsce, skad byl wyrzucony, to jest na Ziemie...

Zwykly chytry usmiech zjawil sie znow na szerokich wargach Rody.

-Przypuscmy, ze nie na Ziemie, tylko do ktoregos z otworow, stanowiacych wejscie do waszych miast podziemnych na tamtej stronie... Ale mniejsza o to... Chcialem... Mniejsza. Doskonale obmyslana komunikacja, doskonale! Zwlaszcza ze w ten sposob powracajacy posel nam drogi zdradzic nie moze... Jeno...

Urwal nagle i nie sluchajac juz, co Marek mowil, wyszedl pospiesznie ze swiatyni.

Zwyciezca popatrzyl za nim i machnal reka pogardliwie. Po chwili jednakze niespodziewana chmura zasepila mu czolo. Zrobil ruch, jakby chcial isc za wychodzacym: przyszlo mu na mysl, ze trzeba by straz postawic przy wozie w Kraju Biegunowym, ale wkrotce znowu rozesmial sie sam ze swych obaw.

-Straz mimo wszystko trzeba postawic - szepnal -bedzie bezpieczniej.

Zdawalo mu sie, ze w mrocznej glebi miedzy filarami blysla ametystowa tunika zlotowlosej Ihezal, i krzyknal na nia glosno, echo mu jednak tylko odpowiedzialo. Wiec usmiechnal sie znowu do siebie, ale juz nie tak swobodnie, jak poprzednio, i zwrocil sie w glab, ku wielkiej kazalnicy z czarnego marmuru i kutym miedzianym drzwiom poza nia. Otworzyl je znanym juz sobie sposobem i zapaliwszy kaganek, poczal schodzic w dol.

Dawny, ukryty skarbiec swiatyni byl opustoszaly. Zamczyste i bogate skrzynie, pelne szat przekosztownych i wszelkiego drogocennego sprzetu, rozkazal nowy arcykaplan poprzenosic do swego mieszkania po drugiej stronie placu, ktore zajal byl rad nierad, kiedy Zwyciezca polecil zostawic dawny palac arcykaplanski wnuczce Malahudy. W oproznionym skarbcu lezaly jeno ksiegi, niegdys swiete, zwalone bezladnie na stos obok usunietego pod sciane stolu malachitowego. A w glebi, tam gdzie nad plyta z polerowanej lawy blyszczal tajemniczo zloty Znak Przyjscia, ponizej zlotego napisu, ktorego dziwne, odwieczne litery splataly sie w slowa wielkiej Obietnicy: ON PRZYJDZIE - z rozkrzyzowanymi w lancuchach rekoma przykuty byl potezny niegdys wielkorzadca, szern Awij, jeniec dzis niemocny, jakby na swiadectwo, ze czas sie dopelnil i przyszedl zaprawde na Ksiezyc Zwyciezca... Skrzydla na nim obwisle, do sciany przygniecione, krwawily jeszcze mimo opatrunku - krwawila tez szeroka rana na szyi, z ktorej sciekajaca po piersi posoka utworzyla kaluze u nog pokonanego...

Marek uniosl w gore kaganek i oswietlil nim potworna twarz szerna. Ten lypnal krwawymi oczyma i wpatrzyl sie nienawistnym wzrokiem w zwycieskiego przeciwnika. W pewnej chwili nabrzmialy mu miesnie w przykutych wezowych ramionach i drgnely skrzydla przygniecione, ale natychmiast snadz przypomnial sobie o swej bezmocy, bo nie probujac bezcelowego wysilku, przymknal powieki i obwisl ciezko na zelaznych petach. Marek odstapil wstecz kilka krokow...

Wiedzial on juz, ze szernowie, ktorzy z ludzmi sie stykali, mowe czlowiecza rozumieja, nie mogl sie jednak zdobyc dotychczas na przemowienie slowem do tej tak nieludzkiej istoty... Gdy otworzyl usta, glos mu w gardle zamieral - i ogarnial go wstret, z lekiem po prostu graniczacy. Raz - w obecnosci jego - Elem do Awija zagadal; powiedzial mu z polecenia Zwyciezcy, aby sie nie obawial tortur ani smierci, bo bedzie w blyszczacym wozie jego wziety zywcem na Ziemie. Awij w odpowiedzi zacharczal jakies przeklenstwo - i Markowi brzmial dotychczas w uszach ten glos ohydny i nieprawdopodobny, tym straszniejszy, ze ludzki, a wychodzacy z geby potwora, w niczym do czlowieka niepodobnego.

Usiadl na niskim malachitowym stole i postawil obok plonacy kaganek. Niepewne, migotliwe swiatlo rozpalalo sie w zlotych tarczach swietego Znaku i zakrywalo je znowu ogromnym, ruchliwym cieniem szerna, ktory za kazdym drgnieniem plomienia bladzil jak widmo po gladzonej scianie. Potwor, na pozor martwy, trwal z bezwladnie obwislymi skrzydlami i spuszczona glowa, a cien wychylal sie spoza niego naglymi rzutami, chwial sie, opadal i znowu wznosil sie w gore, gaszac nagle lsniace litery napisu i tarcze Przyjscia zlociste. Mimowolny lek poczal Marka ogarniac. Poruszyl sie, jak gdyby chcial wstac i uciec na swiatlo, gdy naraz spostrzegl, ze szern otworzyl znow oczy i wpatruje sie w niego przenikliwie...

Przemogl sie i powstal.

-Czy ci tu krzywdy nie robia? - zapytal dziwnie zmienionym, jakby nie swoim glosem.

Szern przymknal leniwie oczy - i po dlugiej chwili dopiero odrzucil:

-Odejdz, psie. Nudzisz mnie. Nagly gniew Marka napadl.

-Milcz, zwierzu! Jestem twoim panem i kaze cie obatozyc!

-Kaz.

-Ujalem cie.

-Nieprawda. Dziewka mnie przypadkiem ujela, nie ty, klocu.

-Wezme cie z soba na Ziemie... Szern zasmial sie zgrzytliwie.

-Ty sam na Ziemie nie wrocisz. Zdechniesz tutaj.

-Wroce. Ale pierwej wytrace szernow do nogi. Wytrace was tak w kraju waszym, jak tutaj wytracilem. Oprocz ciebie zaden szern tu juz nie jest zyw.

Awij otworzyl obie pary oczu i przypatrzyl sie baczniej Markowi.

-Rozkuj mnie i pusc - odezwal sie po chwili - a pozwole ci zdrowo wrocic na Ziemie.

Teraz Marek rozesmial sie.

-Owszem, rozkuje cie, ale pod warunkiem, ze bedziesz mi sluzyl za przewodnika do kraju waszego, ktory chce zawojowac.

Szern nie raczyl odpowiedziec. Odwrocil glowe w przeciwna strone i poczal patrzec z zajeciem w migotliwy plomien kaganka. Wtedy Marek, przezwyciezajac wstret, zblizyl sie i dotknal dlonia kosmatej, miekkiej jego piersi.

-Coz? czy poprowadzisz? - powtorzyl. Awij przeniosl z wolna wzrok na twarz Zwyciezcy, przygladal mu sie spokojnie i dlugo, a potem warknal:

-Zle zrobiles, zes mnie nie zabil. Teraz ja bede w koncu zwyciezca, bo ty jestes glupi. Jak wszyscy ludzie.

-Wiec nie powiedziesz?

-Ja powiode! - odezwal sie naraz niespodziewany glos z kata sklepionej izby.

Marek odwrocil sie zywo. Zapomnial byl o obecnosci Nuzara, ktory, za noge przykuty, lezal w cieniu na garsci barlogu.

-Ty? ty? Czy znasz kraj szernow? - zapytal.

-Tak - odrzekl morzec powstajac. - Tam sie urodzilem z ludzkiej branki, ktora potem uduszono. A powiode cie, panie, bo widze, ze jestes od szernow silniejszy, i wiem, ze zwyciezysz.

Awij zwrocil leb w strone dawnego slugi swego i wyrzucil z bezbrzezna pogarda jeden tylko wyraz:

-Glupi!

II

-Malahudy nie znaleziono? Sewin sklonil glowe.-Nie, Wasza Wysokosc, nie znaleziono dotychczas... Urwal i spojrzal w oczy nowemu arcykaplanowi, jakby chcac z nich wyczytac istotna mysl tego pytania. Elem wpatrzyl sie rowniez przez krotka chwile w swego powiernika. Potem, spusciwszy oczy, reka pelna drogocennych pierscieni przesuwac zaczal stosy pism, lezacych na marmurowym stole. Nie podnoszac wzroku, spytal jakby od niechcenia:

-Moze... nie dosc pilnie go szukaja? Zwyciezca chce...

Na ustach Sewina zaigral chytry usmiech.

-Poslowie radzi by spelnic, czego sobie zyczy Zwyciezca, a takze i Wasza Wysokosc, ale sa trudnosci nieprzezwyciezone. Dawnego arcykaplana widywali wszyscy, ale dziwna, jak malo jest ludzi, ktorzy go znaja dokladnie z oblicza! Miedzy wyslanymi na poszukiwanie nie masz ani jednego, ktory by mogl go poznac, zwlaszcza jesli w przebraniu sie ukrywa...

Elem odetchnal z ulga.

-Czy mamy go szukac dalej? - zapytal Sewin po chwili, widzac, ze arcykaplan milczy.

-Tak, tak. Niech go szukaja...

-Ci sami ludzie, co dotychczas?

-Jezeli nie mozna znalezc innych, ktorzy by go lepiej znali...

-Stanie sie, jak Wasza Wysokosc kaze.

-Chcialbym jednak wiedziec, gdzie przebywa - rzekl Elem po chwili.

Sewin spojrzal mu w oczy i sklonil glowe na znak, ze zrozumial.

Arcykaplan wstal i poszedl ku szerokiemu oknu, otwierajacemu sie na plac przed swiatynia. Tu - na obszernej wolnej przestrzeni cwiczyli sie wlasnie zolnierze pod wodza Jereta w uzywaniu nowej palnej broni, sporzadzonej przez zaufanych robotnikow, ktorym Zwyciezca powierzyl tajemnice wyrobu tego strasznego narzedzia. Elem nadsluchiwal przez jakis czas loskotu bijacych w tarcze strzalow i krzykliwego glosu komendy, a potem zwrocil sie znow do oczekujacego w pokorze Sewina.

-Kogo ci ludzie sluchaja? - zapytal z nagla.

-Wasza Wysokosc jest wladajacym arcykaplanem... Elem przerwal mu niecierpliwym ruchem reki.

-Sewin, kogo ci ludzie sluchaja? Zwyciezcy czy Jereta?

Sewin wzruszyl ramionami.

-Nie wiem.

-Wiec powinienes wiedziec!

-Jak Wasza Wysokosc kaze. Ale...

-Co chciales powiedziec? mow!

-Nie wiem, jak to Waszej Wysokosci rzec... Moze lepiej by bylo, gdyby Zwyciezcy sluchali, a nie Jereta?... Pan i zausznik spojrzeli sobie znowu w oczy.

-Myslisz, ze Jeret?...

-Tak, Wasza Wysokosc. Dzisiaj jest jeszcze bezwzglednie Zwyciezcy oddany, ale wzbiera w nim zal z powodu tej dziewczyny i moze kiedys, z czasem...

Elem nie spieszyl sie z odpowiedzia. Wazyl cos w mysli dlugo, patrzac przez okno, jak pod uderzeniem kul rozkrusza sie mur gruby, za cel strzalom cwiczacych sie zolnierzy sluzacy - az wreszcie rzekl z wolna:

-Mylisz sie, Sewin. Jeret jest cala dusza blogoslawionemu Zwyciezcy oddany, tak jak i mnie, arcykaplanowi, mozna wiec smialo pouczac wojownikow, ze jemu przede wszystkim slepe winni posluszenstwo. Zrozumieja to tym latwiej, ze Jereta przeciez Zwyciezca sam za wodza im postawil.

Teraz arcykaplan odszedl od okna; przemierzywszy kilkakroc wolnym krokiem wielka sale, siadl znowu przed marmurowym, roznymi pismami zarzuconym stolem - i pograzyl sie w czytaniu.

Sewin nie odchodzil. Elem tedy, spostrzeglszy po chwili jego wyczekujaca postawe, wzniosl na niego pytajace oczy.

-Chciales czego jeszcze? - rzekl.

-Zapytac chcialem, czy Wasza Wysokosc nie kaze uwiezic bylego brata naszego, Chomy? Elem poruszyl sie zywo.

-Ach tak! Choma... Wiec co?

-Wiedzielismy zawsze, ze jest wiekiem zdziecinnialy, chociaz nie brak bylo ludzi, ktorzy czestokroc posluch jego slowom dawali... Ale teraz obawiam sie, czy szalenstwo jego nie przekroczylo dozwolonej prawem miary...

-Czy sluchaja? - zapytal Elem wprost, odrzucajac niecierpliwie wszelkie omowienia, jakich zwykle nawet w rozmowie ze swym zausznikiem uzywal.

-Dotychczas nie bardzo, ale moga zaczac go sluchac pewnego dnia...

Elem zamyslil sie.

-To niepredko nastapi! - rzekl po chwili, jakby do siebie.

-Nie wiem. Doniesiono mi wlasnie, ze Choma zjawil sie miedzy rybakami w okolicy Przesmyku - tam sa ludzie ciemni, dzicy i nieokrzesani...

-Wielu z tych rybakow zaciagnelo sie do szeregow Jereta - wtracil arcykaplan.

-Tak, ale nie wszyscy. Ci, ktorzy pozostali w domach, sluchaja teraz bluznierstw zdziecinnialego starca. Wasza Wysokosc wie, co on prawi...

Elem skinal glowa w milczeniu.

-Mowi - ciagnal Sewin dalej, utkwiwszy oczy -w swym zwierzchniku - ze Zwyciezca nie jest Zwyciezca, gdyz nie powstali umarli na jego przyjecie, jak w Pismie bylo zapowiedziane, a wiec my wszyscy Bracia Wyczekujacy, ktorzysmy wyszli z Kraju Biegunowego, jestesmy wiarolomcami, a nawet osmiela sie Wasza Wysokosc...

-Dobrze - przerwal Elem - juz dobrze. To nie ma znaczenia. Chomy wiezic nie rozkaze. Jest zdziecinnialy i nikt rozumny zwazac na niego nie bedzie. Pilnujcie jeno dobrze, aby zostal miedzy rybakami. Niechaj nigdzie dalej sie nie zapuszcza.

-Jak Wasza Wysokosc...

-Ale to mi przypomnialo tego medrka Rode. Co z nim?

Sewin rzucil glowa pogardliwie.

-Ten nie jest niebezpieczny! Zbyt wiele dowodzi i nazbyt chce pouczac. Smieja sie z niego, jak zawsze, jak ongi za czasow Malahudy...

-Czyz nie ma on zwolennikow?

-Garsc nieliczna, o ktorej nie warto i wspominac! I jesli Wasza Wysokosc zechce przyjac ma rade...

-Mow!

-Lepiej zostawic go w pokoju. Dopoki sie go nie przesladuje, uwierzyc mu moga tylko ludzie uczeni i poniekad swiatli... A taki ruch smialo mozna lekcewazyc. A lud... Lud chciwy jest zyznych krajow, ktore szernowie za morzem zamieszkuja, ale nie wierzy zgola, aby na Wielkiej Pustyni znalezc sie moglo co godnego pozadania. Dopiero gdyby Wasza Wysokosc wydala ostre zarzadzenia przeciwko Rodzie lub co gorsza na smierc go skazala, tlum by sie zaczal zastanawiac i przypuszczac, ze jednak cos prawdy musialo byc w slowach skazanego... Co innego jest ze starym Choma. On, jako czlonek zakonu, bezposrednio nam podlega... i to nie zdziwiloby nikogo...

Arcykaplan skinal reka na znak, aby zamilkl.

-Tak, tak. Juz dobrze. Namysle sie, co postanowic... Sewin sklonil sie, a widzac, ze Elem, zatopiwszy wzrok w rozlozonych papierach, o nic go juz wiecej nie pyta, wysunal sie po cichu z komnaty. Zaledwie jednak drzwi sie za nim zawarly, dawny przelozony Braci Wyczekujacych zerwal sie od stolu i szybkim krokiem chodzic zaczal po izbie. Na czaszce niegdys golonej wlos mu juz gesty porastal; dluga i czarna broda odcinala sie ostro od lsniacej, zoltej szaty, ktora mial na sobie. Stanowcze i dumne usta zaciskaly mu sie kurczowo -oczy pod sciagnietymi brwiami lataly niespokojnie, zwracajac sie wciaz ku oknu, wychodzacemu na plac, gdzie wlasnie Zwyciezca cwiczyl swych wojownikow.

Przystanal i patrzyl. Sledzil chciwym okiem kazdy zwrot sprawnej gromady, chwytal szybkie ruchy rak, ktore wznosily bron ku twarzy, i po kazdym blysku wystrzalu wiodl wzrokiem w strone rozsypujacego sie pod uderzeniem kul muru.

-To juz dzisiaj wieczorem - szepnal do siebie.

Spojrzal na slonce - stalo jeszcze wysoko, bardzo wysoko - i nagla niecierpliwosc go ogarnela. On, ktory zyjac w Kraju Biegunowym, przez lata cale nie znal czasu, dni, wschodow ani zachodow, drzal teraz na mysl, ze koniec dnia jeszcze daleki, ze nie wnet jeszcze zamarznie lod w wieczornym chlodzie, budujac skrzydlatym saniom Zwyciezcy most przez szerokie morze ku tajemniczej krainie szernow. Pilno mu juz bylo, aby wyprawa w droge wyruszyla. Mowil sobie glosno, ze chce jak najrychlejszego pogromu odwiecznych wrogow ludu, ale w glebi duszy czul, ze rad takze bedzie, kiedy Zwyciezca na boj stad odejdzie, jemu - arcykaplanowi - niepodzielna i nie-zamacona wladze zostawiajac.

A kiedy Zwyciezca powroci...

Nie myslal, nie chcial myslec nic zlego. Wierzyl niezlomnie, ze ten, ktory przybyl, jest przez ksiegi swiete i prorokow zapowiedzianym, setki lat przez Braci Wyczekujacych wygladanym Zbawca - wierzyl, ze w nim jest czasow dopelnienie i nowy swiata ksiezycowego porzadek, ale mimo woli wyobrazal sobie ten porzadek nowy jako okres swojej wladzy i panowania...

A kiedy Zwyciezca powroci zza Morza Wielkiego...

Nie myslal jeszcze mc zlego. Stawal mu jednak w wyobrazni cudowny, lsniacy woz Zwyciezcy, na powrot w przestrzen miedzygwiezdna ulatujacy, ku Ziemi! - ktorej on, arcykaplan, bedzie blogoslawil, oplakujac odejscie i dzieki czyniac zarazem odchodzacemu w glorii Zwyciezcy, co szernow piorunowa bronia porazil i nasienie ich na Ksiezycu wygubil, aby lud mogl zyc bez troski pod rzadem niewzruszonym Elema, pierwszego z nowej arcykaplanow rodziny.

A jesli... Jesliby?...

Nie chcial przypuszczac, aby Zwyciezca zapragnal pozostac na Ksiezycu i rzady samowolnie nadal sprawowac, jemu cien wladzy jeno pozostawiajac... Zaden prorok nie mowil nigdy, ze Zwyciezca na Ksiezycu pozostanie, i to nie bylo zgola dogmatem, w ktory by wierzyc nalezalo...

Dalej nie myslal juz Elem jasno-owszem, powstrzymywal wola przewidujaca wyobraznie, ktora mu na przekor majaczyla przed oczyma postaciami niewyraznymi Chomy, Rody, a nawet Malahudy starego, ktory slowy bluznierczymi wital niegdys na stopniach swiatyni radosc oczu ludzkich, jasnego i blogoslawionego z Ziemi przybysza...

Otrzasl sie rychlo z tych majakow i przetarl czolo, jakby ostatni slad mimowolnych mysli chcac opedzic, ale spojrzal mimo to przez okno niespokojnym wzrokiem na Jereta, ktory wlasnie ze Zwyciezca rozmawial - i usmiechnal sie z zadowoleniem, widzac sluzbista, ale ponura postawe mlodego wojownika...

Jeret istotnie od owego dnia pierwszego, kiedy to prosil Zwyciezce na dachu swiatyni, aby mu nie zabieral dziewki ukochanej, wcale sie do niego nie odzywal okrom zamiany koniecznych slow w sprawach wojska i wyprawy. Marek, polubiwszy dzielnego i zapalczywego mlodzienca, odczuwal bolesnie te niechec z jego strony, ale na prozno usilowal ja przelamac, probujac z nim czasem rozpoczac zywsza jakas rozmowe. Jeret na pytania odpowiadal krotko i z szacunkiem, rozkazy spelnial niezwlocznie, ale nie usmiechnal sie nigdy, ani tez nigdy nie dal sie wyciagnac na pogawedke o rzeczach nie dotyczacych bezposrednio spraw wojny z szernami.

W koncu Marek dal za wygrana. Przez kilka dlugich dni ksiezycowych, z gora pol roku wedle ziemskiej rachuby - zyli obok siebie bliscy, co pare godzin prawie sie stykajac, zakladali warsztaty dla wyrobu broni palnej, dobierali robotnikow i cwiczyli, a potem zolnierzy cwiczyli znowu razem - i Zwyciezca musial przyznac po niewoli, ze trudno by mu bylo wymarzyc sobie lepszego, inteligentniejszego i bardziej oddanego sprawie pomocnika niz ten czlowiek, coraz wiecej obcy mu w duszy i coraz dalszy...

Dzisiaj odbywalo sie juz cwiczenie przed wyprawa ostatnia i Marek, siedzac na stopniach swiatyni, przypatrywal sie z zadowoleniem zadziwiajacej sprawnosci strzelcow, ktorzy bili kulami w rzucane naczynia z gliny, nigdy prawie nie chybiajac, kiedy Jeret niespodzianie stanal przed nim.

-Wszystko jest gotowe, Zwyciezco - rzekl - i jesli ci sie podoba, mozemy dzisiaj wyruszyc, skoro jeno lod po zachodzie morze nam zetnie...

-Tak! - odpowiedzial Marek, przybierajac mimo woli lapidarny ton, jaki Jeret do rozmow ich byl wprowadzil.

Dowodca ksiezycowej mlodziezy zwrocil sie bez slowa w strone wybrzeza morskiego, gdzie sanie zaglowe juz przygotowane na lod nocny czekaly, ale zrobiwszy zaledwie kilka krokow, zatrzymal sie nagle...

-Jeret?...

-Zdawalo mi sie, panie, zes na mnie zawolal.

-Nie. Nie wolalem cie...

Odwrocil sie tedy, aby isc dalej, ale teraz Marek rzeczywiscie zawolal na niego.

-Jeret, pojdz, chcialbym z toba pomowic... Powstal i szedl naprzeciw chlopaka, ktory - posluszny - zatrzymal sie w miejscu, oczekujac uwaznie rozkazu czy zapytania. Ale Zwyciezca nie rozkazywal ani nie pytal, jeno zblizywszy sie ku niemu, usiadl na kamieniu, jak to czynic mial we zwyczaju, kiedy rozmawial z ludzmi ksiezycowymi tak znacznie nizszymi wzrostem od siebie - i ujawszy go za dlon, patrzyl mu dlugo w oczy jasnym, ale smutnym wzrokiem. Mlodzieniec wytrzymal spokojnie to spojrzenie, nie spuszczajac zrenic, brwi mu sie tylko zbiegly i stwardnialy w dwa skurczone luki, gleboka bruzda przedzielone...

-Jeret - zaczal Marek po chwili - od kiedy tu jestem miedzy wami, troje tylko ludzi spotkalem, ktorych chcialbym miec za przyjaciol... Jeden z nich, starzec Malahuda, zginal mi w tej godzinie, kiedym go poznal, a drugi - ty...

Urwal, jakby szukajac wyrazenia...

Jeret wzniosl szybko oczy i poruszyl nieznacznie ustami, a choc nie odezwal sie ani slowa, Marek odczul i zrozumial ten ruch warg, ktory mu mowil:

"Ihezal zostala ci, panie..."

-Wlasnie o Ihezal chcialem mowic - rzeki, jakby na glosno wypowiedziane zdanie odpowiadajac.

Mlody wojownik zachnal sie mimo woli.

-Nie ma powodu, panie, abysmy mowili o tym, co jest w najzupelniejszym porzadku.

-Czy tak?

-Tak, Zwyciezco. Ihezal sluzy ci, jak ci sluze i ja, jak wszyscy na Ksiezycu sluzyc powinni...

-A jednak masz do mnie zal z tego powodu. Zdaje ci sie, ze ja ci ja zabralem.

-Czego zadasz ode mnie, panie?

Pytanie to rzucil tak po prostu i z nagla, ze Marek nie znalazl na nie odpowiedzi. Istotnie: czego zadal, czego chcial od tego chlopaka, ktoremu, choc mimo woli i wiedzy, badz co badz zabral jedyne ukochanie? Odczul, ze smieszny jest z ta checia zawiazania przyjaznych stosunkow z pokrzywdzonym czlowiekiem - i zlosc go ogarnela na mysl, ze sie przez to w oczach jego poniza. Sciagnal brwi i chcial juz rzucic jakis rozkaz wladczy, krotki i nieodwolalny, ktory by przecial ten nastroj falszywy, oznaczajac wlasciwe obu stanowisko, ale Jeret tymczasem odezwal sie glosem dziwnie zmienionym, jakiego on, Zwyciezca, z dawien u niego nie slyszal:

-A zal...? Moglbym miec zal jedynie do tego losu i porzadku rzeczy, iz dwom panom sluzyc nie mozna i kto swietosci odda dusze, jest dla zycia stracony.

Umilkl - i po chwili dopiero dodal:

-Gdybys, panie, byl jak ja czlowiekiem...

-A czymze ja jestem? - rzucil Marek mimowiednie, widzac, ze Jeret zdania nie konczy.

Chlopak podniosl na niego jasne i spokojne oczy:

-Jestes bogiem. Zwyciezco.

I nim Marek, tym po wszystkie wieki najciezszym slowem oszolomiony, zdazyl odpowiedziec i zaprzeczyc, on juz byl daleko, jak czarna, ruchliwa plama widny na zoltym piasku wybrzeza, w poblizu san i ludzi, krzatajacych sie okolo ostatnich przygotowan do wyprawy w glab straszliwej i nieznanej szernow krainy.

Marek powstal i leniwym krokiem zwrocil sie ku ogrodom, opadajacym stromo od tylow swiatyni ku morskiemu brzegowi. Tutaj - przed wrodzona nienawiscia ksiezycowych ludzi ukryty zyl Nuzar od dnia owego, kiedy sie ofiarowal Zwyciezcy powiesc zdobywcze zastepy na dziedziny szernow. Ogrod slabo byl wprawdzie strzezony; straz, postawiona przy bramach, miala raczej za zadanie bronic przystepu do wnetrza fanatycznym napastnikom, niz pilnowac jenca, ktory mial zupelna swobode ruchow. Istotnie morzec mogl byl uciec kazdej chwili i przesunawszy sie morskim wybrzezem, ktore wlasnie od tego miejsca ku polnocy ciagnelo sie strome i skaliste, przepasc w gestych lasach u stop Otamora, gdzie nikt by go juz wynalezc nie zdolal. Jednakze nie probowal nawet ucieczki. Byl dwukrotnie swiadkiem straszliwego pogromu szernow i kazni wszechpoteznego niegdys wielkorzadcy Awija; widzial w reku Zwyciezcy piorunujaca bron, a rzuciwszy sie na niego, mial sie sposobnosc przekonac, jak te rece sa potezne. Odtad w ciemnym, krwawymi obrazami walki i mordow jeno zajetym umysle morca dokonala sie rozstrzygajaca przemiana. Zwyciezca zjawil sie jego oczom jako istota najpotezniejsza, a przeto najwiecej czci i milosci godna na Ksiezycu. Gdyby bodaj na chwile zdolny byl uwierzyc, ze nowy wladca jego moze umrzec lub w ogole byc pokonanym, rzucilby sie niewatpliwie powtornie z nozem na niego - po prostu dlatego tylko, aby miec w chwili smierci chwale przed samym soba, iz on, morzec Nuzar, pokonal, co bylo najpotezniejszego - ale nic nie bylo rownie dalekie od jego mysli, jak podobne przypuszczenie...

Totez z rozkosza myslal, ze sluzy niesmiertelnemu i wszechpoteznemu panu, i radowal sie naprzod w duszy obrazami pogromu ostatecznego szernow, o ktorym nie watpil, ze bedzie straszny, chowajac gdzies na dnie dzikiego serca jeszcze slodka nadzieje, ze po wygubieniu skrzydlatych pierwobylcow przyjdzie kolej i na ludzi... Planow nie smial robic - bylo to rzecza pana - ale byl pewny, ze bedzie to jakies krwawe polowanie. gdzie on jak pies wiemy u nogi Zwyciezcy tropic bedzie wszelka zywa istote, aby z reki jego ginela.

Gdy tak myslal, nieposkromiona, balwochwalcza milosc wzbierala w jego sercu ku nowemu panu i drzal z niecierpliwosci, aby skrzydlatymi saniami gonic juz na poludnie... Palnej broni w reke mu nie dano - nie chcialby jej nawet brac, ale luk sobie naprzod wyprosil tegi i sam z psiego jelita przyrzadzil juz do niego cieciwe i z trzciny strzal przysposobil lotnych, aby szyc nimi szernow przy boku zwycieskiego pogromcy.

Totez gdy teraz wszedl do ogrodu Zwyciezca i Oznajmil mu, ze wyprawa pod wieczor wyruszy, zatrzasl sie caly z radosci i wyc poczal a skakac, do ogara przed lowami raczej niz do istoty poniekad ludzkiej podobny.

Marek nakazal mu spokoj, zupelnie jak psu, ktorego sie do nogi przyzywa.

-Sluchaj! - rzekl - pozwolilem ci sluzyc za przewodnika, chociaz moglbym sie obejsc bez ciebie, ale jeslibys zdradzil, skore kaze zedrzec z ciebie!

Nuzar nie rozumial po prostu, co znaczy: zdradzic. Przejscie, gdy sie da, do wroga w razie pogromu uwazal za rzecz zupelnie naturalna, od ktorej jedynie nienawisc moglaby powstrzymac, opuszczenie zas sprawy zwyciezcow za cos niepojetego. Patrzyl tedy z tepym zdumieniem na Marka, usilujac zrozumiec tajemne znaczenie jego slow i dolaczonej do nich grozby, az w koncu usmiech wykrzywil jego szeroka, ohydnym pietnem naznaczona gebe:

-Zdradze, jesli kazesz! - rzekl z przekonaniem, sadzac snadz, ze Zwyciezca chce mu nakazac posluszenstwo wobec siebie, chocby wiedzial, ze miasto nagrody kazn go z jego reku czeka.

Marek rozesmial sie mimo woli...

Przeszedl ogrod i tylnym wejsciem zmierzal do swiatyni. W sklepionym korytarzu spotkal Ihezal. Skinal tedy na nia i z nia juz razem zeszedl do podziemnej komnaty, kedy przebywal szern Awij, nieodmiennie lancuchami do sciany przykuty. Marek probowal wielokrotnie nadac mu wzgledna wolnosc przynajmniej, rozluzniajac przykuwajace dlonie jego peta, ale za kazdym razem szern korzystal ze swobody ruchow po to jedynie, aby napasc zywiacego go dozorce lub tez rzucic sie w niepohamowanej wscieklosci na Zwyciezce. Ataki te byly tym niebezpieczniejsze, ze przychodzily niespodziewanie i nagle, przez wieksza czesc dnia bowiem szern lezal odretwialy, nie raczac nawet usunac sie, kiedy dozorca kopal go, chcac w wiezieniu zrobic porzadek. Przykuto go tedy ciasno na powrot i jeno aby znecaniu sie nad bezsilnym wiezniem kres polozyc, nie wolno bylo nikomu wchodzic do niego, jak tylko w towarzystwie Marka albo Ihezal, ktora drugi klucz do lochu posiadala.

W dawnym skarbcu nie zmienilo sie nic, od czasu jak go na wiezienna cele obrocono - pyl jeno gesty przysiadl stos swietych ksiag, na podlodze sie walajacych, i przyciemnil zlote na scianach znaki i napisy... Wiala stad jakas pustka rozpaczliwa rzeczy dokonanej juz i minionej, lkalo po katach pogwalcenie jakies i pohanbienie w pospiesznej przemianie tego wszystkiego, co wczoraj jeszcze bylo swiete...

Marek spostrzegl w blasku pochodni, ze Ihezal przybladla nagle... Stojac na stopniu ostatnim -jak niegdys owej nocy, gdy dziadka tutaj nad ksiegami naszla niespodziewanie, wahala sie przez chwile, jak gdyby niepewna, czy ma wejsc... Biale ramie, oparte o uszak drzwi, wysunelo sie z szerokiego rekawa, piers wzniosla jej sie kurczowo pod lekka lsniaca zaslona. Przez jeden moment zdawalo sie, ze padnie...

Podchwycil ja szybkim ruchem, w tejze jednak chwili spostrzegl okragle, czerwone oczy potwora, lsniace w cieniu i na nich wprost zwrocone. Cofnal dlon wstydliwie i podszedl ku wiezniowi.

Krwawe oczy szerna przygasly nagle. Wtulil leb miedzy okragle ramiona, spod ktorych sterczaly skrzydla, jak dwie plachty czarne, w luznych faldach na rogowym szkielecie rozwieszone. Dlonie jeno biale, w zelazo pet ujete, lsnily na tym tle, biale, umeczone dlonie, straszliwe przez swa bezwladna nieruchomosc...

Marek patrzyl na niego dlugo w milczeniu. Nie umial sobie zdac sprawy, po co tutaj przyszedl - po co zachodzil tu w ogole - do tej kazni i do wieznia, ktorego meka nieuchronna budzila w nim uczucie bolesnej odrazy... A przeciez ciagnela go tutaj jakas nieprzeparta moc, jakby urok zly, przez dziwnego potwora na niego rzucony. Stokroc powtarzal sobie, kiedy z niesmakiem loch opuszczal, ze juz tu wiecej nie powroci - i wchodzil znowu wkrotce, wynajdujac sobie blahe pozory albo udajac, ze chce z szerna wydobyc jakies wiadomosci, z ktorych by mogl skorzystac w zamierzonej wyprawie...

Szern na pytania odpowiadal mu rzadko, a nigdy juz nie wypowiedzial zadnego slowa, ktore by dla Zwyciezcy moglo miec jakies znacznie. Czasami nie mowil wcale. I teraz, gdy Marek sie do niego odezwal, nie poruszyl sie nawet, zupelnie jakby nie slyszal rzuconego mu obojetnego pytania. Po pewnym czasie jeno biale jego fosforyzujace czolo zaszlo metno-sina barwa, przez ktora przeswiecac poczely szybko nastepujace po sobie blyski, cale gamy barw, roztapiajace sie chwilami w ogolnym, fijoletowym tonie...

-Mowi - szepnela Ihezal, patrzac na szerna szeroko rozwartymi oczyma.

A kolory graly tymczasem coraz silniej na czole potwora, czasami zmienne, jak ruchliwa zorza polarna, i tak jaskrawe, ze sklep caly teczowym swiatlem sie mienil, a czasem znow przyciszone, leniwie i slodko wzajemnie w siebie sie przelewajace... Marek, patrzac, mial wrazenie, ze spiewa sie przed nim jakis przedziwny hymn swiatla i barw, zdolny moze wyrazic rzeczy, jakich ludzki glos nigdy nie ogarnie.

Naraz na czole szerna zaplonal blask krwawy, jakby krzyk jakis ogromny, kilku zimnymi blyskami sinymi przerwany - i zgasl w jednym momencie, jak ogien z nagla przytlumiony...

Awij rozwarl teraz z wolna przymknione dotychczas oczy i popatrzyl na Marka.

-Po cos ty tutaj przyszedl? - odezwal sie glosem - po co w ogole ludzie przyszli na Ksiezyc i niepokoja wyzsze od siebie istoty?

Psem jestes, ale sluchaj, co mowi wiedzacy, nim zginiesz mamie za kare, izes smial reke podniesc na szerna.

Zlo wszelkie idzie z Ziemi i jest ona gwiazda zbuntowana i przekleta, ktorej nie powinny widziec oczy nasze!

Ksiezyc byl sadem cudnym i mieszkali na nim szernowie w miastach bogatych, nad szumiacymi morzami!

Dawno, dawno temu...

A dni wowczas byly krotkie i Ziemia wschodzila i zachodzila na sklepieniu nieba, okrazajac Ksiezyc caly dookola - i sluzyla szernom, aby jasno im bylo w nocy!

Ale przyszedl czas, ze stanela na niebie gwiazda ona zlowieszcza zbuntowawszy sie - i przekleta stala sie kraina, ponad ktora sie zatrzymala!

Ziemia nienasycona wykradla z niej wode, wykradla powietrze - i pustynia jest dzisiaj nieprzebyta tam, kedy niegdys ogrod byl rozkoszny!

Stoja na pustyni zwaliska gor i trupy rozpadajacych sie miast stoja nad wyschlymi rzekami.

Przekleta jest Ziemia i przeklete to wszystko, co ona sprawia, i przeklety twor wszelki, ktory stamtad przychodzi.

Mowil to zwyklym, rzezacym glosem szernow, ale w sposobie wypowiadania i intonacji zdan bylo cos, co slowom jego nadawalo podobienstwo do jakiegos hymnu czy powtarzanej prastarej klatwy lub modlitwy... Gdy zamilkl, zapadajac w poprzednia, nieruchoma obojetnosc, Marek rzucil sie zywo ku niemu:

-Mow, mow jeszcze! Wiec niegdys, na tamtej stronie...? I podanie dotychczas miedzy wami sie przechowuje?

Drzal z niecierpliwej zadzy, aby poslyszec jeszcze nieco z tych slow, tradycja snadz z pokolenia w pokolenie miedzy szernami przekazywanych, ktore mu w dziwny sposob odslanialy rabek dawnej tajemnicy Ksiezyca, kiedy to morza byly na pustyni i miasta bogate staly nad szumiacymi rzekami... Na prozno jednak nalegal, starajac sie obietnicami, prosba czy grozba dobyc cos wiecej z milczacego szerna. Awij raz tylko jeszcze wzniosl na Zwyciezce blyszczace oczy i charknal nienawistnie:

-Wracaj na Ziemie! wracaj na Ziemie, dopoki czas! Mysmy jeden tylko blad zrobili, pozwalajac zyc tu i mnozyc sie ludzkiemu pokoleniu! Ale teraz wytracimy was wszystkich, jesli psami naszymi byc nie zechcecie!

Potem wtulil znow glowe miedzy ramiona i obwisl ciezko i nieczule na skuwajacych mu dlonie lancuchach.

Marek pomyslal, ze w tej chwili on to wlasnie ma zamiar wytracenia wszystkich szernow raczej, ale nie powiedzial juz tego... Owszem, przez pewien czas wahal sie, czyby nie oswobodzic szerna i w przyjazny sposob sklonic go do opowiesci, ale wkrotce porzucil te mysl, wiedzac juz z doswiadczenia, ze nie prowadzi ona do niczego, a narazalaby wszystkich na niebezpieczenstwo z reki nieobliczalnego potwora.

Z zadumy wyrwalo go ciche westchnienie. Odwrocil sie szybko: Ihezal stala, nieruchomie o uszak drzwi plecami oparta, blada jak trup, z szeroko rozwartymi oczyma, oblednie utkwionymi w oczach szerna, ktore na nia wprost zwrocone jasnialy znow krwawo i zlowieszczo, jak cztery czerwone rubiny, rozzarzone na czarnym, aksamitnym tle zwinietego w klab potwornego ciala...

-Ihezal! Ihezal! - zawolal Marek.

-Boje sie... - szepnela zmartwialymi usty. Dreszcz nagly ja przebiegl, ale mimo widocznych wysilkow woli oczu od krwawych zrenic szerna nie mogla oderwac.

Marek pochwycil ja na rece i wybiegl szybko na dzienne swiatlo. Dziewczyna w przejsciu nieswiadomym ruchem zaleknionego dziecka objela go rekoma za szyje, przytulajac sie do niego mocno calym cialem, ze on, niosac ja tak, czul przez rozchelstana bluze falowanie jej drobnej, cieplej i jedrnej piersi i gwaltowny lomot tetniacego serca. Byla jedna chwila, ze oman jakis uderzyl mu w skroniach; przygarnal ja silniej mocarnymi rekoma i pochylil usta nad jej wonna, do zlotego kwiatu tak podobna glowa - czul juz cieplo jej czola i slodkie laskotanie sypkich wlosow na wargach spragnionych...

Pelne swiatlo dnia uderzylo na nich zlota fala... Marek otrzasl sie i postawil dziewczyne na stopniach. Rozwarla oczy, jakby senna jeszcze; lekki dreszcz przebiegl jej cialo i zarumienione policzki...

Mialo sie juz ku zachodowi. Marek, idac z towarzyszaca mu wciaz dziewczyna wzdluz morskiego wybrzeza, milczal zawziecie. Mineli juz osade i ostatnie cieple stawy, dymiace nieustannie srebrnym oparem, wstepujac z wolna na opustoszala wyzyne, kedy jeszcze przed niedawnym czasem wznosila sie grozna wiezyca Awija. Gruzy tu byly jeno teraz i belek nieco opalonych wsrod rozwalonego muru - w obszernym i rozkosznym niegdys ogrodzie chwast sie bujny panoszyl okolo krzewow suchych, podczas walki polamanych i stopami zwyciezcow w grunt wdeptanych. Byla tu teraz pustac bezpanska, miejsce, ktore uchodzilo za przeklete, tak ze nikt sie nie odwazyl chaty na zgliszczu zbudowac.

Na lysym czole wzgorza, nie opodal nad zwaliskami, usiadl Marek i patrzyl dlugo na miasto, tuz w dole u nog jego szeroko rozsiadle i zachodnim sloncem pozlocone. Ihezal przylegla cicho u jego kolan, zwrociwszy zadumione oczy na bezpromienne ogniste slonce, chylace sie wolno ku widnokregowi.

Naraz Marek drgnal i spojrzal na dziewczyne.

-Czy nie chcesz zaslubic Jereta, nim wieczorem ruszy na wyprawe? - zapytal z nagla, przerywajac brutalnie przedziwna cisze miejsca i godziny.

Ihezal podniosla na niego z wolna duze, czarne zrenice, pelne jeszcze slonecznego blasku, ktory tlil na ich dnie goracym, zlotym zarzewiem...

-Jereta? - powtorzyla, jakby nie rozumiejac pytania. Usmiechnela sie i wstrzasnela glowa.

-Ach, nie! Ani jego, ani nikogo, teraz ani nigdy! Powieki z dlugimi rzesami opadly jej do polowy na oczy, w ktorych blask slonca dogasal - zadrgaly purpurowe wargi - Marek przechylil sie w tyl i legl na wznak, wspierajac glowe na zlozonych piesciach. Patrzyl w niebo pogodne, wieczorna zorza szeroko az po zenit malowane.

-To jest dziwne wlasciwie - zaczal po chwili - przybylem tu i ide dzisiaj szernow wytracac, w ich kraju wlasnym, na ich wlasnym globie. Dlatego, ze ludzie tu chca zyc... Dlatego, ze oni sa slabsi i ze nie przybyli przed tysiacleciami na Ziemie i nie uczynili nas bydlem swoim... I jakie, jakie ja mam prawo? i jakie prawo macie wy w ogole?...

Urwal i zasmial sie szeroko, nieco wymuszenie. Ihezal patrzala na niego ze zdumieniem.

-Panie...?

-Tak, tak, wiem! mowilas mi! Blogoslawienstwo idzie z Ziemi i swiete jest wszystko, co z niej przychodzi. Swiety jest mord, swieta jest krzywda i lupiestwo... I nawet te kajdany...

Uczul, ze mowi rzeczy, ktore zgola nie wplyna na jego czyny, i zamilkl, nie dokonczywszy zdania.

-Jasny jestes, panie moj! - tchnela cicho Ihezal, patrzac na niego rozkochanymi oczyma.

Psy gdzies na dole w miescie zaszczekaly, a potem ozwal sie przeciagly, choralny spiew... Nie slyszalo sie tego z oddali dokladnie; zda sie, ze to jeno powietrze samo, rozfalowane i dzwieczne, rzuca jakies przeczucia i wspomnienia melodii, ze piesn wonia tylko skades zalatuje, ze pachnie, miasto brzmiec...

Slonce bylo ogromne i czerwone, nisko nad daleka, poczerniala rownina zwieszone... Od morza chlod juz szedl przedwieczorny.

Marek zerwal sie nagle i usiadl.

-Pojdzmy - rzekl.

Dziewczyna poruszyla sie leniwie.

-Jak kazesz, panie...

Wzniosla rece, aby zebrac rozwiazane wlosy, ale sypkie zloto wymykalo sie jej z drzacych palcow i blyszczalo w sloncu na ramionach, na barkach, na twarzy... Opuscila dlonie bezradnie. Glowa przechylila jej sie nieco w tyl, dotykajac prawie piersi Markowej. Pobladla nagle i przymknela powieki, z lekka usta rozchylajac.

-Czy ty jestes bogiem, panie? - szepnela sennie. Marek uczul, ze skron jej, w tyl podana, musnela mu wargi...

Na dole - gdzies na wybrzezu, daleko, ozwal sie twardy dzwiek traby. Marek jednym skokiem zerwal sie na nogi. Dziewczyna z cichym jekiem opadla mu twarza na stopy, ale on juz patrzyl ku miastu, ku morzu. Pobudka ozwala sie znowu, slychac ja bylo w ciszy wyraznie.

-To moja godzina - rzekl Marek - Wzywaja moich zolnierzy.

Schylil sie i podjal lezaca dziewczyne.

-Ihezal, sluchaj, jeslibym nie wrocil... Patrzyla mu w oczy.

-Jasny jestes i jak plomie okrazysz glob ksiezycowy! Morze cie poniesie i wichry, szczek i pioruny pojda za toba; strach ci bedzie za gonca, strach wolajacy wielkie swiete twe imie! A ktorzy padna, blogoslawieni beda, ze padna przy tobie, a ktorzy przezyja, wolac beda: "Chwala Zwyciezcy..." A ja...

Glos jej sie w piersi zaparl, poruszyla bezdzwiecznie ustami - i nagle wybuchnela spazmatycznym lkaniem.

Traba zagrzmiala po raz trzeci: wzywano teraz Zwyciezce, aby sprawial woje do drogi.

III

Byl czas wielkiej morskiej ciszy, ktora co dzien w przedpoludniowej porze poprzedzala nadejscie burzy, szalejacej wichrem piorunowym, zaledwie slonce szczytu nieba dosieglo. Na wschodzie, kedys poza Wyspa Cmentarna, chmury sie juz zbieraly czarne i pomruk z nich szedl grozny, daleka, biala blyskawica zapowiedziany, jakby lysnieciem klow potwornego zwierza, ktory legi na niebosklonie i skradal sie z wolna, goniac po morzu za uciekajacym sloncem. Za kilka, kilkanascie godzin ryk jego potezny wstrzasnie powietrze, ciezkie lapy opadna na wode i stratuja rozszalala, piana bryzgajaca az gdzies pod niebo, na ktorym szare kudly zwierza sie rozwelnia - ale tymczasem zwierz czail sie jeszcze w oddali, miedzy sklon nieba a widny krag morza wtulony - i cisza byla ogromna.

Powierzchnia wod wygladala jak olbrzymia, sinosta-Iowa tarcza, gladzona doskonale; czulo sie niemal okiem twardosc jej nie zarysowana, nagle z plynnosci w metal zakrzepla. Okolo brzegow dalekich wysp jeno barwa morza sie zmieniala: drzaly tam jakies pawie otecze, niby pierscienie, kamien drogi ujmujace. A nad tarcza morza lyskliwa zar wisial w powietrzu nieruchomy, ciezki prawie i osowialy, jarkim blaskiem slonca na wskros przebity...

Ihezal, biegnac wybrzezem, minela juz ostatnie domy osady. Wszystkie drzwi byly na glucho zamkniete, okna pozaslaniane. Mlodziez poprzedniego wieczora pociagnela ze Zwyciezca na wyprawe - ci, ktorzy pozostali, pokryli sie w mrocznych izbach przed poludniowym upalem, straszniejszym, zda sie, dzis niz zazwyczaj.

Dziewczyna przystanela w cieniu cypla skalnego, biegiem i goracem zmozona. Oczy cmily jej sie od nadmiernego blasku i morze wydawalo sie w nich chwilami plama czarna, na bezmiar kedys rozlana. Zwidywaly jej sie wtedy na mgnienie oka w blasku czerwonych pochodni mknace po lodzie niezliczone sanie z rozwinietymi na nocny wiatr zaglami, slyszala ostry swist ploz okutych i krzyk gromki, jak wicher odlatujacy.

Rzucila okiem mimo woli, czy nie dostrzeze jeszcze tych niknacych w dali ognikow, ktore wygladaly jak garsc gwiazd z rozmachem po sliskiej tafli lodu puszczonych, ale w otwarte zrenice blask ja znowu sloneczny uderzyl i rozplywajaca sie w nim, zaledwie nad widnokrag siegla blyskawica. Spojrzala szybko w strone czajacych sie chmur: burza nadchodzila, nieuchronna, ale tak leniwa, ze ledwo bylo znac krok jej opieszaly po bladym blekicie nieba.

-Zdaze jeszcze - szepnela prawie glosno, a upewniwszy sie, ze jej nikt nie sledzi, zbiegla zywo ku zastyglej posrod skal zatoce. Pewnymi rekoma odwiazala mala pod glazem ukryta lodke i wskoczywszy w nia, skierowala sie na pelne morze, w strone widnej z dala Wyspy Cmentarnej. Wiosla wygiely sie w jej drobnych dloniach i lodz szla, ryjac, jak ostrze diamentu, ciemna stal wody... W smudze zaiskrzylo sie slonce migotliwymi perlami.

Na kilka staj od brzegu Ihezal opuscila wiosla. Brakowalo jej sil w obezwladniajacym upale, lekkie szaty dusily jej cialo. Rozdziala sie tedy szybko do naga, aby swobodniej wioslowac, ale zaledwie slonce dotknelo sie jej bialej skory, nagla, rozkoszna omdlalosc przeniknela niemoca wszystkie jej czlonki. Rzucila sie na dno lodki, przymykajac oczy.

Przez zwarte powieki czerwony, wlasna jej krwia malowany blask bil w jej zrenice - na piersiach i biodrach czula bladzace slonce ogniste, jakby usta jakies mocarne, niesyte, pocalunkami ja pochlaniajace... Jasna, zwycieska postac w pamieci jej zamajaczyla i dreszcz niemal lodowaty przebiegl jej cialo, zarem slonca objete...

Zbudzil ja silniejszy grzmot, odzywajacy sie w dali. Zerwala sie nagle: powierzchnie morza marszczyl juz pierwszy, nisko lecacy wiatr. Chwycila znow wiosla i zaczela pracowac pospiesznie, z wysilkiem, majac teraz do przezwyciezenia zrywajacy sie co chwila powiew przeciwny i fale, ktora szla rowna, obla i lodke w takt kolysala, rozpryskujac sie w bialy grzebien o dziob jej ostry.

Wicher sie juz zrywal niecierpliwy, skrzydlami lotnymi niespokojnie w wode bijacy, kiedy Ihezal zlotowlosa, upadajac ze znuzenia, przybila wreszcie do ukrytej pod drzewami malenkiej przystani w niskim brzegu Wyspy Cmentarnej.

Zaledwie miala czas dziob lodzi do pniaka przytroczyc i szaty z niej porwac zrzucone, gdy burza zwalila sie calym brzemieniem na spieniona pod zaciemnionym niebem wode. Wicher pelna garscia chwycil zlote wlosy dziewczecia i targnal nimi, na blask je blyskawic rzucajac, szarpnal jej odziez z reku i wirem szalonym okolo bialego jej ciala sie owinal. Skoczyla pod kamien jakis plaski, pochylo spod zielonego trawnika sterczacy, i walczac z wiatrem, ubierac sie jela pospiesznie. Pierwsze, cieple krople deszczu padly jej jeszcze na barki nie okryte.

Biegla w ulewie, na oslep, przewijajac sie znajomym bezdrozem miedzy kepkami drzew, nagle w blaskach blyskawic wstajace przed nia w pomrocznej cigezi - przeskakiwala glazy w trawie ukryte i zsuwala sie po oslizglych woda zboczach pagorkow. Okolo kopcow, kedy wedle podania leza zwloki pierwszych ludzi na Ksiezyc przybylych, zawrocila znowu w strone brzegu morskiego i wbiegla na szczyt niskiego wzgorza, miedzy glazy spietrzone.

Pod jednym z nich otwieralo sie wejscie do obszernej pieczary. Ihezal weszla w nia i tutaj przystanela dopiero, chwytajac oddech kurczowo wznoszaca sie piersia. Woda sciekala jej z wlosow i lekkiego odzienia, oklejonego wprost na smuklych jej czlonkach.

Z bocznej komory wysunal sie starzec i spojrzal w szary polmrok jaskini.

-Jestes! - zawolal - balem sie juz o ciebie...

-Spoznilam sie nieco, dziadku - odrzekla - ale nie moglam wczesniej wyplynac; obawialam sie, aby mnie nie spostrzezono.

Malahuda ujal ja za reke i pociagnal w glab za soba.

W jednym z rozgalezien obszernej pieczary urzadzone mial-iscie pustelnicze mieszkanie. Dawny arcykaplan sypial na peku skor, podobnie jak poldzicy rybacy z okolicy Przesmyku; za krzesla i stol sluzyly mu wielkie kamienie. W kacie Widno bylo napredce z kamienia postawiony piec, ktory snadz ogrzewal jaskinie podczas nocnych mrozow.

Ihezal, zapomniawszy o znuzeniu i przemoklej odziezy,

wpatrzyla sie w dziadka w mrocznym swietle, dobywajacym sie skads przez szczeliny w sklepieniu. Wydal jej sie starszym i smutniejszym - i dostojniejszym zarazem, mimo ze stal teraz przed nia bez uroku swietosci i wladzy, ktora porzucil byl onego dnia, witajac wchodzacego Zwyciezce... Serce jej sie scisnelo na ten widok - i mimo woli porownywala te szlachetna, a nawet w dobrowolnym opuszczeniu pelna godnosci postac z chytrym i lapczywym Elemem, do ktorego wstret miala nieprzezwyciezony, czujac moze nieswiadomie oblude jego wobec Marka pod pozorami uleglosci i pokory. Przyszlo jej na mysl, ze Malahuda, pozostawszy na stolcu arcykaplan-skim, moglby teraz pelnic swieta wole Zwyciezcy i hojnymi rekoma rzucac blogoslawienstwo nowej ery na swiat ksiezycowy. Zal w niej wezbral nieukojony - miasto witac sie z dawno nie widzianym, zawolala z wyrzutem:

-Dziadku! dlaczego ty odszedles i czemu nie chcesz powrocic!

Ale starzec nie sluchal jej slow. Krzatal sie juz jak dobry gospodarz po jaskini i wyciagal z jakiegos schowka proste skorzane odzienie.

-Rozbierz sie - mowil - trzeba sie oblec w cos suchego.

Jednoczesnie bialymi niegdys, a teraz namulonymi od pracy dloniami rozwiazywac jal zawezlone w pospiechu zawiazki pod jej szyja.

Dziewczyna chwycila go za rece;

-Nie, nie...

Spojrzal na nia ze zdumieniem:

-Przebrac sie musisz.

A ja rumieniec nagly cala umalowal.

-Przebiore sie, dziadku, ale tam, za tym glazem, w ukryciu.

Widziala, ze starzec, do niewinnego bezwstydu ksiezycowych kobiet przyzwyczajony, nie rozumie zgola jej wzdragania, dodala wiec tonem objasnienia, rumieniac sie jeszcze bardziej:

-Przysieglam Zwyciezcy, ktoremu sluze, ze nikt mnie nagiej nie zobaczy, nawet kobieta...

-Coz to za slub niedorzeczny! - mruknal Malahuda, daleki od przypuszczenia erotycznego podkladu w tak dziwnej przysiedze.

Nie spieral sie jednak i gdy Ihezal przewdziewala sie na uboczu, on rozniecal zar, tlacy sie w piecu, aby zgotowac posilek.

Za krotka chwile wnuczka w twarda skore na bialym ciele przyodziana stala juz przy nim, pomagajac mu bialymi rekoma.

Poludniowa burza tymczasem szalala na swiecie. Gluchy odglos grzmotow wpadal do pieczary - zdawalo sie, ze wicher z loskotem kamienne drzwi sobie otwiera; czuc juz chlodny oddech jego, za chwile runie do wnetrza i stanie w jaskrawe blyskawice ubrany... W krotkich przerwach ciszy slychac bylo potezny, jednostajny, uroczysty lomot morza, ktore bilo o skalna wyspy podstawe, cierpliwe i pewne, ze jeszcze kilka wiekow, jeszcze jeden lub dwa marne tysiace lat, a pochlonie i te reszte dawnego ladu, jak juz setki mil pochlonelo - nim jemu z kolei przyjdzie wyschnac i przepasi...

Po krotkim posilku starzec usiadl z wnuczka na glazie, kudlata skora pokrytym, i zlozywszy rece na kolanach mowic jal powoli:

-Dalem ci znac, ze tutaj jestem, dopiero teraz po odejsciu zbrojnych na wyprawe, gdyz jedyny moj zaprzysiezony powiernik, rybak i dobrowolny stroz prastarych grobow na tej wyspie, doniosl mi, zes sie zaklela Zwyciezcy odnalezc moja kryjowke i zawiadomic go o niej. A ja nie chce...

Dziewczyna chciala cos odpowiedziec, ale arcykaplan nakazal jej dlonia milczenie.

-Nie przerywaj mi teraz - rzekl. - Mam ci wiele do powiedzenia i chce, abys mnie wysluchala uwaznie.

Dziwno ci, ze odszedlem. Wiem, ze niektorzy przypuszczaja, ze - starzec - do wladzy przywykly, nie chcialem jej dzielic z gwiezdnym przybyszem i wolalem raczej dobrowolne wygnanie... Tak nie bylo. Tlumaczyc ci nie bede wszystkich powodow, ktore mnie do ukrycia sie sklonily, bo zbyt wiele musialbym opowiadac o gmachach, ktore jednej nocy runely - i pewien jestem, ze nie zrozumialabys mnie dobrze.

Wyscie tam juz Zwyciezce powitali -ja czekam na niego dopiero. Nie tak, jak Choma, ktory, jako mnie sluchy dochodza, tego uznac nie chce i wiesci przybycie innego, prawdziwego Zwyciezcy. Nie -ja czekam, aby ten, ktory przybyl, stal sie Zwyciezca. Niemniej przeto czekam.

Gdy zobacze, iz blogoslawienstwem jest dla Ksiezyca prawdziwym, umre w spokoju, a jesli bedzie mnie na co potrzebowal, zjawie sie przed nim; teraz jeszcze nie czas.

Ostatniej nocy wyszedlem z jaskini i widzialem sanie, pelne zbrojnych, mlodych i dufnych, smigajace wartko na poludnie. Czekac bede, az wroca ta sama droga. Uznam Zwyciezce, jezeli powroca, a nie beda rozproszone uciekaly przed scigajacym je wrogiem.

Starosc moja nauczyla mnie jednej rzeczy wielkiej: kazde przedsiewziecie jest blogoslawione, gdy skutek je uwienczy pomyslny i blogi. Zbyt wiele klesk i upadkow w zyciu widzialem, aby sie cieszyc zamiarami albo zaliczac wdziecznosc i uwielbienie z gory na poczet czynow, ktore maja byc spelnione dopiero.

Zatesknilem jednak za toba, bo kwiatem mi zawsze bylas, dziecie jedyne niezyjacych dzieci moich - i dlatego cie wezwalem, posylajac z wiescia stroza mogil tutejszych.

Prawze mi teraz, jako sie masz, i opowiadaj, co oczy twoje widza.

Ihezal zapatrzyla sie w mroczna glab pieczary i milczala kes czasu, nim mowic poczela:

-Dziadku, oczy moje teraz widza jedno tylko... Ida moje oczy przez burze na wskros, przez morze rozkolysane w daleki kraj i straszliwy, i widze bitwe krwawa, od szalejacej tuczy czerwiensza. Slysze gromy strzalow i jeki padajacych, a serce sie we mnie raduje i piesn zwyciestwa spiewa, bo to szernowie pola trupem zalegaja, bo to morcy jecza nieprawi, w piers gromem i slowem Jasnego razeni.

Dziadku! widze go, ze jest zwycieski, rozesmiany i mlodemu bogu podobny - i serce we mnie placze, ze nie jest on jak ja czlowiekiem!

Przypadla twarza do kolan dziadka i glos szata jego tlumiac, skarzyc sie poczela goracymi slowy:

-Dziadku! krew sie we mnie wzburzyla! Dziadku, nie wiedzialam, co to jest ogien, a oto mnie pozera i trawi, ze jak kwiat zwiedne w poludniowym skwarze. O! zeby juz przyszla burza dzdzu! o, zeby przyszedl wicher niszczyciel albo piorun, ktory zabija!

Malahuda nie odpowiadal. Suchymi rekoma ujal ja tylko za glowe i pograzyl sie w cichej zadumie. A ona plakala tymczasem bez lez, spazmem jeno szarpiacym, ktory piers jej drobna zrywal, az po pewnym czasie uspokoiwszy sie nieco, mowic zas jela:

-Dlaczego mi nie odpowiadasz, dziadku? Boje sie twego milczenia! Wolalabym, abys mnie skarcil, abys mnie za wlosy jasne, karzac, do nog swoich pociagnal! Oto mowil Zwyciezca, pan blogoslawiony, ze nowe prawa chce dac ludowi i ustawy podobne do tych, ktore sa pono na Ziemi, i ze zrownac chce kobiete z mezczyzna, aby nie byla nadal niewolnica! Dziadku! dlaczegoz Zwyciezca, ktory jest madry, nie przemieni raczej mezow ksiezycowych, zeby byli jemu podobni i aby sluzyc im i podlegac bylo warto i slodko? Nie swobody chce serce moje niewiescie ani zrownania, lecz owszem, poddanym pragnie byc najmocniejszemu, a on jest ci jeden, ktory zstapil z Ziemi na Ksiezyc! Dlaczego on usty mocarnymi nie spali kwiatu ciala mojego? Wszakzem ja jest kwiat piekny i wonny, najwonniejszy owszem, jaki wyrosl na ksiezycowym globie, ktory pono z Ziemi widziany, srebrny jest takze i swiecacy, do gwiazdy wielkiej zgola podobny... Czyz przeto, ze jemu spodobalo sie byc bogiem, ja mrzec mam z niesytej wlasnej krwi tesknoty?

Przysieglam sie jemu, a on mnie nie bierze! Boje sie tego, dziadku, bom ja go z milosci nadmiernej znienawidzic gotowa i dobrac sie do serca jego, aby sie przekonac, czy w nim krew takze plynie czerwona...

Mowiac to, glowe w tyl odrzucila i blysnela bialymi zebami, jak pantera zlota, co rozped juz w sobie do skoku zbiera.

Starzec powstal z wolna.

-Zle jest, zle - rzekl raczej do siebie, na wnuczke nie patrzac - kto wie, czym ja ostac tam nie byl powinien i czuwac...

Spojrzal na dziewczyne, w twarz jego zapatrzona -usmiechnal sie smutno.

-Nie nad toba, nie! Tu czuwanie na nic by sie nie zdalo. Wiedzialem juz, ze zginiesz, wowczas, kiedy weszlas do skarbca i nad ksiegami mnie zastalas. Obawiam sie, ze nad nim czuwac bym winien, nad nim, ktorego wy dzis juz zwiecie Zwyciezca i nad miare wielbicie. Bo oto mi sie widzi, ze jesli zwyciezy naprawde i rzeczy, ktore na Ksiezycu krzywo wyrosly, proscic zechce, jak pan, zwroci sie wszystko przeciwko niemu, i ty nawet, nawet i ty! Ale teraz juz nie czas. Co innego wybralem wedle sumienia swego i nie ujme juz teraz w reke tego, co raz z niej wypuscilem.

Siedzieli jeszcze dlugo, milczac albo z cicha urywanymi zdaniami rozmawiajac z soba, az promien slonca, przez szczeliny skads wpadajacy, doniosl im, ze burza sie skonczyla i swiat, strugami deszczu odswiezony, cieszy sie znowu zyciem.

Wtedy Malahuda wzial za reke zlotowlosa Ihezal i wyszli oboje na slonce. Po trawie swiezo umytej i od dzdzu jeszcze oslizglej, co bose ich nogi chlodna glaskala pieszczota, przebiegli laczka niewielka, dostajac sie na szczyt wzgorza od wiekow Grobem Marty nazwanego. Glaz tu byl wielki, pochyly, ze sladami liter przed wiekami moze kowanych, ktorych nikt juz odczytac nie umial...

Na tym to glazie Malahuda wsparl reke drzaca i powiedzial:

-Nie wiem juz dzisiaj, co jest prawda, ale jest w ksiegach podanie, ze w tym grobie lezy matka ksiezycowego ludu, blogoslawiona rodzicielka pierwszego meza i siostr jego, i natchnionej prorokini Ady, ktora sluzyla w dziewictwie Staremu Czlowiekowi. Ale podanie mowi, ze Stary Czlowiek nie byl ojcem ludu ksiezycowego, jeno opiekunem... Owszem, niektorzy utrzymuja na podstawie kart jakichs, pono ze spalonego domu jego przed wiekami nalezionych (nie wiem, czy prawda?), ze milosc do ludzkiej kobiety jego, boskiego, na Ksiezyc sprowadzila i ze cierpial, dopoki nie odszedl na Ziemie... Czemuz bys cierpiec nie miala i ty?

Mowil to kaplana dawnym nalogiem, od lat przyzwyczajony slowa Pisma wykladac i dla spraw zycia codziennego ciagnac z nich nauke czy pocieche, ale wnet sie opamietal, ze mowi rzeczy malo dajace sie tu stosowac i nieprzekonywujace zgola. Zreszta nie wierzyl sam w to, co mowil...

Zamilkl tedy, spostrzeglszy zwlaszcza, ze Ihezal go nie slucha. Pobladla twarza zwrocona byla na poludnie i wypatrywala klebiacych sie bialych chmur na widnokregu, ktore wygladaly jakoby wojska, w powietrzu nad morzem posrod perlistej kurzawy walczace. Zauwazyl snadz podobienstwo i Malahuda, bo ozwal sie nagle, myslac o rzeczywistej bitwie, ktora sie w tej stronie w owej chwili moze wlasnie odbywala - A jesliby Zwyciezca zginal?

W pierwszej chwili, slyszac te slowa, Ihezal pobladla jeszcze bardziej, tak iz sie zdawalo, ze kropli krwi nie ma w jej ciele, ale zaraz potem potrzasnela glowa z usmiechem.

-Nie! On zginac nie moze!

Rzekla to z takim przekonaniem glebokim, ze starzec nic nie odpowiedzial, jeno brode swa siwa na piers pochylil i zadumal sie, patrzac zaczerwienionymi oczyma na morze jasne i szerokie.

A o tej wlasnie godzinie Marek w krainie szernow spoczynek odbywal w pierwszym miescie zdobytym.

Noc cala niosl go szalony ped wichru, w rozwite zagle dmacego. Kierujac sie wedle kompasu, mijal wyspy w swietle gwiazd czarnym cielskiem na lsniacym lodzie majaczace; niekiedy Nuzar go ostrzegal o goracych wirach podmorskich, kedy woda nie zamarzala nawet w nocy... Na rozleglej plaszczyznie sanie, w szeroki lancuch rozsypane, dawaly wzajemnie znac o sobie blaskiem czerwonych pochodni na przedzie umieszczonych i mknely tak wciaz bez ustanku i postoju przez ziemskich dni jedenascie...

Nad ranem, kiedy juz za czterdziesci godzin slonce sie mialo pokazac i szary obrzask szedl po lodach od wschodu, Nuzar dal znac Zwyciezcy, ze sie zblizaja do wybrzeza. Jakoz Marek spostrzegl istotnie daleka, biala od sniegu linie na horyzoncie, sterczacymi jakby wiezami tu i owdzie poprzerywana.

Morzec stal przy nim i reka wskazywal:

-To ich miasto najwieksze, w ktorym dzis juz nikt prawie nie mieszka. Polowa zapadla w morze razem z gruntem i gdy jest cisza, widac przez ton wieze, ponad ktorymi ryby plywaja. Szernowie cofneli sie w glab ladu i tam dalej na wschod. Oto ich osada, kedy maja przystan...

Pokazywal zaledwie widoczna grupe domow na wybrzezu, okolo gleboko wcietej zatoki.

Sanie, na ktorych jechal Jeret, poczely sie zblizac w pedzie do Zwyciezcy. Mlody wojownik blady byl i usta mial zacisniete, ale twarz spokojna.

-Zwyciezco - rzekl - wicher nas pedzi wprost na osade, za kilka godzin tam bedziemy.

Marek wydal rozkazy. Stery san, ostro w lod sie wrzynajace, zazgrzytaly krzepkimi skrecone rekoma i caly tabor poczal zawracac ogromnym polkolem wzdluz brzegow zatoki. Najblizej ladu wysunely sie sanie, na ktorych dziala polowe umieszczono, i w pewnej chwili runely ogniem na uspiona szernow osade. Widac bylo kurz, z walacych sie domostw nagle powstajacy, a ludzie nabijali juz pospiesznie po raz drugi wystrzelone armaty i znowu zagrzmiala z bliska salwa celna a straszliwa.

Nim zdziesiatkowani we snie, oblakani z przestrachu mieszkancy mogli zdac sobie sprawe z tego, co zaszlo, wicher poranny porwal juz napastnikow i niosl dalej, ku miejscu pustemu, gdzie wedle stow Nuzara mogli bez przeszkody ladowac.

Slonce juz wschodzilo, kiedy tabor san, na lad wyciagnietych, zamieniono na oboz warowny.

Pokazywali sie tez juz z dala szernowie, zdumiali, napadu zgola pojac nie mogacy, podlatywali z rzadka na ciezkich skrzydlach ku obozowi i gineli od niechybnych strzalow zalogi. Cofneli sie tedy z nagla, pozostawiajac chwile spokoju napastnikom.

Marek wiedzial, ze spieszyc mu sie potrzeba i nie dawac szernom czasu do opamietania, lecz zmuszony byl przeczekac ranne roztopy, nimby mogl zaczac straszliwe swoje polowanie. Tymczasem wiec trzymal tylko oboz w pozycji obronnej, a sam rozgladal sie ciekawie po otaczajacej go krainie.

Plaska byla i rozlegla. O ile z opowiadan Nuzara mogl wywnioskowac, szernow stosunkowo niezbyt wielka liczba zyla juz na Ksiezycu: wiekszosc miast zalegala w gruzach, opuszczona, i pola szerokie lezaly odlogiem, o ile nie bylo rak morcow do ich uprawy. Leniwi szernowie niechetnie brali sie do pracy, majac ja sobie niemal za ujme.

Tym bardziej jednak Marek dziwil sie straszliwej ich potedze, przez ktora zdolali ujarzmic skrzetne i liczniejsze od siebie plemie czlowiecze.

Grunt grzaski byl jeszcze i mokry od splywajacej wody z roztopionych sniegow, gdy Jeret zwrocil uwage Marka na zblizajace sie gromady. Szli kupa morcy, wedle zwyczaju przez szernow w pierwszy ogien pedzeni. Ale do bitwy wlasciwej nie przyszlo. Kilka salw broni palnej w zbita mase wyslanych rozproszylo ja w okamgnieniu. Mloda, spod sniegu w oczach rozwijajaca sie trawa zaczernila sie gestym trupem. Ludzie poszli rannych dobijac.

Wstretny to byt widok dla Marka, ktory widzac w potwornych szernach istoty zwierzace, nie robil sobie wyrzutow z ich mordowania, ale wzdrygnal sie na mysl o rzezaniu bezbronnych morcow, badz co badz ludzka postac noszacych. Ale nie mogl sie wahac, wydal wiec tylko litosciwy rozkaz, aby rannym szybko i pewnie smierc zadawano.

Dwoch czy trzech lekko skaleczonych morcow wybral Nuzar i obietnica zycia namowil, aby z nim razem zwyciezcom sluzyli za przewodnikow. Zwlokami nakarmiono psy, do zaprzegu przywiezione.

Jakoz wkrotce rozpoczelo sie polowanie wedle krwawego serca Nuzarowego.

Uruchomiono sanie, kola do nich zakladajac, i posuwano sie tak z wolna naprzod taborem. Oboz zatrzymywal sie miejscami, a wtedy wychodzili z niego mysliwcy. Marek szedl naprzod, majac kolo siebie trzech morcow i kilka psow o dobrym wechu i paszczach zajadlych, a za nim szli zbrojni, z reka na cynglu, z bystrym i czujnym okiem, kazdy zalom gruntu naokol sledzacy. Gdy sie pojawil morzec lub szern, zabijano go i posuwano sie znow dalej, ku murom zbombardowanej w nocy osady.

Slonce rozswietlilo sie tymczasem jasne na niebie i morze rozkolysalo sie slodko, dzwoniac krysztalem o piasek plaskiego wybrzeza. Z rozwinietych przedziwnych roslin ksiezycowych won szla upajajaca i chwilami cisza byla taka, ze Markowi zachciewalo sie legnac na wznak wsrod zieleni i patrzec na blekitne niebo ogromne, rozpiete nad tym smutnym a dziwnie rozmarzajacym krajem. Lecz oto warknal pies albo morzec zahukal kolo jego nogi i Marek podnosil razno bron do oka, aby ubic uciekajacego szerna lub nakazac gro-madny strzal do morcow, spokojnie w polu pracujacych i nieswiadomych jeszcze napadu. Domostwa, napotykane po drodze, palono z pospiechem, a jesli byly kamienne, rozwalano sumiennie, aby snadz nie posluzyly za kryjowke szernom uchodzacym, l pracowano tak wsrod licznych postojow, z wolna, ale niestrudzenie. Szernowie dotychczas nie stawiali powaznego oporu; zdawalo sie, ze kraina bez zbytnich ofiar i wysilkow bedzie zawojowana, a rod pierwobylcow ksiezycowych do cna wyniszczony.

Tymczasem zblizalo sie poludnie dlugiego dnia ksiezycowego. Podczas najwiekszego upalu stanal Marek ze swoim oddzialem pod murami miasta. Nowa osada, dzialowymi kulami rozwalona, ktora minal byl wczesniej, byla pusta zupelnie. Widocznie wszyscy mieszkancy schronili sie do starego grodu, ktorego zaniedbane i na wpol w gruz rozsypane mury obronne lsnily sie oslepiajaco w poludniowym sloncu.

Zwyciezca czul, ze spotka sie tutaj z oporem rozpaczliwym. Patrzyl na wieze wiekiem poszczerbione o ksztaltach mocarnych, na luki i olbrzymie bramiska ze sklepieniami, rozchodzacymi sie czesto z powodu opadania gruntu, za ktorym miasto fala kamiennych domow ku morzu splywalo, aby wreszcie utonac w jego glebinach - i myslal o wiesci, przed setkami lat przez Starego Czlowieka Ziemi przekazanej, ze sa i na Wielkiej Pustyni miasta podobne - w gruzach i ruinie.

Ktoz to wie, jakie skarby, jakie tajemnice ten grod ginacy w sobie chowa? i o czym moglby mu powiedziec, gdyby nie byl zmuszony zamienic go za chwile na bezksztaltna kupe gruzow, kulami dzial poszarpana?...

Na krotka chwile przyszlo mu na mysl, zeby wyslac parlamentarzy, Nuzara na przyklad, i starac sie ocalic to miasto prastare od zaglady, ale rozesmial sie sam zaraz z tego. Jakiez tu moglo byc porozumienie? jaka zgoda? Dylemat byl jasny: albo ludzie beda wiecznie sluzyli szernom na Ksiezycu, lub tez szernowie musza byc wytraceni do nogi. Doswiadczenie wiekow lud juz nauczylo, ze pakty zadne ani ugody nie prowadza z wiarolomnymi szernami zgola do niczego, gdyz z chwila kiedy widza korzysc w ich zlamaniu, lamia je bez namyslu. Czy mial im wiec zaproponowac, aby wyszli wszyscy i potopili sie dobrowolnie w morzu, zostawiajac glob swoj wlasny zagwiezdnym przybyszom - czy tez ludzi wszystkich mial zabrac z powrotem na Ziemie? Wszakze innego wyjscia nie bylo!

Gdy tak myslal, sprawni wojownicy jego ustawiali juz dziala z pospiechem, zwracajac ich lsniace paszcze ku cichym i jakby zamarlym murom miasta. Od straszliwego zaru slonecznego drzalo rozfalowane powietrze, zamieniajac kamien na majak jakis nierzeczywisty, mieniacy sie w oczach i rozwiewny. Byly chwile, ze Markowi zdawalo sie, ze miasto cale jest tylko odbiciem jakiegos snu w ruchliwej i blasku pelnej wodzie i rozplynie sie wnet jak sen na tym pustym morskim wybrzezu.

Nie wiedzial nawet, kiedy dal glowa przyzwalajacy znak Jeretowi, pytajacemu, czy mozna zaczynac? Straszliwy lomot wystrzalow z nagla go dopiero otrzezwil. Pojrzal na mury zwietrzale, ktore kruszyly sie pod uderzeniem kul, i na wieze, mocne z pozoru, chwiejace sie nagle w podstawach. Dziala ryknely powtornie, z bliska, i tuman kurzawy buchnal w gore z walacych sie domow.

Jednoczesnie zabrzmial u jego nog ostry krzyk Nuzara. Spojrzal w kierunku wyciagnietej reki morca i zdalo mu sie, ze ciezka, nisko zawieszona chmura czarna plynie na niego z niepojeta szybkoscia.

-Szerny! Szerny! - rozlegl sie juz krzyk w szeregach.

W jednej chwili wycwiczonym ruchem rozsypali sie wojownicy, aby nie dawac w gromadzie celu z gory miotanym pociskom szernow. Zachrzescila reczna bron palna i ozwal sie grzechot strzalow, nieregularny, lecz nieustanny. Z chmury szernow poczely co chwile padac ciezkie ciala na ziemie i broczyc... Niewiela, a rozpoczal sie poscig zabojczy za rozproszonymi w ucieczce potworami.

Wieksza ich czesc jednak schronila sie w mury miasta i znowu dziala zagrzmialy. Bito w domostwa jeszcze stojace, w na pol rozwalone wieze i w sklepiska przed wielu wiekami stawiane, potem bito w gruzy, a w koncu juz tylko w bezladna mase spietrzonych glazow i kamienia. Burza sie rozhukala tymczasem na swiecie i walila gromami, pomagajac ludziom w dziele zniszczenia.

Czasem z kupy zwalisk szern sie jaki zerwal, rozpaczliwej probujac ucieczki, ale wnet padal kula razony, nie zdolawszy nawet dosiegnac pierscienia oblegajacych niszczycieli. Niektorzy, strachem smierci oblakani, wzlatywali nad rozhukane morze i gineli rychlo, w fale padajac.

Zwyciestwo odniesiono zupelne - nawet bez straty jednego czlowieka.

Kiedy jednak Marek po pewnym czasie wprowadzic chcial ludzi swoich na dymiace ruiny, aby je przeszukac, Nuzar pochwycil go za brzeg bluzy i potrzasl glowa przeczaco.

-Tych jeszcze nie trzeba gubic - rzekl pokazujac na zwycieskie szeregi - jeszcze ci sie, panie, przydadza. Marek spojrzal na niego z pytaniem.

-Szernowie tam sa jeszcze w jamach ukryci; pod miastem calym ciagna sie glebokie pieczary. Kto wejdzie tam, zginie.

-A wejscia do pieczar? - spytal Marek.

-Sa liczne. Niektore z nich pod batem morcy zamurowali, bo wody morza sie przez nie wdzieraly.

-Gdzie sie znajduja?

-Ujeci morcy wskaza ci je niechybnie. Znaja te miejsca az nadto dobrze, bo mury pod uderzeniem fal psuja sie ciagle i wciaz je trzeba wzmacniac i naprawiac...

Marek nie czekal nawet uspokojenia burzy. Morze jeszcze rozkolysane i wsciekle bilo o zwaliska, rozmywajac je uderzeniami, kiedy na rozkaz Zwyciezcy pospiesznie zakladano miny, majace usunac falom kamienna zapore.

Jakoz rychlo zagrzmial huk potezny i bryznely w gore slupy wody i kamienia. Morze cofnelo sie na moment, wybuchem w tyl rzucone, ale w tejze chwili zakotlowalo sie gwaltownym wirem i runelo przez rozdarte zapory do wnetrza pieczar tajemniczych.

Szernowie, potopem zagrozeni, uciekac zaczeli z kryjowek bocznymi wyjsciami i gineli z ludzkich reku bez milosierdzia, aby sie spelnily slowa Pisma, iz przyjdzie na Ksiezyc Zwyciezca.

A on sam usiadl nad gruzami i w nowym, swiezym sloncu, zza chmur wychylonym, patrzyl, jak morze, po burzy uspokojone, wypelniwszy jaskinie, wygladzalo sie z wolna, otwierajac sie oku szerokim teczowym zwierciadlem, przez ktore widno bylo tam w glebi miasto zatopione, jedyny slad, jaki pozostal, ze tu na tych gruzach zywe niegdys mieszkaly istoty.

Wojownicy wreszcie odpoczywali...

Ptak jakis przedziwny o zlocistych skrzydlach zerwal sie z pobliskich zarosli i lsniac w sloncu, krazyc poczal nad glowa Zwyciezcy, coraz szersze zataczajac kregi.

IV

Wiesc naprzod przyszla glucha, nie wiadomo skad, i rozchodzila sie miedzy ludem, z ust do ust podawana. Opowiadano sobie wzajem o przedziwnych Markowych przewagach i mimo ze je uswiecony "Zwyciezca" odnosil, dziwiono sie im, nie dowierzano prawie, zwlaszcza ze nikt nie umial podac pewnego zrodla tych wiadomosci... Wskazywano poldzikich rybakow z okolic Przesmyku, ktorzy zjawili sie byli od - pewnego czasu w towarzystwie jakiegos starca oblakanego w poblizu Cieplych Stawow... podobno jeden z ich wspolziomkow, opusciwszy szeregi Marka, z niewiadomej przyczyny do domu powrocil i przyniosl dobra nowine - ale ze pogloski szly z drugiej i niepewnej reki, przyjmowano je ostroznie, choc chciwie sluchano i pogladano po staremu ku Wielkiemu Morzu, za ktorym kraj szernow lezal.

Wyprawa ta wydawala sie czyms tak nieprawdopodobnym przyzwyczajonym z pokolen do szemowskiego jarzma ludziom, ze dotychczas oswoic sie nie mogli z mysla, iz poszla ona istotnie, i z lekiem, wbrew wiesciom pomyslnym, oczekiwano kleski i przybywajacego po niej najazdu straszliwych pierwobylcow. Byli juz niektorzy, co brak pewnych wiadomosci tlumaczyli wygubieniem do szczetu zuchwalych szalencow i zlorzeczenia czynili niemal Zwyciezcy, do niedawna wychwalanemu przez nich nad miare...

A gdy wreszcie dnia pewnego o szarym brzasku wschodzacego poranku zjawilo sie dwoje san skrzydlatych na brzegu zmarzlego morza, lud z trwoga wylegl naprzeciw przybylych, nie smiejac ich nawet wypytywac, zali nie sa ostatnimi, ktorzy przy zyciu zostawszy, ujsc jeszcze zdolali z pogromu. Ale z san wyszli ludzie znuzeni, lecz weseli i ze smiechem zdazali ku miastu, dajac z dala znaki radosne... Krzyknieto tedy z uciecha i zaczeto biec ku nim i otaczac ich kolem zgielkliwym a ciekawym... Tedy oni prawili rzeczy wprost nieslychane: jako Zwyciezca idzie w chwale przez ziemie szernow i wytraca bez milosierdzia wszelkie zywe ich nasienie, jako miasta juz zdobyl wszystkie nad brzegiem morza i na rowninach lezace, strachem i smiercia kraj zamiatajac, a teraz poszedl w gory na poludnie ku biegunowi wzniesione, kedy w grodach niedostepnych ukryli sie pozostali jeszcze przy zyciu szernowie. Ich zas wyslal tutaj, azeby przywiezli nowy zapas amunicji, ktora jest juz na wyczerpaniu.

Tlum tedy, szalony obledna radoscia, wzial przybylych na rece i niosl ich w tryumfie ku swiatyni, gromkie wznoszac okrzyki.

Ranek byl jeszcze mrozny i sniegi z pol nie zeszly, kiedy sie to wydarzylo. Wielu mieszkancow osady przy Cieplych Stawach spalo jeszcze albo w domach zamknietych czekalo cieplych promieni slonca. Gwar ich dopiero wciaz rosnacy obudzil, wiec z izb zacisznych wychodzili, nierzadko z oczyma jeszcze snu pelnymi, a poslyszawszy, co sie dzieje, przylaczali sie do tlumu, ktory o tak wczesnej porze zalegal juz caly plac przed swiatynia.

Elem, w palacu swoim zgielk poslyszawszy, sadzil zrazu, ze to wraca Zwyciezca, i pospiesznie szaty na siebie kazal klasc arcykaplanskie, az mu Sewin doniosl dopiero, ze to poselstwo jeno z radosna wiescia przybylo. Wiec nie czekajac, az go obloka, wyszedl, jak stal, w domowym stroju z narzuconym jeno futrem na ramionach - i wolal z progu donosnie, aby poslowie naprzod jemu sie poklonili i sprawe z poselstwa zdali. Oni jednakze, wedle wyraznego snadz Zwyciezcy polecenia, poszli przede wszystkim szukac dziewczyny zlotowlosej, a znalazlszy ja na przejsciu z dawnego palacu do swiatyni, twarza przed nia uderzyli w sposob dotychczas niebywaly, wreczajac jej drogie podarki. A wiec: perly rozowe, zdarte z odwiecznych szat uroczystych szemowskiej starszyzny dostojnej, kosci przed setkami lat snadz w tajemniczym kraju rzezane i ozdoby z ciagnionego zlota, do kwiatow przedziwnych podobne.

Ihezal przyjmowala podarki w milczeniu - z dziwnym jeno, prawie blednym usmiechem na ustach, a kiedy rece miala juz pelne wszelkich rzeczy drogocennych, zdalo sie poslom, ze zly blask nagle w oczach jej zaswiecil, podobny do blysniecia krotkiej stali, znienacka w piers uderzajacej. Ale rychlo przywarla powieki i usmiechajac sie milosciwie a kuszaco, mowic jela do poslow zdumionych:

-Zaliscie mi nie przywiezli rzeczy najcenniejszej, ktora drozsza jest o wiele od tych perel rozowych, po posadzce sie oto z dzwiekiem toczacych, jako ze rece moje sa zanadto pelne?

Aza nie wzial kto z soba dla mnie rzeczy najczerwienszej i jak dzwon po kraju szernow huczacej?

Czemuzescie mi nie przywiezli podarku najkosztowniejszego, ktory zadam miec?

Tak mowila, nieprzytomna, zda sie, od uniesienia tajemnego, a kiedy poslowie dopytywac sie poczeli: co jest takiego, czego by pragnela? a oni o tym lasce Zwyciezcy skwapliwie doniosa, dorzucila jeszcze te slowa, zgola niezrozumiale:

-Serca jego bym chciala, krwawego, czerwonego serca!

Byl zas miedzy poslami chlopak jeden nieletni, co sam sie teraz Marka o powrot dopraszal, za rodzina rzekomo steskniony. Ten od poczatku - jakby w zachwyceniu - patrzyl w twarz Ihezal, a kiedy mowic skonczyla, nagle wyjal zza pasa

zelazo krotkie i niepohamowanym ciosem wrazil je sobie w gardlo. Krew z otwartej rany buchnela strumieniem, a on upadl na posadzke, bijac nogami.

Zrobilo sie zamieszanie. W zdumieniu nieslychanym skoczono mu na ratunek, ale on ruchem reki wszystkich oddalal, pogladajacjeno z gasnacym usmiechem w twarz zlotowlosej dziewczyny... Dopiero kiedy Ihezal, ciekawoscia wstret na widok konania przemoglszy, glowe pochylila nad rannym, on, charczac gardlem przebitym, szepnal z trudnoscia:

-Musialem umrzec, bom slowa twoje zrozumial i zostawszy przy zyciu, bylbym spelnil, czego zadalas!

Wiecej mowic nie zdolal. - Ihezal takze juz nie pytala. Odwrocila sie z odraza od konajacego i wzruszajac z lekka ramionami, odeszla w glab z wyrazem niesmaku i politowania na ustach purpurowych.

Slowa jej wlasne i smierc ta, ktora bezposrednio po nich nastapila, wydaly jej sie czyms wstretnym; miala teraz wrazenie, ze nie ona sama, lecz duch jakis zly z niej przemawial, i oczy naszly jej lzami, a serce wezbralo nagle nieposkromiona miloscia ku temu oddalonemu i jasnemu bogu... Garscie pelne chlodnych, rozowych perel przycisnela do lona i do lic rozpalonych, szepcac w uniesieniu:

-Nie, nie, nie! Niechaj twe serce mocarne bije i grzmi, niech ja gine raczej w proznej tesknocie! Pierwsza bym morderce twego na meki srogie wydala, o ukochany! - i dobrze sie stalo, iz ten chlopak kare wymierzyl sobie natychmiast, osmieliwszy sie pomyslec to, com ja powiedziala!...

Jednoczesnie zamajaczyl jej jednak w oczach cien uwiezionego Awija: cztery oczy jego krwawe i skrzydla czarne, na gladzonej scianie ponizej zlotego Znaku Przyjscia szeroko rozpostarte. Uczula nieprzemozona bezwiedna zadze spojrzenia w te oczy straszne i urokliwe, aby zobaczyc w nich pognebienie na widok darem przyslanych jej lupow...

Mechanicznie, nie myslac prawie, co robi, zeszla po schodach w glab i otwarla drzwi kazni.

Awij wzniosl glowe. A ona, rozjarzywszy powoli i nie

spieszac sie zgola wszystkie swiatla u stropu i po scianach, bawic sie poczela w milczeniu rozowymi perlami, przesypujac je z dloni do dloni, aby blaski w nich graly teczowe, i cieszyla sie, ze paznokcie jej palcow podobny polysk maja i barwe. A potem nagle rzucila kilka perel na twarz potwora i zasmiala sie glosno, srebrzyscie. Awij wtulil glowe w ramiona i sledzil jej ruchy plonacymi oczyma. Ihezal zblizyla sie jeszcze wiecej ku niemu.

-Czy poznajesz? - rzekla, pokazujac mu ozdoby zlote i kawalki tkanin przedziwnych, zza morza przez Zwyciezce jej przyslanych.

Na ustach jej igral usmiech niewinny, prawie zalotny. On poznal przesypywane przed oczyma swymi klejnoty - i na jedna chwile czolo zaszlo mu ciemnostalowa, metna barwa i zgasly krwawe zrenice, ruchliwymi powiekami nakryte. Wnet jednak rozwarl znow oczy i spojrzal bystro na dziewczyne.

-Czy poznajesz? - powtorzyla. - Oto dla igraszki przyslal mi podarki i swiecidelka Zwyciezca wszystkomogacy na znak, ze przeszedl potezna stopa przez kraine szernow i porazil ich bronia piorunowa! Zawojowal miasta i wygladzil ich mieszkancow! mury zburzyl i okopy i wiezom kazal czolem do stop swych uderzyc! Blogoslawiony jest Zwyciezca, szernow pogromca, i blogoslawiona gwiazda Ziemia, ktora go zeslala!

Cos jakby usmiech zadrgalo okolo rogowych warg potwora.

-Tak - rzekl po chwili - gruby czlowiek, ktorego nazwaliscie Zwyciezca przedwczesnie, przeszedl przez kraj nasz i zlupil miasta nasze, i mieszkancow ich pozabijal. Widze w twych reku klejnoty jasne, czastke skarbow nieprzebranych, ktoresmy przez wieki zebrali, wtedy, gdy jeszcze ludzi nie bylo nawet na Ziemi, swiecacej nam jasno, jak slonce ogniste i ruchliwe... Przeszedl wasz Zwyciezca nad morzem i przez kraj przeszedl nizinny, a oto stalo sie, czego ty mi nie mowisz, aleja wiem: do gor przyszedl wynioslych i stanal przed nimi bezradny! Nie pomoze bron piorunowa i slupy zelazne, ogniem bijace: stanal Zwyciezca slawiony przed wynioslymi gorami, kedy sa miasta szernow na cyplach skal! we wnetrzu skal ogromnych! Poglada w gore, jak pies, ktoremu ptak scigany uciekl na galaz wysokiego drzewa. Oto jest moc waszego Zwyciezcy, oto jest jego potega! Skrzy dla szernow szerokie wyniosa ich dzis, jako przed wiekami, na szczyty skal, do domow niedostepnych, kedy szydzic moga z napastnikow i dumy ich nieposkromionej!

Zazgrzytal smiechem zlosliwym szern, zelazami do sciany przykuty, i wpatrzyl sie krwawymi slepiami w dziewczyne, ktorej rece z wolna opadly wzdluz bioder, sypiac perly rozowe na kamienna posadzke wiezienia.

-Czymze wy jestescie, istoty marne i niedoskonale? - zaczal znow po chwili - czymze wy wobec nas jestescie? Chwalicie sie swoim rozumem, a zdzialaliscie malo co wiecej od psow, ktore w podobny sposob, jak wy, na Ksiezycu sie rozmnazac umieja! Przybyl do was czlowiek z Ziemi i opowiada o urzadzeniach, sztukach i wynalazkach, ktore tam maja...

Przeszlismy juz dawno przez to wszystko, my, szernowie, i juz nawet zapomniec zdazyli, doszedlszy do tej madrosci dojrzalej, ze trzeba tylko zyc i innym kazac pracowac za siebie! Idz! powiedz swojemu Zwyciezcy, niech pojdzie na Wielka Pustynie i przeszuka gruzy miast, w pyl sie tam rozlatujace - a dowie sie, o czym mysmy wiedzieli przed wiekami, kiedy jeszcze zycia na Ziemi nie bylo! Niech sobie przypnie skrzydla i niech zdobedzie za morzem miasto nasze najwieksze, na skalach wysokich - niech sie nauczy czytac ksiege tam ukryta, a barwami tylko pisana - i przekona sie, jak znalismy Ziemie, gdy ona o nas nawet nie snila - i jaki ciezar wiedzy odrzucilismy juz z dawna jako rzecz niepotrzebna! To wszystko, czym wy usilujecie nas pokonac, to, czym sie dzisiaj na Ziemi chelpicie, co sobie macie za rzecz najcenniejsza i wam tylko wlasciwa!

Dziewczyna sluchala tego potoku chrapliwych slow w dziwnym oszolomieniu, nie smiejac nawet oczu oderwac od postaci szerna, ktory wydal jej sie nagle nie tylko straszna, ale zarazem i wyzsza jakas istota... On snadz to zauwazyl, bo oczy blysnely mu duma nieposkromiona, zgola nieprzystojna dla jenca, i mowic znow poczal szyderczo:

-I coz z chwilowej przewagi waszego Zwyciezcy? Jesli nie powroci na Ziemie, to zdechnie tutaj, a wy - mimo bron piorunowa - sluzyc nam bedziecie po staremu!

Urwal nagle i wpil urokliwe oczy w twarz mieniaca sie dziewczyny.

-Sluzyc nam bedzie plemie czlowiecze - rzekl - z wyjatkiem tej, ktora zechce zostac pania i pojdzie za szernem dobrowolnie w miasto cudowne, na gorach zbudowane, aby tam z nim krolowac i miec morcow od psow posluszniejszych i ludzi do uslug jencami pobranych - i skarby nieprzebrane, od gwiazd ciemna noca wyiskrzonych jasniejsze! Krolowac bedzie ludzka kobieta, przez szerna wybrana - krolowac bedzie od chwili, kiedy pozna i zrozumie, ze nie ma zla ani dobra, ktore ludzie slabi wymyslili, nie masz slusznosci ani krzywdy, zaslugi ani nagrody, kary ani grzechu, jeno moc jest jedna, w najwyzszym tworze swiata, w szernie wszystkomyslacym zawarta!

Oniemiala, przerazona Ihezal wysilkiem slabnacej woli wstecz sie cofala, drzac na calym ciele w dziwnym, niepojetym dla siebie samej uczuciu...

-Pojdz! - zawolal Awij.

Krzyknela glosno i ku drzwiom sie rzucila. Na schodach upadla wyczerpana, wybuchajac spazmatycznym placzem.

Kiedy przyszla wreszcie do siebie, poslyszala liczne glosy ludzi, wypelniajacych swiatynie. Ulge jej to sprawilo, ze nie jest sama, i unioslszy sie, pobiegla z radoscia niemal zmieszac sie z tlumem.

Na kazalnicy, pustej od dawna, stal znowu arcykaplan Elem i opowiadal zgromadzonym slowa poselstwa od zwycieskich wojownikow zza morza przyniesione. Slawil moc i odwage czlowieczego plemienia, slawil jedyne jego wywyzszenie nad wszystkie twory swiata, prawiac zarazem o zwierzecej ciemnosci i dzikosci na zaglade skazanych szernow... Glos jego niezbyt donosny, ale przenikliwy, brzmial ostro pomiedzy filarami swiatyni, wywolujac czasem silniejszym slowem dzwoniace gdzies pod kopula echo.

Prawil tak dlugo, az wreszcie zakonczyl hymnem na czesc przez wieki oczekiwanego Zwyciezcy, ktory przybyl z Ziemi, a kiedy spelni swe dzielo, na Ziemie znowu powroci. Gdy przestal mowic, zrobila sie cisza chwilowa - i wtedy zabrzmial nagle glos od wejscia swiatyni:

-Nieprawda! nieprawda! Zwyciezca nie przybyl! Wszystkie twarze zwrocily sie w tamta strone. Na szerokiej podstawie filaru, plecami do niego przyparty, stal starzec w dawnym habicie Braci Wyczekujacych, z glowa ogolona i plonacymi oczyma. Sucha reke wzniosl nad glowy ludu i trzesac nia w powietrzu, krzyczal w zapamietaniu:

-Nieprawda! Klamie Elem, zdrajca i pohanbiciel Zakonu! Zwyciezca nie przybyl na Ksiezyc! to ja mowie, ostatni i jedyny juz Brat Wyczekujacy! Tamten jest falszerz! Nie wstali umarli! nie wstali umarli!

Wszczal sie ruch i zamieszanie. Wielu sluchalo ze zgroza stow starca, jakby odzywajacego sie glosu proroka, ale inni rzucili sie ku niemu z nienawistnymi okrzykami, aby go sciagnac i za drzwi swiatyni wyrzucic. Skoczyli mu jednak na ratunek dziwni przybysze z okolic Przesmyku: rybacy poldzicy i do wszelkich trudow zaprawieni. Wywijali mocnymi piesciami, krzyczac:

-Prawda jest u proroka Chomy! Precz z Elemem! precz z falszywym Zwyciezca!

Wytworzyla sie bojka u drzwi, w ktorej nieliczni rybacy mimo rozpaczliwa obrone musieli ulec, pokrwawieni i razem ze starym Choma za prog wyrzuceni. Na placu jednak otoczyli zakonnika zwartym kolem, a on, na barkach ich wzniesiony, mowic znow poczal:

-Przeklenstwo Ksiezycowi dla falszu i obludy! Oto Zakon swietej dziewicy Ady podeptany jest nogami, a cialo jej na proch spalone! Obrabowana swiatynia i splugawiona zamknietym szernem w miejscu, kedy Slowo bylo przechowywane! Biada, biada Ksiezycowi dla grzechu i zgorszenia! Nieprzyjaciel zeslal falszywego Zwyciezce, ktory lud uwiodl, aby wiecej juz nie czekal! Mimo bojow, o ktorych slyszycie, nie spelni on wybawienia - i przyjdzie gorsza niedola! gorsze zlo i pohanbienie!

Ludzie z przerazeniem go sluchali, w tejze jednak chwili zalomotal po bruku miarowy krok oddzialu zbrojnych, przez arcykaplana wyslanych. Idac zwarta kolumna, przez Zwyciezce wycwiczeni, rozlamali w mgnieniu oka tlum, otaczajac odlaczonego od obroncow swych Chome jakby zelaznym pierscieniem. Chciano go jeszcze odbijac, ale on sam dal znak zwolennikom, aby meczenstwu jego nie przeszkadzali. Tedy zbrojni ujeli suche rece jego w kute lancuchy i majac sie przed napadem na bacznosci, powiedli wieznia ku przedsionkom nowego arcykaplanskiego palacu.

On sam, arcykaplan Elem, siedzial juz wewnatrz, krytym gankiem niedawno wzniesionym ze swiatyni przeszedlszy - i rozmawial z Sewinem. Zausznik stal przed nim pokorny i zastraszony na pozor gniewem zwierzchnika, ale chytre oczy jego zwracaly sie czesto porozumiewawczo na wzburzonego arcykaplana, zdajac sie wiecej mowic niz usta.

-Dlaczego nie spelniono, czego chcialem?- wolal Elem - czemu pozwolono przyjsc Chomie tutaj?... Sewin sklonil nisko glowe.

-Wasza Wysokosc ma niewatpliwie slusznosc i wydaje zawsze madre rozkazy, ale spelnic je w tym wypadku bylo trudno, zwlaszcza ze Wasza Wysokosc nie dozwolila Chomy aresztowac...

-Bylo tysiac innych sposobow, aby go zatrzymac!

-Zapewne. Totez moja wina, jako przelozonego policji Waszej Wysokosci, zem nie umial wsrod tego tysiaca znalezc ani jednego skutecznego... Zreszta dluzsze pozostawanie szalenca posrod rybakow, na jednym miejscu, grozilo powaznym niebezpieczenstwem. Wyznawcy jego wzmacniali sie i laczyli, mogl powstac wrzod na organizmie naszego panstwowego ustroju. Dozwolilismy mu wiec przenosic sie z miejsca na miejsce i wszedzie rzucac ziarno raczej, nizby mial oczekiwac zniwa w jednym miejscu. Teraz zalezy wszystko od woli Waszej Wysokosci. Mozemy rzadki zasiew kielkujacy slumic albo tez wedle okolicznosci pozwolic mu wzrosc, jak Wasza Wysokosc uzna za stosowne... Choma spelnil swoje i jest dzis ujety. Przyznam sie nawet, zem mu naumyslnie pozwolil dzisiaj dostac sie do swiatyni, wlasnie dzisiaj, kiedy w doszlych nas z kraju szernow wiadomosciach mamy przeciwwage dla bluznierstw oblakanca...

Elem zamyslil sie. Siedzial przez chwile nieruchomy, gladzac bialymi dlonmi dluga czarna brode, i patrzyl na Sewina - bez gniewu juz, owszem, nawet z pewnym podziwem. Naczelnik policji oczy mial spuszczone, okolo ust blakal mu sie niewyrazny usmiech.

-Niech go tutaj sprowadza - rzekl nagle Elem. - Chce z nim mowic sam.

Sewin sklonil sie i wyszedl, a po chwili dwoch zolnierzy przywiodlo do sali starca z okutymi rekoma. Arcykaplan dal im znak, aby sie cofneli, pozostawiajac go sam na sam z uwiezionym. - Choma stal ze zmarszczonymi brwiami i wzniesiona glowa, oczekujac z pewnym ukontentowaniem meczenstwa, ktore sobie byl przepowiedzial z dawna. Zdziwil sie tedy niepomiernie, gdy zobaczyl, ze arcykaplan przyjaznie zbliza sie ku niemu i zgola niegroznym, owszem, poufalym ruchem kladzie mu dlon na ramieniu. Cien przykrego zawodu przemknal po jego strupieszalej twarzy - zaraz jednak pomyslal sobie, ze pewno slowa jego wzruszyly zatwardziale serce arcykaplanskie i ze to chwila odpowiednia, aby on je swoja wymowa zmiekczyl do reszty. Wzniosl tedy natchnionym ruchem okute dlonie i poczal proroczyc.

-Nieszczescia spadna na Ksiezyc, jakich jeszcze dotychczas nie bylo! Szernowie skaza wszystkie niewiasty ludzkie, a potem wyschnie wielkie morze i pola przestana rodzic.

Beda umierali wszyscy po kolei, przeto iz nie czekali na prawdziwego Zwyciezce, wskrzesiciela martwych, lecz obalamucic sie dali samozwancowi! Pustynia glodna wyjdzie z granic swoich i pochlonie kraj, gdzie ludzie mieszkali, aby nie zostalo nawet sladu po grzesznikach!

Mowil dlugo, wymyslajac coraz to nowe a straszniejsze klatwy i grozby, az zamilkl w koncu zmeczony, gdy juz sadzil, ze wzruszyl dostatecznie serce arcykaplana. Dziwno mu tylko bylo, ze Elem nie pada na kolana i nie kaja sie przed nim. Wszakze rybacy jego po wysluchaniu czwartej czesci stow tak groznych dawno bili juz o ziemie twarzami, wyprzysiegajac sie grzechow nie tylko popelnionych, ale takich nawet, o ktorych im sie dotychczas nie snilo.

Elem spokojnie i z uwaga, choc z dziwnym usmieszkiem na ustach, wysluchal slow proroka - zdawalo sie, ze ceni w mysli ich znaczenie i donioslosc; przy kazdym szczesliwszym i bardziej piorunujacym zwrocie kiwal glowa z uznaniem, robiac natomiast niechetny ruch, kiedy sie prorok powtarzal lub nudnym sie stawal. W koncu usmiechnal sie z zadowoleniem.

-Niezle, niezle! - rzekl klepiac Chome po ramieniu. - Nie myslalem nawet tam, w Kraju Biegunowym, ze jestes takim mowca, chcialem rzec: prorokiem!

Chomie zachowanie arcykaplana wydalo sie troche nie-przystojnym, nie chcac jednak zrazac na wstepie tej naklaniajacej sie ku niemu duszy, nie odrzekl ani slowa i wazyl jeno w mysli, jaka by dalej wiesc droga dzielo nawrocenia.

Elem tymczasem usiadl i kazal mu zblizyc sie ku sobie. Prorok mimo woli przez dawne, wpojone latami posluszenstwo wobec przelozonego podszedl ku niemu skwapliwie i gotow mu juz prawie byl oddac poklon czolobitny, gdyby sobie nie byl dosc wczesnie przypomnial o zmienionej swej roli obecnie. Nie mial jednak czasu na dalsze rozwazania, gdyz arcykaplan zagadnal znienacka:

-Ale powiedz mi, jakie ty masz dane, ze przybyly z Ziemi Zwyciezca nie jest Zwyciezca rzeczywistym? Tylko nie prorokuj juz w tej chwili, lecz mow jasno i w porzadku.

Choma wyciagnal rece, ile mu na to kajdany pozwalaly, i zaczal liczyc na palcach.

-Przede wszystkim nie powstali umarli, aby go witac, jak napisano. Po wtore: dzien sie nie zrobil wieczny, lecz noc po staremu zapada, wbrew slowom prorokow dawniejszych. Po trzecie: nie rozwarlo sie Morze, aby mu do kraju szernow droge utorowac. Po czwarte: nie zwycieza szernow sam, lecz ludziom bic sie z nimi kaze. Po piate... nie powstali umarli...

-To juz bylo! - zawolal Elem - wymysl jeszcze co nowego!

Choma zgniewal sie i wpadl znowu w zapal prorocki, zwlaszcza ze latwiejszy on byl od zmudnego wyliczania. Teraz jednak arcykaplan nie chcial go juz sluchac tak cierpliwie, jak poprzednio. Owszem, przerwal mu potok dreszczem wstrzasajacych slow dosyc brutalnie i wezwal zolnierzy, aby go odprowadzili do wiezienia.

-A wymysl co lepszego, na wszelki przypadek! - zawolal za nim jeszcze.

Po czym zolnierze wywlekli proroka z izby, poczal im sie bowiem opierac, nie dlatego wprawdzie, aby pragnal tu dluzej pozostac, ale dla samej zasady, przeczuwajac, ze sie zaczyna jego meczenstwo. Zdumiony tez byl znowu niemalo, kiedy go wprowadzono do suchej i widnej celi i dano wszelkie skromne wygody, ktorych zdrowie jego i wiek potrzebowaly. Rozejrzawszy sie po nowym swym mieszkaniu, pokrecil glowa z podziwem i zapytal z pewnym oniesmieleniem straznika przez okienko w drzwiach: kiedy bedzie ukamienowany? Straznik rozesmial sie tylko szeroko i poradzil mu, aby zjadl kawalek chleba, ktory ma na stole, bo pewnie jest glodny. Choma tedy z przyzwyczajenia zaczal go nawracac, namawiajac, aby sie odprzysiagl falszywego Zwyciezcy, ale straznik byl spiacy i niewiele przeto slowom jego dostepny. Jakoz ziewnal wkrotce i zasnal wlasnie w chwili, kiedy starzec byl w polowie swoich przepowiedni o nieuchronnym i straszliwym ksiezycowego swiata zniszczeniu.

Przed palacem tymczasem na placu stal Sewin i mowil do ludu, wzburzonego z przedziwna tlumu logika zarowno wystepem Chomy, jak i jego uwiezieniem...

Zausznika arcykaplanskiego powitano krzykiem i gradem obelg; on jednak przeczekal ten wybuch spokojnie i z zastyglym usmiechem na chudej twarzy, a gdy sie na mgnienie oka cisza zrobila, skorzystal z niej natychmiast, aby zawolac:

-Jego Wysokosc arcykaplan Elem przysyla mnie, aby sie o waszej woli wzgledem ujetego starca dowiedziec!...

Te slowa dziwne sprawily wrazenie. Lud przyzwyczajony byl zawsze dowiadywac sie o woli arcykaplanow i wtedy nie wahal sie nigdy, co ma czynic: jesli byl w dobrym humorze, sluchal, jesli w zlym, oponowal glosno i krzykliwie. Ale pytanie Sewina zmieszalo tlum najzupelniej. Chciano dzisiaj Elemowi robic na przekor, a nie wiedziano, jakie sa jego zamiary. Nawet z postawy jego zolnierzy nie mozna tego bylo wywnioskowac: siedzieli spokojnie z odlozona bronia na stopniach palacu i rozmawiali z soba, przeciagajac sie w sloncu...

Krzyki ustaly, zaczely sie natomiast w mniejszych kolkach zwady pomiedzy tlumem. Sewin i ten okres przeczekal spokojnie, a w koncu odezwal sie, mimo ze tlum zgola woli swej nie objawil:

-Jego Wysokosc cieszyc sie bedzie, ze wola jego zgadza sie najzupelniej z wasza. Istotnie postanowil on to, czego wy sie domagacie: wybadac Chome, ktory tymczasem wygodne ma w palacu pomieszczenie, a nastepnie oddac go wam, abyscie z nim wedle sadu swego postapili...

Tlum rozszedl sie wychwalajac Elema.

Pod koniec tego dlugiego dnia Ihezal odwiedzila znowu Malahude. Gdy mu opowiedziala wszystko, co sie wydarzylo, starzec zadumal sie posepnie.

-Nie powinienem byl dopuscic - rzekl po pewnym czasie - aby Elem wzial kolpak arcykaplanski. Stal sie blad.

Ale na uwage dziewczyny, ze mozna to jeszcze naprawic, ze dosc mu sie pokazac wsrod tlumu, aby go z powrotem jako pana powitano, potrzasl glowa przeczaco.

-Mowilem ci juz raz - rzekl - i teraz powtarzam: za pozno! Obecnie zjawiajac sie, wzmoglbym tylko zamieszanie. Tu musze czekac - w ukryciu.

Ihezal nie nalegala. W ogole dziwna byla tego dnia: oczy jej patrzyly w swiat jakby spoza mgly jakiej, usta miala pobladle i drzace...

Kiedy przed zapadajacym wieczorem wracala przez chlodne morze, twarza ku zlotemu, zachodzacemu sloncu zwrocona, lica jej kwitly niezdrowym rumiencem, przez cienka biala skore gdzies od wnetrza przeswiecajacym - i czarne oczy, sino podkrazone, glebszymi sie jeszcze wydawaly nizli zazwyczaj.

Przybijajac do brzegu poslyszala gwar tlumu, zgromadzonego jeszcze na placach i przed domami: klatwy, nawolywania. spiewy, klotnie i targi, cala ruchliwa i zgielku pelna malosc dnia dzisiejszego - i wargi sciagnely jej sie nagle niepohamowanym obrzydzeniem/Przymknela oczy, starajac sie wywolac przed nie postac Zwyciezcy swietlana, ale wbrew natezonej woli pod zwartymi powiekami zamajaczyl jeno szerokoskrzydly, czarny cien szerna Awija, czterema krwawo plonacymi zrenicami w nia wpatrzony.

V

Stalo sie rzeczywiscie, jak szern Awij przepowiedzial. Kraj nizinny pomiedzy brzegiem Wielkiego Morza a gorami, wznoszacymi sie juz w poblizu poludniowego bieguna, zawojowal Zwyciezca zupelnie. Miast zburzyl trzydziesci kilka i wytracil szernow tak na tym obszarze, iz sladu po nich nawet nie zostalo. Czternascie dlugich dni ksiezycowych minelo od chwili, kiedy zdobywcy wyladowali na tajemniczym brzegu, i dotychczas szczescie wojenne szlo za nimi bez

ustanku i odmiany. Ale dnia czternastego, po uplywie roku z gora - liczac po ziemsku - trudow i walk nieprzerwanych, znalezli sie z dala od morza, w kraju gorzystym i niedostepnym.

Slonce szlo tu juz we dnie nisko, poza ich plecami pologi luk po niebie zakreslajac, i dlugo w noc plonela zorza wieczorna, swiadczaca, ze gwiazda dnia pelzla niegleboko pod widnokregiem schowana. Minieto juz strefe burz poludniowych; dni byly mniej upalne, a w nocy mroz nie tak silnie dokuczal.

Ogromne gory pierscienne wznosily sie przed nimi, jakoby twierdze. Ponad nieprzebytym pasem lasow i zarosli, podnoza gor pokrywajacych, blyszczaly w sloncu strome laki zielone, glebokimi poryte zlebami... A wyzej byl juz tylko glaz lity, w tumie i krzesanice poszarpany i lsniaca korona lodowa z gory nakryty...

Obok tych pierscieni olbrzymich wznosily sie i inne, niskie a rozlegle, z oblego, lasem poroslego walu utworzone...

Na waskich, zielonych dolinach miedzy pierscieniami nie mozna bylo znalezc zywej duszy. Tu i owdzie napotykano jedynie domostwa opuszczone i rozmyslnie zburzone; zwaliska te jednak wygladaly niepokaznie - snadz byly to tylko szalasy pasterskie, ktore rzucono pospiesznie i zniszczono bez zalu, uchodzac przed nadciagajacym nieprzyjacielem.

Ale dokad schronili sie szernowie? Marek mimo woli zwrocil oczy na te potezne i przyrodzone twierdze kamienne, ktorymi kraj caly pokryty byl ku poludniowi, jak okiem zasiegnac. Gory pietrzyly sie za gorami, szance olbrzymie, grozne i niezdobyte. Zrozumial Zwyciezca, ze tutaj wyprawa jego niszczycielska musi sie zakonczyc - ze odtad jedynym dla niego zadaniem moze byc: nekac szernow tak w ich niedostepnych warowniach, aby wreszcie sami zazadali pokoju...

Zmarszczyl brwi i usiadl na glazie, patrzac w dziwny kraj przed soba... Pokoj z szernami! - Pokoj z szernami! - Wiedzial, ze rowna sie on klesce, gdyz zadnej nie przyniesie korzysci ani tez niczego ludziom nie zapewni... Kiedy stad odejdzie, szernowie znowu wzrosna w moc i poczna znow lud niepokoic, nie dbajac o przyrzeczenia i obietnice, jakie by od nich wymoc zdolal. Przez pewien czas bedzie ich jeszcze powstrzymywala pamiec straszliwej kleski na rowninach i groza imienia Zwyciezcy, ale potem? potem? Czy nie zechca sie owszem mscic tym srozej, aby powetowac pogrom niespodziewany?

Dajac ludziom bron palna, Marek pozostawil sobie tajemnice wyrobu materialu wybuchowego - w tej mysli, ze wracajac na Ziemie po doszczetnym wytraceniu szernow, zabierze ja z soba, aby nie dac ludziom moznosci uzywania tej broni straszliwej w celach walk bratobojczych...

Ale teraz widzi, ze szernow zupelnie wygladzic nie zdola. Wiec co? Trzeba bedzie dac ludziom i na przyszlosc skuteczna obrone w rece, trzeba ich bedzie nauczyc wytwarzac srodki wybuchowe i odszedlszy stad, myslec, jakie zgubne skutki moze ta wiedza przyniesc dla globu srebrnego...

Pelen troski pojrzal za siebie, na rozlegle rowniny przebyte - ciagnace sie az hen ku dalekiemu morzu, nad ktorym wloklo sie slonce, nisko nad horyzontem zwieszone. Opuscic ten kraj zdobyty znaczylo to samo, co dac moznosc szernom zajecia go na nowo i nowego wzrosniecia w sily na tych zyznych lanach, ktore snadz od wiekow byly ich spichrzem... Cala wyprawa wtedy byla na prozno podjeta i lepiej jej bylo zgola nie zaczynac... A sprowadzic tutaj ludzi zza morza? rozdzielic miedzy nich te pola? pomoc im pobudowac domy i osady?

Wszakze kiedy on, Zwyciezca, stad odejdzie, oni beda w takim razie pierwsi ofiara msciwych szernow! Na wieki wiekow trzeba by tych osadnikow skazac na zycie wojenne, z dlonia przyrosla do broni, z oczyma czujnymi, ktore by wciaz sledzic musialy, zali od gor niedostepnych nie spada na nich nawala wrogow. I kto wie, czy mimo to wszystko jeszcze oprzec by sie zdolali, morzem od dalekich wspolbraci odcieci, zdani jedynie na wlasne sily w najblizszym szernow sasiedztwie? Ktoz to wie, czy mezowie, tutaj osiedleni, nie staliby sie z czasem niewolnikami szernow? czyby kobiety ich nie byly zmuszone rodzic morcow na nowe i wieczyste juz rodu ludzkiego pohanbienie? Ludzie, mieszkajacy w dawnych miastach, za morzem, zamiast braci swoich wspomagac, gardzic by nimi jeli z czasem, jako istotami nieczystymi, wrogo stajac przeciwko tym, ktorzy mieli byc przedmurzem, rod ludzki od szernow chroniacym.

I to byloby blogoslawienstwo, ktore oczekiwany Zwyciezca przywiodl na swiat ksiezycowy! to bylby czyn, za ktory przyszle pokolenia swiecic maja jego imie!

Zerwal sie Marek i spojrzal na pietrzace sie przed nim gory. Nie! tutaj sie zatrzymywac nie mozna! Raz rozpoczeta gre trzeba doprowadzic do konca: zwyciezyc ostatecznie albo tez pasc - nie ma innego wyboru!

Wezwal Jereta i Nuzara. Gdy przyszli, aby rozkazow jego wysluchac, on zwrocil sie przede wszystkim do morca z zapytaniem:

-Gdzie sa szernowie?

Nuzar wzniosl na niego oczy zdziwione, nie wierzac, czy Zwyciezca pyta sie, chcac istotnie zasiegnac wiadomosci, czy tez tylko, aby jego wybadac.

Ociagajac sie, wskazal reka w strone gor.

-Tam...

-Gdzie?

-Tam, wewnatrz.

-Wewnatrz? poza tymi piersciennymi lancuchami skal?

-Tak.

-Czy byles tam?

Nuzar potrzasnal glowa z przeczeniem.

-Nie. Oni tam morcow nie dopuszczaja. A zreszta...

-Co?

-Aby tam sie dostac, trzeba miec skrzydla, jak oni, szernowie. Skaly sa niedostepne.

Zwyciezca zamyslil sie. Wtedy morzec, upewniwszy sie szybkim spojrzeniem, ze Jeret, odwrocony, nie slucha, wspial sie na glaz i szepnal Markowi:

-Czy to juz nie czas, panie... zdradzic? Szernowie sie juz schronili; moglibysmy teraz zaczac polowac na ludzi?

Marek, nie odpowiadajac nawet, oddalil go skinieniem reki. A potem spojrzal na Jereta.

-Coz?

Jeret wzruszyl niepewny ramionami.

-Trzeba miec skrzydla...

Mowiac to, patrzyl w twarz Markowi. A on milczal przez czas niejaki, jeno brwi mu sie nad oczyma powoli w jeden twardy luk sciagaly, az wyrzekl wreszcie stanowczo:

-Wiec bedziemy mieli skrzydla. Wola nasza skrzydlami nam bedzie.

Jeretowi twarz sie rozjasnila. Szybkim ruchem pochylil sie do stop Markowych.

-Tys jest naprawde zeslany na ten swiat Zwyciezca! Za malo skladano juz rozbite namioty i gotowano sie do dalszej wyprawy. Marek rozumial, ze przede wszystkim musi okazac szernom moc swa nieodparta, zaczepiajac ich i gromiac tam, gdzie czuli sie zupelnie bezpiecznymi. W tych gorach piersciennych byly bez watpienia ich miasta ukryte; ale ktory z tych niezliczonych walow skalnych warto bylo przebywac? Czy wszedzie szernowie mieszkaja? Jezeli po trudach nieslychanych po to tylko na zlodowaciala gran sie z wojownikami wydostanie, aby ujrzec przed soba pusta kotline?

Pytani morcy, ktorych Nuzar ongi pobral, nie umieli dac pewnego objasnienia. Nie byli z tych stron i podawali sprzeczne i chaotyczne wskazowki... Wnioskowanie rowniez nie prowadzilo do niczego. Jesliby szernowie w tym kraju byli dawniej niepokojeni, pobudowaliby byli miasta swe wsrod pierscieni gorskich co najniedostepniejszych, ale jesli pokoj tu zawsze mieli i kryc sie przed zadnym wrogiem nie potrzebowali, coz by ich zmuszalo do wybrania miejsc obronnych i trudnych? czyz nie usadowiliby sie raczej od wiekow wsrod tych pologich, lasem poroslych walow? Z drugiej jednak strony mogli teraz, opusciwszy dawne siedziby, uciec wlasnie przed najazdem w gory, dajace im pewne i bezpieczne schronienie.

Na wszelki sposob uczul Marek, ze stoi wobec problemu, ktory samym mysleniem nie da sie rozwiazac. Trzeba bedzie probowac, szukac, zdobywac. Z ta tez mysla niewesola ruszyl w strone bieguna poludniowego, pozostawiajac na razie przypadkowi dalszy wybor drogi.

W ciagu dnia jeszcze obeszli rozlegly, lesisty wal jednego z nizszych pierscieni gorskich i przed zachodem slonca staneli w miejscu, gdzie wal przerwany jakoby brama szeroka do poziomu opadal, otwierajac wygodna droge do wnetrza. Kotlina to byla olbrzymia, w stosunku do otaczajacego ja ladu nieco wglebiona, a na niej z rzadka rozsiane kopce nie laczacych sie z soba pagorkow i stawow kilka cichych i zamarlych.

Noc dluga, ale niezbyt juz mrozna, przepedzono u wejscia owego, majac sie na ciaglej bacznosci przed napadem szernow. Ale szernowie sie nie zjawili. Wiec z pierwszym brzaskiem dnia, zaledwie swit szary kontury gor poczal na gwiazdzistym jeszcze niebie rysowac, pchnal Zwyciezca swoje szeregi we wnetrze kotliny.

Przeszli ja wszerz i wzdluz, badajac kazda wynioslosc gruntu, kazdy zalom nielicznych pagorkow. Znaleziono jednak tylko osady opuszczone, jak tam - w kraju odkrytym, pola niedawno jeszcze uprawne i slady pospiesznej ucieczki... Szerna nie spotkano ani jednego.

Nie ulegalo juz teraz watpliwosci, ze mieszkancy schronili sie w okolice niedostepne i tam gotuja sie do obrony. Spojrzenie Marka zwrocilo sie mimo woli na olbrzymi, turniami zjezony pierscien, wprost naprzeciw owej bramy otwartej na poludniu sie wznoszacy. Kilkadziesiat kilometrow dzielilo szczuply zastep zdobywcow od tej niezdobytej zaiste twierdzy, co lsnila przed nimi lodami szczytow w jasnym sloncu porannym.

Zwyciezca wzniosl reke i wskazal zawieszona pod niebem gran Jeretowi.

-Tam was powiode. Mlodzieniec sklonil glowe na znak posluszenstwa.

-Pojdziemy za toba wszedzie - rzekl.

Zaczela sie tedy mozolna wyprawa. Od polnocnej strony sciany, ponad lasami widoczne, wydaly sie Markowi tak niedostepnymi, ze postanowil raczej ze strata czasu pierscien okrazyc, szukajac jakiej przeleczy, ktora by latwiej mozna dostac sie do wnetrza. Ale im dalej sie posuwano, tym silniej wystepowalo u Marka wrazenie, ze idzie razem ze swymi ludzmi wzdluz muru okolnego twierdzy wprost niezdobytej. Obawial sie przy tym zasadzki i nie smial sie w glab lasow zapuszczac, aby z blizsza poszukac mozliwego do przebycia miejsca.

Na Ziemi drugi juz tydzien uplywal, odkad tak zaczeli krazyc okolo olbrzymiego,,krateru", i zblizylo sie ksiezycowe poludnie, kiedy natrafili na stok z lasow ogolocony i mniej, jak sie zdawalo, bystry. Tedy powiodl Zwyciezca swoich wojownikow.

Doszedlszy do pewnej wysokosci - po lakach zrazu bujnych, a nastepnie coraz skapiej zielem poroslych, przez ktore nierzadko kamienny calec wydobywal sie na wierzch twardymi lysinami - przedzierali sie potem w gore przez pola ogromne, grubym piargiem zaslane, skaczac z kamienia na kamien w ciaglym i mozolnym trudzie... Ze sniegow, szczyt pierscienia wienczacych, splywajace potoki ginely tutaj bez sladu wsrod glazow, tak ze pragnienie coraz dotkliwsze nekalo wstepujacych ludzi. Padali juz prawie ze znuzenia, ale zaden nie smial nawet zazadac odpoczynku: wszystkie oczy patrzyly jeno na Zwyciezce, kroczacego na czele gromady - dopoki on szedl, nikt sie zatrzymac nie chcial.

Marek zarzadzal czeste postoje, ale bawil na nich krotko, chcac sie co rychlej wydostac nad piargi, gdzie by mogl znalezc cieknaca po skale wode. Lecz pola, okruchem skalnym zasypane, przeciagac sie zdawaly w nieskonczonosc... Po usypisku z glazow ogromnych jak domy, miedzy ktorymi byly tak wielkie szczeliny, ze jeno dzieki malej wadze cial na Ksiezycu wojownicy przesadzac je zdolali, przyszla kolej na piargi jeszcze uciazliwsze, drobne i ruchome, ktore usuwaly sie za kazdym krokiem spod nog, ciagnac ludzi wstecz za soba. Wzieto sie tedy nieco w bok ku sterczacej grzedzie kamiennej.

Popekana byla i niepewna przez mnostwo luznych glazow ruchomych, zwodniczo w calec wcisnietych. Nogi tu juz nie wystarczaly; trzeba sie bylo uciekac do pomocy rak.

W pewnej chwili zdawalo sie idacym na przedzie, ze widza szernow w poblizu, ale wnet pokazalo sie, ze byla to tylko zluda. Zwierz jakis gorski przemknal miedzy kamieniami i przepadl z oczu... Goraczkowe zwidzenia poczely nachodzic ludzi, wyczerpanych pragnieniem i trudem. Sil ubywalo.

W jednym miejscu, gdzie trzeba sie bylo na druga strone grzedy przerzucic, aby ominac gladkie krzesanice, jeden z zolnierzy zatoczyl sie i runal w przepasc. Idacy za nim staneli nagle. Niektorym poczely drzec nogi, a palce rak, kurczowo w szczeliny kamienia wcisniete, zwieraly sie coraz mocniej, tracac juz czucie. Poczeto sie ogladac za siebie i przysiadac, ile miejsce na to pozwalalo. Nastala chwila przygnebiajacego milczenia, naraz ktos jeknal, w innej stronie odpowiedzialo mu westchnienie spazmatyczne... Dal sie slyszec loskot drugiego ciala spadajacego. Tym razem zolnierz jakis skoczyl sam w przepasc, glowa w dol, z rozlozonymi rekoma...

Chwila jeszcze...

Wtem na przedzie, wsrod garstki z kilku smielszych i zreczniejszych zlozonej, ktorzy nie spostrzegli upadku dwoch towarzyszow, pnac sie calym wysilkiem w gore, rozlegl sie zbawczy okrzyk:

-Woda! woda!

Zapomniano o wszystkim - rzucono sie naprzod w szalonym pospiechu. Ludzie, przed chwila juz ubezwladnieni, pieli sie teraz z niepojeta zrecznoscia po zebatej i stromej grani - oslabli nowych sit skades dobywali. Zaczeto wykrzykiwac radosnie i przescigac sie wzajemnie.

Grzeda konczyla sie tutaj tepo, przyparta do szerokiej i obszernej polki, w wielkiej czesci trawa poroslej i przerznietej glebokim zlebikiem, na ktorego dnie szemral potok, w piargach ponizej ginacy.

Marek patrzyl, jak ludzie cisna sie, chwytajac wode rekoma, ustami, w czapki i blaszanki - jak kto mogl i zdolal. Napad szernow w tej chwili moglby byc zgubny po prostu, ale na szczescie zadnej zywej duszy nie bylo naokol... Mimo to zrozumial Zwyciezca, ze w ten sposob dalej posuwac sie nie moze, jezeli nie chce stracic ludzi tych i siebie. Totez kiedy ugaszono pierwsze pragnienie, nakazal rozlozyc sie wojownikom na spoczynek, a sam, dobrawszy sobie kilku co najsmielszych ludzi i morca Nuzara do towarzystwa, ruszyl w gore, azeby wyszukac najlepsze przejscie na gran - a nadto, stanawszy tam, przekonac sie, czy wwodzic na nia zolnierzy warto, to jest, czy we wnetrzu pierscienia kryje sie istotnie osada szernow...

Chcial i Jeret isc z nim razem, ale on kazal mu zostac z wojskiem i baczyc, aby ich z nagla nie napadnieto.

Wchodzenie wzwyz bylo istotnie nader mozolne. Marek, myslac ciagle, ze trzeba mu sie bedzie tedy przedzierac z cala gromada zbrojnych i objuczonych ludzi, wyszukiwal i wybieral przejscia co najlatwiejsze, co pociagalo za soba znaczna strate czasu... Mijaly godziny dlugie; slonce skryte za bystry zrab skalny - szli bowiem po stoku polnocnym - przechylilo sie na zachod i spojrzawszy wedrownikom w twarz z lewej strony, prazyc ich zaczelo zlotawymi juz promieniami... Trudnosci przejscia zwiekszaly sie z kazdym niemal krokiem. Przerzucac sie musieli na polki bystre, posrod krzesanic nad przepasciami zwieszone, i drzec sie nieraz w gore kominami, pelnymi zapartych glazow, ktore pochod znacznie utrudnialy... Znaczono za soba droge, ustawiajac male kopce z kamieni w miejscach widocznych, na wystajacych cyplach skalnych lub skapych trawnikach.

Nie doszli dotychczas do linii wiecznego sniegu. Charakter skaty zmuszal ich do poteznego trawersu ku wschodowi, z malym tylko wznoszeniem sie w gore. Krazyli tedy popod granica sniegu, przecinajac tylko zaslane nim zleby, ktore jednakowoz zbyt bystre byly i z gory obciete, azeby mogly sluzyc za prosta droge wzwyz.

Wreszcie natrafiono na zleb, nie szerszy wprawdzie od innych, ale znacznie mniej stromy i pnacy sie w gore bez przerwy az do szerokiej snieznej przeleczy. Nadto zastanowily Marka na sniegu jakies slady. Byly to jak gdyby odciski palczastych nog szernow i bruzdy, wydarte snadz przez ciezkie, wciagane tedy przedmioty.

Teraz nie watpil Zwyciezca, ze znalazl droge wlasciwa i ze we wnetrzu gorskiego pierscienia spotka szernow istotnie.

Nie bylo celu odbywac dalszej drogi samotnie i tracic czasu na to niepotrzebnie. Zatrzymawszy tedy tylko Nuzara przy sobie, odeslal reszte ludzi z powrotem, aby caly oddzial sprowadzili znajomym juz sobie przejsciem.

Nastaly dlugie godziny oczekiwania, wiecej jeszcze meczace niz wspinanie sie w gore. Nuzar zwinal sie w klebek pod jakims glazem, jak gdyby zwierze, i spal na sniegu; Zwyciezce poczely w samotnosci dreczyc rozne mysli i obawy. Zalowal juz, ze nie poszedl sam po towarzyszow - wyslancy mogli przeoczyc kopce, dosc rzadko stawiane, i nie trafic na wlasciwe miejsce... Bal sie nadto, czy bez jego pomocy i towarzystwa ludzie zdolaja pokonac trudnosci przejscia - czy przy jakim nieuchronnym wypadku nie wybuchnie znow poploch, czy nie ogarnie ich zarazliwym tchnieniem straszliwa gorska choroba na widok skal niedostepnych i zionacych zewszad przepasci?

Wreszcie pomyslal takze o niebezpieczenstwie ze strony szernow, o ktorym w ciaglym trudzie wstepowania zapomnial byl zupelnie. Wszakze kazdej chwili mogli oni wypasc z zasadzki i zniweczyc doszczetnie szczuply zastep po prostu stracanymi z gory kamieniami!

Czul, ze na te mysl przerazenie dlawi mu dech w gardle. Zrozumial teraz dopiero, jak szalenczo i lekkomyslnie zapuscil sie w turnie z garstka oddanych sobie i wierzacych w niego niezlomnie ludzi.

Spojrzal na spiacego Nuzara i zawahal sie, jakby go chcial obudzic... Ale wnet porzucil ten zamiar jako smieszny i niepotrzebny. W czymze mogl mu teraz byc pomocny ten morzec o mozgu na wpol zwierzecym?

Niepokoj jednak nurtowal go coraz wiekszy, nie pozwalajac mu usiedziec na miejscu. Wstal i ruszyl sam powrotna droga na grzede, ograniczajaca zleb od zachodu. Gdy stanal na niej, wyszedlszy z cienia, slonce oblalo go zywe. Przymruzyl oczy pod blask i poczal sie pilnie rozgladac wkolo. Badal przez szkla kazdy cypel skalny, kazdy zalom i szczeline, ale nie dojrzal niczego oprocz glazu i kamienia.

Snadz szernowie, zbyt ufajac niedostepnosci skal, nie pomysleli nawet o potrzebie zasadzki... Prawdopodobnie nie wierzyli, aby sie Zwyciezca na to szalone przejscie odwazyl, a tym mniej, aby znalazl jedyna moze ludzkim nogom dostepna droge na szczyt.

Odetchnal swobodniej. Z tej strony przynajmniej nie grozilo mu niebezpieczenstwo na razie.

Mial juz schodzic w dol, aby isc naprzeciw swego zastepu, ale naraz ogarnelo go nieprzemozone lenistwo. Rozciagnal sie na skale w sloncu z mysla, ze chwile jeno krotka odpocznie, zaledwie jednak glowe na zlozonych reku polozyl, sen go zmorzyl slodki i gleboki...

Po jakims czasie zbudzilo go lekkie dotkniecie. Otworzyl z trudem rozespane oczy. Nuzar siedzial przy nim i wskazywal reka w dol.

-Ida, panie - rzekl.

Marek zerwal sie na rowne nogi.

-Szernowie?

-Nie. Twoi ludzie ida, Zwyciezco.

Na prozno jednak patrzyl Marek w wskazana strone. Bystre oczy morca dostrzegly, czego on przez szkla nawet nie mogl wysledzic. Przypuszczal juz, ze sie Nuzar pomylil, gdy dolecial go wreszcie ledwo doslyszalny gwar zmieszanych glosow. Spostrzezono go snadz z dolu, stojacego na wynioslej grzedzie na tle bialych sniegow, i podniesiono okrzyk powitalny. Jakoz dostrzegl wreszcie drobne, poruszajace sie mrowie posrod glazow. Jego ludzie zblizali sie istotnie.

Za kilka godzin ruszono razem w gore. Co silniejsi szli przodem, rabiac na zmiane szerokie stopnie w sniegu, w ktore wstepowali idacy za nimi, tak sie z wolna ku przeleczy posuwajac zlebem, bystrzejszym miejscami, niz sie poczatkowo z dolu patrzacym wydalo. Droga byla uciazliwa i zawrotna. Slabszych i sklonniejszych do gorskiej choroby powiazano dlugimi linami, zabezpieczajac ich w ten sposob od upadku. Nadto Marek zakazal zbrojnym surowo ogladac sie poza siebie. Szli zatem naprzod w milczeniu, bojac sie krzykiem lub piesnia ostrzec szernow przedwczesnie - wszyscy w blekitne niebo nad bialym sniegiem przeleczy wpatrzeni...

Nieraz zdawalo sie naprzod idacym, ze juz tylko krokow kilkadziesiat od siodla ich dzieli, ze niewielkiego jeszcze tylko potrzeba wysilku, aby osiagnac cel upragniony - i rabali snieg coraz twardszy z niecierpliwym pospiechem - ale wkrotce nadzieja okazywala sie zludna; siodlo, ktore za grzbiet najwyzszy juz mieli, bylo tylko progiem, poza ktorym rozciagala sie znowu ku gorze pochyla, lsniaca plaszczyzna... Wiec rece znuzone im mdlaly, a w oczach blaskiem osleplych snieg nagle czernial i zdawal sie falowac jak morze... Marek wtedy stawal sam na przedzie i powtarzajac gromko rozkaz: Nie patrzyc! nie patrzyc w dol! - wiodl upadajacych ze znuzenia, wola jego zahipnotyzowanych, wciaz wyzej i wyzej.

Wlasciwy zleb juz sie zakonczyl, rozlany w gorze w obszerne, nieco wklesle pole sniezne. Rabanie stopni na niezbyt pochylej plaszczyznie bylo juz zbyteczne, totez lancuch idacych rozsypal sie wnet szerokim polkolem. Kazdy szukal sobie tu drogi sam, jak mogl i umial.

I naraz stala sie rzecz dziwna. Przed oczyma zolnierzy, tylekroc zawiedzionych w nadziei, ze szczytu juz dochodza, nagle w najmniej spodziewanej chwili otworzyl sie widok do wnetrza tego olbrzymiego kotla w posrodku gorskiego pierscienia, a idacy za nimi nie zdawali sobie jeszcze sprawy, ze towarzysze ich juz najwyzsze wzniesienie w przeleczy osiagneli... Dobiegali ich tedy malymi grupami i stawali z kolei sami w podziwie wobec tego widoku, nawet dla ich ksiezycowych oczu nadzwyczajnego. Z niezmiernej wysoczyzny patrzyli na ogromna doline okragla, otoczona ze wszech stron poteznym walem gorskim o lodowych szczytach. Dolina lsnila sie cala przepyszna zielenia, od ktorej odcinaly sie ciemniejsze oka pawie licznych stawow. Male wynioslosci, jak gdyby kopce zielone, rozsiane byly z rzadka po dnie kotliny, wspinajacej sie lagodnymi pietrami ku lesistym zboczom gor. Na pietrach owych i na wzniesieniach, a takze u brzegow niektorych stawow bielily sie male osady, rozleglymi sadami otoczone. Ale w posrodku doliny sterczal mniej wiecej do polowy wysokosci okolnego walu gorskiego potezny, tepo sciety stozek, dzwigajacy na szczycie obronne i wielkie miasto, najezone setka wiez i dziwnych budowli strzelistych.

Cien poludniowo-zachodniego grzbietu pierscienia zascielal juz wieksza czesc doliny, kryjac w szafirowej cigezi pogasle stawy, i otulal podnoze stozka, pelzajac wolno wzwyz ku bramom miasta, ktore palilo sie cale zlote i purpurowe w blaskach chylacego sie na widnokregu slonca...

Marek stal dlugo i patrzyl oniemialy na ten cudownie piekny i cichy kraj, ktory - nim slonce zgasnie - on mial zamienic na widownie walki, najkrwawszej moze, jaka dotychczas na Ksiezycu byla stoczona - gdy nareszcie wyrwaly go z zadumy glosy zolnierzy, urywane i swietym jakims tchnace lekiem.

Obejrzal sie. Ludzie jego stali od tajemniczej krainy szernow odwroceni i z podziwem pokazywali sobie jakas rzecz nadzwyczajna na dalekim poludniowym horyzoncie. Ponad kraina, jak gdyby morze falami, tak w nieskonczonosc gdzies idacymi gorami zwelniona, wgryzal sie w ostra pile najdalszych szczytow oblok jakis nikly i bialawy, kolisto gora sklepiony i dziwnie odmienny...

Przez dlugi czas nie mogl sobie Marek zdac sprawy z tego zjawiska, az nagle - usta mu zadrgaly... Tak! wszakze znajduje sie juz w poblizu bieguna poludniowego i w tej wysokosci!... Tak, tak! ten skrawek znikomy, ten waski sierp bialy, w dole zebatym od gor widnokregiem poszczerbiony!...

-Ziemia! Ziemia! - poczeto tymczasem juz glosno wolac posrod zolnierzy.

Niektorzy padali twarza na snieg, inni wznosili rece i trwali tak, pelni zachwytu, nie mogac zrozumiec, jak gwiazda, z innego kranca ksiezycowego globu dla nich widoczna, tutaj zjawia sie znowu przed ich oczyma!

-Ziemia idzie za Zwyciezca! - szepnal ktos zbladlymi usty.

-Ziemia przyszla patrzec na szernow pogrom ostateczny.

Jeret rozlozyl rece szeroko:

-Ziemia jest wszedzie! - zawolal. - Oczy ludzkie widza ja na jednym miejscu i nieruchoma, ale ona okraza tarcze Ksiezyca i pilnuje granic Wielkiej Pustyni.

-Ziemia jest wszedzie! - zakrzyknieto chorem. I wnet ludzie padac poczeli na twarz przed Zwyciezca slawiac go, swietego Ziemi wyslanca.

A on stal nieporuszony, zapomniawszy w tej chwili o szernach i korzacym sie u stop jego ludzie, i patrzyl na biala zjawe ojczyzny swojej skros nieba - po raz pierwszy wilgotnymi oczyma...

VI

W niskiej i ciasnej izdebce gwar panowal nieopisany. Czekano na mistrza Rode, ktory spoznial sie dzisiaj nad miare, i skracano sobie czas goracymi dysputami, przechodzacymi co chwila w spory zazarte. Mlodzi ludzie, podnieceni, z blyszczacymi oczyma przyskakiwali do siebie, krzyczac i wywijajac rekoma, o ile tlok i szczuplosc miejsca na to pozwalaly.

Jakis chlopak o plonacych oczach i rozwichrzonej czuprynie dowodzil zapamietale:

-Czyny, jakich tak zwany Zwyciezca dokonywa, nie wchodza wcale w rachube! Jest to obojetne, co zdziala, chociazby na nasza wzgledna korzysc, wobec tej sumy naszych krzywd w stosunku do ludzi zamieszkujacych Wielka Pustynie... My tam musimy sie dostac, tam zyc!

Na krawedzi stolu siedzial czlowiek niestary, ale z glowa niemal zupelnie wylysiala i z twarza gladka, bez zarostu, usmiechajaca sie ustawicznie jakims przyroslym do ust grymasem. Wyplowiale rybie oczy zwrocil na mowiacego i odezwal sie, kolyszac z lekka gorna polowa ciala:

-A ja powtarzam: tam nie ma miejsca juz dla nas...

-Musi byc! - krzyknal tamten zapamietale. Lysy czlowiek mowil glosem spokojnym i monotonnym:

-Nie ma miejsca dla nas. Jaskinie i pieczary, w ktorych oni zywot, wierze, iz rajski, prowadza, szczuple sa niewatpliwie w stosunku do zaludnienia...

-Wiec niech nam miejsca ustapia! Niech oni ida tutaj bic sie z szernami!

-Tak, tak! - krzyknieto ze wszech stron. Lysy czlowiek usmiechal sie ciagle.

-Jak ich zmusic do tego? co? nie wiecie? Jakis zapaleniec o wychudlej, poczernialej twarzy przyskoczyl do niego z piesciami:

-Mataret! milcz! jestes przekupiony...

Halas wszczal sie znow wiekszy. Izba huczala, jak wnetrze ula podczas roju; w powietrzu krzyzowaly sie krzyki, dowodzenia, wolania. Chwilami, kiedy gwar na jeden moment przycichal, slychac bylo miarowe, uparcie powtarzane slowa Matareta:

-A ja wam mowie, ze miejsca tam juz nie ma... Dalsza czesc zdania ginela jednak nieodmiennie w zrywajacym sie znow zapamietalym wrzasku.

W pewnej chwili ktos stojacy kolo drzwi zawolal:

-Roda idzie!

Zwrocono sie zywo, aby witac mistrza.

Jakoz wszedl istotnie, a raczej wbiegl, rzucajac sie natychmiast bez tchu na najblizsze krzeslo. Byl bez czapki - bluza na nim byla rozdarta - zmierzwione wlosy i liczne since na twarzy i odkrytej piersi swiadczyly o przebytej walce.

-Co sie stalo? mistrzu! - poczeto wolac do niego ze wszystkich stron.

Roda dal znak reka, aby sie uciszono. Siedzial z glowa bezwladnie na porecz krzesla opuszczona i dyszal ciezko. Oczy mial przymkniete - wsrod zakrwawionych warg widac bylo dziure, powstala przez wybicie dwoch zebow przednich.

Mataret jeden nie ruszyl sie z miejsca. Siedzial wciaz na stole i ze zwyklym usmieszkiem patrzyl spod przymruzonych powiek na mistrza.

-A nie mowilem! - rzekl po chwili. - Pewnie znowu miales kazanie do ludu!

Roda sie zerwal. Oczy mu sie zaiskrzyly; wzniosl w gore piesc, sterczaca z podartego rekawa, i potrzasajac nia groznie, poczal wolac zapuchlymi od uderzen ustami:

-Niegodni! niegodni niewolnicy! podly ciemny tlum! bydlo!

-To racja - przyswiadczyl spokojnie Mataret - ale powinienes byl o tym wiedziec juz od dawna... Roda rzucil mu z boku wsciekle spojrzenie.

-Tak! ciebie nic nie obchodzi, niczemu snadz nie wierzysz naprawde! Byles mogl siedziec na stole, kiwac sie i usmiechac, to coz ci szkodzi, ze kaplani lud balamuca? ze tak zwany Zwyciezca wyzyskuje go haniebnie do swoich celow, ze jedyna chwila ratunku moze minac niepowrotnie i na darmo! Coz tobie szkodzi, ze tlum zyje w karygodnej i oplakanej slepocie, wlasnego dobra nie rozumiejac, ze ciagle oczy na bezplodna Ziemie wywala, nie chcac poszukac naleznego mu raju tu, gdzie on jest, tu - na Ksiezycu! Tobie to jest obojetne, ale ja, ja chce...

-Zbierac since koniecznie! - dokonczyl Mataret.

-Chociazby nawet! W kazdym razie mam to przeswiadczenie^...

Zaczeto krzyczec znowu tak, ze w rozgwarze podnieconych glosow ginely slowa mistrza. Niektorzy wolali, ze arcykaplan Elem i jego wyslannicy winni sa wszystkiemu, oni to bowiem lud wrogo przeciw apostolom prawdy podburzaja - i trzeba tedy z arcykaplanska przewaga boj rozpoczac; inni, rozsadniejsi, wykazywali natomiast niemozliwosc mierzenia sie z silami wladzy, przynajmniej dzis, na razie, do czasu...

-Lud jest nam wrogi - mowili oni - nie przekonamy go ani nie przeciagniemy masy na nasza strone! Wszelkie wysilki okazaly sie daremnymi! Trzeba nam dzialac na wlasna reke!

Po pewnym czasie godzili sie na to wszyscy, ale nikt nie umial sobie zdac jasno sprawy, na czym owo dzialanie na wlasna reke ma polegac.

Matareta, ktory wystapil ze zdaniem, ze najlepiej dac pokoj wszystkiemu, gdyz lud jest widocznie po to, aby byl glupi i nieszczesliwy, zakrzyczano natychmiast i omal nie ukamienowano. Cale szczescie, ze w pustej izbie nie bylo przedmiotow, mogacych posluzyc do tego tradycyjnego i doraznego wymiaru tak zwanej sprawiedliwosci.

Wreszcie mistrz Roda zabral glos. Uspokoilo sie nieco, a on zaczal mowic obszernie, powtarzajac na wstepie po raz setny to, o czym wszyscy zgromadzeni wiedzieli i czemu wierzyli niezlomnie. A wiec mowil o nie zamieszkanej Ziemi i odwiecznym obywatelstwie ludzi na Ksiezycu, o bajkach kaplanskich i o niewatpliwym raju, ktory sie znajduje na tamtej, rzekomo pustej stronie Ksiezyca.

Sluchano go z naleznym szacunkiem, ale niezbyt uwaznie, gdyz kazdy z obecnych znal juz te rzeczy na pamiec. Ozywiono sie natomiast, gdy zaczal wyliczac krzywdy, jakie oni, w Bractwo Prawdy zwiazani, poniesc musieli od spoleczenstwa i wladzy. Wysmiewano ich i przesladowano na kazdym kroku. Zgromadzenia odbywac musza potajemnie z obawy przed arcykaplanskimi siepaczami, a publiczne wystepy czlonkow Bractwa w celu szerzenia prawdy przynosza tylko, jako jedyny plon, since, guzy i rany. Tu sluchacze zaczeli zywo potakiwac, zwlaszcza ze malo bylo miedzy nimi takich, ktorzy by nie stwierdzili byli na sobie w bolesny sposob prawdziwosci stow mistrza.

-A jednak - prawil Roda - nie wolno nam sprawy zaniedbywac! Obecnie bawi na tej stronie Ksiezyca czlowiek, z tajemnego wnetrza Wielkiej Pustym przybyly - i my musimy skorzystac z jedynej sposobnosci, aby odkryc droge do wydartej nam szczesliwej ojczyzny! Uzylismy wszelkich srodkow, aby rozbudzic tlum i otworzyc mu oczy na istotne cele rzekomego Zwyciezcy. Gdyby sie nam to bylo powiodlo, gra bylaby juz latwa! Zwyciezca po powrocie z krainy szernow, gdzie nadzwyczajne pono za krew naszych rodakow odnosi przewagi, bylby ujety i tak czy owak zmuszony do wydania swej tajemnicy. Wiecie jednak wszyscy, ze wszelkie usilowania nasze spelzly na niczym, rozbijajac sie o przemozna glupote ludzka, ktora wierzy lacniej starej i naiwnej a niedorzecznej bajce o ziemskim czlowieka pochodzeniu, niz najoczywistszej i plodnej w skutkach swych prawdzie! Jedna nam tedy droga pozostaje, ktora Bractwo Prawdy moze isc samo i bez pomocy niczyjej pozadany cel osiagnac!

Urwal na chwile, a uczniowie i wyznawcy zaczeli sie tloczyc kolo niego i prosic, aby odkryl wreszcie mysl swoja, ktora juz od dawna wyjawic przyobiecal. Nawet Mataret przestal sie usmiechac i przechylil sie nieco w strone mowiacego, aby lepiej slowa jego slyszec.

Roda rozkrzyzowal rece, kladac je na ramionach dwoch najblizej stojacych towarzyszow; twarz jego, pokaleczona i posiniala, rozjasnila sie blaskiem jakiegos zlego usmiechu.

-Musimy opanowac woz - rzekl - tam, w Kraju Biegunowym...

-Woz Zwyciezcy! - zakrzyknieto.

-Tak jest. Zwyciezca moze pobic szernow i lud uwodzic jak mu sie podoba, ale bez naszego zezwolenia stad nie odjedzie!

Mataret skrzywil sie niechetnie i machnal reka.

-Glupstwo! Jezeli nam zechca odebrac woz przemoca, sily nasze nie wystarcza!...

Roda zasmial sie i poczal szeptac cos zywo przyciszonym glosem. Opowiadal swoj plan obszernie i szczegolowo. W miare jak mowil, nawet najbardziej nieufni poczynali kiwac glowa, przytakujac z zadowoleniem jego slowom. Gdy zas skonczyl, wybuchnal wsrod zebranych jednoglosny okrzyk zachwytu.

Mlodzi zrywali sie, jak gdyby biec juz chcieli do Kraju Biegunowego, pewni powodzenia i zwyciestwa. Ten i ow na glos snul plany fantastyczne o zdobyciu i podziale krajow tajemniczych na "tamtej stronie" - w oczach zapalencow cala pustynia bezpowietrzna wydala sie naraz jakims czarodziejskim rajem nieslychanym, zbiorem grot najcudniejszych, pelnych miast krysztalowych, lak, kwiatow, slonc sztucznych i wszelkiego bogactwa! Mowiono o nocach jasnych, kiedy przez szczeliny glebokich wawozow patrzy sie w gore na promienna Ziemie nad glowami, i o rozkosznych dniach, ktorych zar zlagodzony jest slodkim i wilgotnym cieniem sklepien kamiennych.

Ktos zdjal ze sciany mape Ksiezyca, z drogocennych szczatkow kart po Starym Czlowieku przerysowana - i rzucil ja na stol. Kilkanascie glow sie nad nia pochylilo; wodzono palcami po obszernych rowninach Ksiezyca, ktore znaja swiatlo Ziemi nocami, wskazywano rysy, szczeliny, gory, klocono sie juz o polozenie najwiekszych miast i sposob komunikacji miedzy nimi...

Mataret niezadowolony, ze go stracono ze stolu, usunal sie w kat izby i usiadl w milczeniu na stosie ksiag, w pyle sie walajacych. Zblizyl sie Roda ku niemu.

-Jakze ci sie moj plan podoba? - zagadnal niby mimochodem, nie chcac sie zdradzic tonem, ze mu zalezy na zdaniu dziwaka.

Mataret, wbrew zwyczajowi, przestal sie usmiechac. Wzniosl tylko brwi i ruszyl nieznacznie ramionami:

-Woz jest podobno strzezony - rzekl.

-Straz jest nieliczna, mozemy nia latwo zawladnac...

-Tak...

Wsparl dlonie na kolanach i milczal przez pewien czas w myslach zatopiony. Naraz wzniosl glowe:

-Roda, kiedy wyruszamy do Kraju Biegunowego?.

-Chcesz mi i ty towarzyszyc?

-Naturalnie. To bedzie ciekawe...

-Wolalbym pozostawic cie tutaj na czele Bractwa Prawdy... Bo przeciez wszyscy odejsc nie mozemy. To wzbudziloby podejrzenia.

-Ja pojde - rzekl Mataret stanowczo i powtorzyl znowu:

-Kiedy wyruszamy?

Roda spojrzal na wielki zegar kalendarzowy, umieszczony w przeciwleglym rogu izby:

-Jest okolo poludnia; lepiej wyprawe odlozyc do jutra-bedziemy miec caly dzien przed soba...

-A jesli tymczasem Zwyciezca dzis w nocy powroci?

-Nie sadze. A zreszta to lepiej dla nas nawet. W zamecie, jaki niewatpliwie nastanie po jego powrocie, zniknac mozemy niepostrzezenie...

Mataret pokrecil glowa.

-Roznie sie moze zdarzyc. Moze nasz Zwyciezca przybyc tu, uciekajac przed zwycieskimi szernami, a wtedy bedzie pewno gnal w Kraj Biegunowy, aby zniknac co predzej w swym wozie...

-Myslisz, ze szernowie mogliby istotnie zwyciezyc? - spytal Roda niespokojnie.

-Nic nie mysle procz tego, ze lepiej dzisiaj jeszcze wyruszyc...

-Mozemy wreszcie i tak zrobic... Urwal, a po chwili zasmial sie glosno.

-O! to bedzie nadzwyczajne! Gdy zechce nam uciec i przekona sie, ze odjechac nie moze, bo czesci wozu jego odsrubowano i ukryto! O! to znakomite bedzie! Musi sie wtedy wdac z nami w uklady, a my bedziemy dyktowali...

Mataret, pograzony w myslach, zdawal sie slow mistrza nie sluchac. Nagle przerwal mu:

-Czy ty jestes bezwzglednie pewny, ze on przybyl... nie z Ziemi?

Roda sie obruszyl.

-Czyz watpisz jeszcze? Dlaczego tedy nie idziesz zmieszac sie z tlumem, ktory oczy wiecznie na Ziemie wytrzeszcza? czemu przystapiles do Bractwa Prawdy?

-Bo chce znalezc prawde za wszelka cene - odrzekl Mataret krotko i powstal z miejsca, przerywajac rozmowe.

Przy stole tymczasem nad mapa wszczela sie klotnia. Chodzilo mianowicie o znaczenie linii powtorzonej tutaj rowniez za oryginalnymi kartami Starego Czlowieka, na ktorych wyrysowana byla oddzielnie... Linia ta falista, czerwona barwa wyciagnieta, poczynala sie krzyzykiem, w miejscu oznaczonym dziwna nazwa Sinus Aestuum, biegla w lekkich skretach przez Mare Imbrium, az po gore Platona, zalamujac sie tutaj nagle ku wschodowi, aby dalej przewijac sie znow wsrod gor ku polnocnemu biegunowi Ksiezyca...

Czlonkowie Bractwa Prawdy starali sie od dawna wytlumaczyc sobie znaczenie tego kretego weza, przecinajacego czwarta czesc ksiezycowej kuli. Niektorzy przypuszczali, ze jest to slad drogi, przebytej niegdys przez Starego Czlowieka, ale mistrz Roda przeciwny byl takiemu mniemaniu - owszem, uwazal je nawet za herezje wobec prawdy.

-Po coz by bowiem - mowil - Stary Czlowiek mial sie posuwac z trudem i w niebezpieczenstwie po martwej powierzchni Ksiezyca, kiedy musi istniec pod powierzchnia wygodna komunikacja miedzy ukrytymi osadami?

Linia czerwona pozostala tedy nadal niepokojaca czlonkow Bractwa zagadka, powodem czestych, a nie konczacych sie sporow pomiedzy goretszymi wyznawcami Prawdy.

Jeden z nich, mlodzieniec o rozwichrzonej czuprynie, ktory przemawial byl wlasnie dzisiaj, w chwili gdy Roda przybyl na zgromadzenie, wystapil teraz z nowa teoria. Utrzymywal on mianowicie, ze jest to "linia niebezpieczenstwa", jak sie wyrazal... Nie droga przez Starego Czlowieka przebyta, lecz droga na powierzchni do przebycia mozliwa, ktorej mieszkancy Wielkiej Pustym strzega zapewne w ciaglej obawie powrotu "wydziedziczonych"...

Rzucil te mysl jako przypuszczenie, w miare jednak, jak mu zaczeto oponowac, zapalal sie coraz bardziej i upieral, az w koncu poczal uwazac domysl swoj za prawde niewatpliwa i udowodniona i zadal nawet, aby Bractwo wyciagnelo stad praktyczne konsekwencje w celu dostania sie bez pomocy "Zwyciezcy" do tajemniczego kraju pod Wielka Pustynia.

Wezwano Rode do rozstrzygniecia sporu.

Mataret, stojac we drzwiach, patrzyl przez chwile, jak mistrz z niezmierna powaga zdanie swoje wyglaszal, wodzac palcem po rozlozonej mapie... Zrobil nawet ruch, jak gdyby sie mial zblizyc i posluchac, ale usmiechnal sie tylko i reke polozyl na klamce...

Dlugim, waskim i ciemnym korytarzem dostal sie niepostrzezenie na ulice. Byla to najnedzniejsza dzielnica w miescie, siedlisko ubogich wyrobnikow, na wpol zaprzedanych w niewole kupcom i fabrykantom mieszkajacym w pieknych domach tam, w srodku osady, w poblizu swiatyni i arcykaplanskiego palacu. Lepianki mame i krzywe cisnely sie z obu stron ciasnej ulicy, opadajacej w zalomach ku morskiemu brzegowi. Kupy smiecia walaly sie przed progami, gnijac w zarze poludniowego slonca - zza rozwalonych oplotkow sterczaly wiednace badyle bujnych chwastow. W cieniu wylegiwalo sie kilka psow, zleniwialych upalem.

Mataret przebiegl szybko zaulek, ogladajac sie, czy go kto nie widzi. Domyslano sie, ze jest czlonkiem tajnego Bractwa Prawdy, znienawidzonego zwlaszcza w tej dzielnicy, gdzie Zwyciezca mial najgoretszych wyznawcow i zwolennikow. Ludzie, w ciezkiej pracy i trudzie gorzkim zyjacy, widzieli w tym jasnym ziemskim przybyszu nadzieje lepszej przyszlosci i oczekiwali z niecierpliwoscia chwili, kiedy pokonawszy szernow, powroci zza morza, aby lad nowy na Ksiezycu zaprowadzic. - Ale dzisiaj nikt z okna nie wyjrzal ani nie rzucil przez zeby przeklenstwa, mijajac w przechodzic "pustyniarza", jak pogardliwie tutaj czlonkow Bractwa nazywano. Dzielnica, ktora zazwyczaj nawet podczas najwiekszych poludniowych upalow roila sie ludzmi, nedza do pracy zmuszonymi, wygladala jak gdyby wymarla. Dopiero na szerszym placu, skad sie juz pieknie brukowane drogi ku srodmiesciu poczynaly, spotkal Mataret grupke z kilku robotnikow zlozona. Stali w cieniu jakiegos pustego kramu i rozmawiali zywo, z widocznym niepokojem pogladajac ku morzu.

Z kilku zaslyszanych w przelocie slow Mataret wyrozumial, iz stalo sie cos waznego, co mialo zwiazek z wyprawa Zwyciezcy na poludnie. Przyspieszyl tedy kroku, zwracajac sie w strone miasta, gdzie spodziewal sie zasiegnac pewnych wiadomosci.

Plac przed swiatynia byl natloczony ludem. Rozprawiano o przybyciu poslow, ktorzy z powodu nie sprzyjajacego wiatru w nocy zmylili droge i wyladowawszy nad ranem daleko na wschod za szczytem Otamora, pol dnia zuzyc musieli, nim sie pieszo zdolali dobic do miasta. Mataret przysluchiwal sie z zajeciem krzyzujacym sie w powietrzu zdaniom. Z bezladnych urywkow rozmow niewiele zdolal sie dowiedziec o szczegolach, ale odniosl wrazenie, ze tym razem poslowie mniej pomyslna przynosili nowine. Lud byl niespokojny; zamiast radosnych okrzykow slychac bylo spory i narzekania, twarze pelne troski pogladaly ku morzu, jak gdyby obawialy sie grozacej z tej strony nawaly wrogow.

Zwatpil juz, czy uda mu sie cos niewatpliwego dowiedziec, kiedy niespodziewanie na stopniach swiatyni wsrod tlumu zobaczyl Jereta. Zdumial sie wielce, nie sadzil bowiem, aby on, prawa reka Zwyciezcy, byl uzyty na posla... Jesli tak sie stalo, musiala to byc rzecz nader wazna, z ktora mlody wojownik przybywal.

Znal on Jereta dawno i dobrze. Byli nawet niegdys przyjaciolmi, nim ich rozdzielila roznica wierzen i pogladow na sprawe Zwyciezcy. Liczyl jednak na dawna zazylosc, totez przecisnawszy sie przez tlum, pociagnal Jereta za rekaw, dajac mu znaki, ze chce z nim mowic. Mlodzian poznal go i powital.

-A! Mataret!...

-Pozniej! za chwile! - dorzucil, poslyszawszy wzrastajacy gwar w otoczeniu. - Przyjdz za dwie godziny do swiatyni!

Ostatnie slowa mowil juz wstepujac na kamienna arcykaplanska kazalnice przy schodach.

Lud ruszyl sie i zafalowal, zobaczywszy go wzniesionym nad soba. Daly sie slyszec znowu glosniejsze, skargi i okrzyki. Niektore z nich bluznily juz Zwyciezcy.

Jeret zaczerpnal w piersi powietrza i mowil:

-Wstyd mnie, gdy patrze na was, gdy slucham glosow waszych, niewiescich zgola, a nie meskich! Zwyciestwo bedzie nasze, ale trzeba jeszcze wysilku i pomocy! Przybylem tu nie skarg waszych sluchac, ale zebrac nowy oddzial, ktory by wsparl walczacych! Broni jest jeszcze zapas. Niech mlodz sie zglasza i zaciaga w szeregi, bo gdy slonce zajdzie, ruszymy znow na poludnie po zamarzlym morzu!

Mowil jeszcze przez jakis czas, rzucajac na glowy tlumu zdania krotkie i twarde jak kamienie. Mataret tymczasem ustapil nieco na bok. We drzwiach swiatyni dostrzegl Ihezal. Stala o wegar oparta, patrzac przed siebie dziwnymi, sennymi oczyma, ktore zdawaly sie nawet nie widziec tego, na co patrzyly. Twarz miala pobladla i wychudzona, biale rece trzymala zlozone na piersi, na kosztownych lancuchach z szyi jej zwisajacych.

Mataret pochodzil z jednej z najprzedniejszych i najbogatszych rodzin w miescie i byl niegdys w bliskich stosunkach z domem arcykaplana Malahudy. Zobaczywszy teraz dziewczyne, przystapil do niej i poklonil sie.

-Jak sie macie, zlotowlosa? - rzekl z usmiechem.

Ihezal spojrzala na niego z roztargnieniem i odwrociwszy sie, weszla do swiatyni bez slowa odpowiedzi. Wzruszyl tedy ramionami i siadl na progu, czekajac na Jereta. Nie widno go juz bylo na kazalnicy. Skonczyl mowic i wmieszal sie miedzy lud. Mataret, patrzac z gory, dostrzegl go, jak rozmawial z kilku starszymi, odpowiadajac zywo na jakies zadawane pytania. Pozniej zblizyl sie do niego Sewin. Zausznik arcykaplana prawil mu cos dlugo z uprzejmym i chytrym usmiechem na ustach, wskazujac kilkakroc reka grupe stojacych osobno rybakow, ktorzy przyszli tu byli z uwiezionym obecnie Choma.

Mataret widzial jeszcze, jak Jeret sie zachnal i dlonia odepchnal arcykaplanskiego sluge od siebie - a pozniej znudzilo mu sie patrzec na wszystko i wzniosl oczy na niebo, wyjatkowo dzisiaj o tej porze jeszcze pogodne.

Poludniowa burza opozniala sie. Slonce przechylilo sie juz z zenitu na zachod i sypalo mialki zar na fasade swiatyni. Mataret przymknal oczy; w upalnej spiece dnia sennosc go ogarniala.

Majaczyly mu sie wlasnie jakies przedziwne wejscia do pieczar krysztalowych na tamtej stronie Ksiezyca, kiedy zbudzilo go z poluspienia lekkie dotkniecie na ramieniu. Jeret stal przed nim.

-Chciales mowic ze mna...

-Zmeczony jestes - rzekl Mataret, patrzac rozbudzonymi naraz oczyma w sczerniala i wychudla twarz jego.

-To nic, to nic, odpoczne...

Weszli w glab swiatyni i przysiedli w jednym z bocznych, przyciemnionych kruzgankow. Jeret zlozyl dlonie na glazie i wsparl na nich czolo.

-Zmeczony jestem rzeczywiscie - szepnal po chwili, nie wznoszac glowy.

Mataret patrzyl na niego w milczeniu, mrugajac nerwowo powiekami. Zdawalo mu sie, ze czyta na tej ogorzalej i pobruzdzonej twarzy, z boku ponad zlozonymi widnej rekoma, cala historie wyprawy: historie trudow nieslychanych i wysilkow, bojow, zwatpien i nadziei...

-Dlaczego ty wlasnie przybyles? - zapytal wreszcie znienacka.

Jeret drgnal i spojrzal mu w oczy. Nieobecny w czasie, kiedy sie zawiazalo ostatecznie Bractwo Prawdy, nie mial pojecia o jego istnieniu, wiedzial jednak z dawniejsza, ze Mataret, sceptyk urodzony, z wielka nieufnoscia patrzyl na Zwyciezce... To nawet bylo powodem, ze stosunki ich, niegdys bardzo serdeczne, oziebily sie z czasem. Mimo wszystko jednak nie mogl sie nigdy oprzec uczuciu pewnego podziwu i uleglosci niemal wobec tego dziwnego czlowieka, ktory usmiechal sie ciagle, ciagle przeczyl i myslal, nie zapalajac sie na pozor nigdy i do niczego, jak gdyby stal gdzies ponad wypadkami, a nie w pradzie ich najwiekszym, jak inni ludzie. On, Jeret, umial tylko dzialac, wybuchac, radowac sie albo ponuro w sobie sie zasklepiac...

Totez teraz, wrecz zapytany, zawahal sie przez chwile, ale przemogla w nim wnet ochota wywnetrzenia sie przed kims, wobec kogo nie potrzebowalby odgrywac roli wodza, posla ani nauczyciela...

-Jestem tu potrzebny - szepnal, mowiac wiecej posepnym sciaganiem brwi niz tymi obojetnymi slowami.

-Zle wam sie powodzi?-rzekl Mataret nie spuszczajac z niego oka.

Jeret ruszyl ramionami.

-Nie... nie mozna powiedziec: zle... Ale... Urwal i zamilkl, jakby szukajac wyrazu. Mataret milczal rowniez przez jakis czas, a potem rzekl, powstajac:

-Jezeli nie chcesz mowic, odchodze. Po coz mam cie zmuszac do tego, abys klamal przede mna? Jeret pochwycil go zywo za reke.

-Zostan. Owszem. Chce mowic, tylko... Otrzasnal sie.

-Widzisz, ja sam nie wiem, jak to nazwac. Zle nam sie dotychczas nie powodzi, mimo ze jest ciezko w tej chwili... Zrobilismy dotychczas wszystko, co w mocy ludzkiej lezy...

Wzniosl glowe, spojrzal Mataretowi wprost w oczy.

-Wszystko, co w mocy ludzkiej lezy - powtorzyl z naciskiem - ale ponadto - nic.

-Zaczerwienil sie naraz, jakby mimo woli slowo wiele znaczace z ust mu sie wymknelo... Mataret nie usmiechal sie. Oczy jego wylupiaste i zazwyczaj szydercze patrzyly gdzies w dal - prawie smutno. Wyciagnal reke i polozyl ja na zlozonych dloniach wojownika.

-Mow - rzekl.

Jeret poczal mowic. Opowiadal dluga i krwawa historie, jakby w myslach przed samym soba ja rozsnuwajac. Mowil o walkach na nizinie, o miastach zdobytych i zburzonych, o setkach i tysiacach szernow wycietych w pien bez milosierdzia, bronia ognista razonych, topionych w rzekach lub w morzu i pozarom na pastwe oddanych. Mowil o tym wszystkim spokojnie i rowno, jak robotnik, ktory wieczorem powtarza w mysli ciezka prace przebytego dnia...

A potem opowiadal Mataretowi, jak przyszli w niedostepne gory i poczeli sie na grzbiet olbrzymiego pierscienia skal wydostawac. Mowil o trudach przejscia, o dziwnym miescie szernow wewnatrz kotliny i o Ziemi, ktora, zewszad widoczna, tam sie oczom ich ukazala.

-Mielismy to sobie za dobra wrozbe i znak, ze Zwyciezca jest z nami. A tymczasem, od chwili kiedysmy z tamtej wysoczyzny na Ziemie spojrzeli, zaczal sie dla nas najstrasz-niejszy trud, bo bezowocny. Myslalem, ze spadniemy jak wicher i zmieciemy to miasto w dole; zal mi juz prawie bylo jego na zaglade skazanej pieknosci, ale tutaj Zwyciezca sie zawahal. Postapil jak czlowiek: rozumnie. Postapil tak, jak kazdy z nas bylby w tym przypadku postapil...

I tu opowiadal dalej, jak Zwyciezca, przeliczywszy szeregi, nie osmielil sie wprowadzic ich wszystkich w kotline, aby nie miec w razie niepowodzenia odcietej drogi do odwrotu.

-Czastce wojska - mowil - kazal sie wrocic i pilnowac drogi (o! jesli to mozna droga nazwac), ktora weszlismy na przelecz, aby snadz szernowie z innych miast nie przedostali sie za nami... Tam ja bytem wodzem. Reszta zolnierzy pod jego wlasnym przewodnictwem opuscila sie ku wnetrzu kotliny, do potowy niemal wysokosci walu gorskiego - i tam zalozyla obwarowany oboz. Na rownine w dole schodza tylko drobne oddzialy, nekaja szernow i wracaja znow do obozu, czesto ze stratami. Przestalismy zwyciezac - wojujemy teraz.

-I tak jest wciaz, bez zmiany? - zapytal Mataret po chwili milczenia.

Jeret poruszyl glowa.

-Bez zmiany. Z ta iloscia wojska nic nie zdzialamy, to pewna. Szernowie widza nasza bezsilnosc i rozzuchwalili sie. Oni nas teraz zaczepiaja. Nie bylo prawie godziny, abym ja ze swym oddzialem nie musial staczac utarczek... Zdawalo sie, ze cala kraina jest pusta, a oni tymczasem powyrastali skades calymi zastepami i pra na nas. Skaly czernia sie od nich i roja, jakby od zlego ptactwa. Strzelamy do nich ciagle i bijemy, ale musimy oszczedzac nabojow w obawie, aby nam ich nie zabraklo. Wtedy bylibysmy zgubieni...

-I co bedzie dalej? - zapytal Mataret.

-Nie wiem. O pewnej rannej porze dnia wczorajszego Zwyciezca sam przeszedl dzielaca nasze oddzialy przelecz i mowil dlugo ze mna. Nie mowil jeszcze o odwrocie, ale z jego stroskanej twarzy mysl te juz bylo widac. Kazal mi przybyc tutaj i przywiesc jak najpredzej posilki, bron i naboje. Ciezka mialem droge ku morzu i saniom, pod opieka garstki malej zostawionym; przekradac sie musialem jak gad samowtor z towarzyszem, ale wiem, ze jeszcze ciezej wracac nam bedzie z posilkami, bo szernowie chca teraz za wszelka cene zgubic Zwyciezce i nas z nim razem...

Nastala cisza. Obaj patrzyli przed siebie, bladzac w zadumie myslami daleko od miejsca, w ktorym sie znajdowali.

-Tak. Trzeba ich zawiadomic - odezwal sie nagle Mataret po pewnym czasie.

-Kogo?

Nie odpowiedzial. Usmiechnal sie tylko zwyklym swoim usmiechem i wyciagnal dlon ku Jeretowi.

-Nie o Zwyciezce mi chodzi. To mniejsza. Moze nawet nie o lud... Nie wiem sam o co. Zbieraj posilki i trzymajcie sie, dopoki bedzie mozna. Ja zrobie swoje.

Zwrocil sie ku odejsciu i wydal lekki okrzyk. Pod rzezbionym naroznikiem stala w cieniu Ihezal. Zauwazywszy, ze ja spostrzezono, postapila szybko naprzod. Minela Matareta i szla wprost ku Jeretowi.

-Jeret! - zawolala, skladajac rece blagalnym ruchem -Jeret! wezcie mnie z soba!

-Slyszalas wszystko?!

Przyswiadczyla niemym skinieniem glowy.

Jeret zmarszczyl brwi i poruszyl niespokojnie dlonia.

Spojrzal na Matareta, jakby jego obecnosc powstrzymywala go od odpowiedzi.

-Wez mnie! - powtorzyla - ja chce do Zwyciezcy! Oczy jej plonely prawie radosnie, odblask jakiejs nadziei rozswietlal jej biale, wewnetrzna goraczka strawione lica. Jeret sie odwrocil.

-Pilnuj szerna, ktorego ci zostawiono! Dosc jeden w wiezach na ciebie!

Ihezal pobladla i cofnela sie w tyl.

-Jeret! - krzyknela.

Ale on wychodzil juz ze swiatyni, nie ogladajac sie nawet poza siebie.

Dziewczyna pochylila glowe i stala przez pewien czas bez ruchu. Wir dziwnych, w szalonym kole tanczacych mysli ja ogarnal. Huczaly jej w piersi jakies hymny radosne, ze on jest... ze moze byc, jak ona, czlowiekiem, a jednoczesnie czula bol, jakby kto nagla i niepojeta pustke w jej duszy uczynil...

Obejrzala sie trwozliwie. Przez pustke wewnetrzna odczula mimo woli silniej pustke miejsca, gdzie sie znajdowala, pustke ogromnej, opuszczonej swiatyni. Odruchowo przypadla do stop jakiejs kolumny, wtulajac sie miedzy podstawy wielkich kamiennych kadzielnic.

Prozne byly i wystygle. Od dni juz dlugich nie rzucal nikt wonnej zywicy do wnetrza miedzianych czar, kedy sie walaly w pyle resztki wegli, niegdys swietych. Na pniu kolumny znac jeszcze bylo czarne slady dymu, ktory stad niegdys wznosil sie ustawicznie.

Patrzyla na otaczajaca ja pustke zdziwionymi, szeroko w leku rozwartymi oczyma, jak gdyby ja dzisiaj po raz pierwszy dopiero spostrzegla i zauwazyla.

-Jak to bylo? - powtorzyla szeptem bezwiednie -jak to bylo? jak bylo?...

Sny jej sie dziewczece przypomnialy, a potem zjawa jasnego ziemskiego przybysza...

-Gdzie on teraz jest?...

W uszach zadzwieczaly jej zaslyszane niegdys zgrzytliwe slowa: "Przeszedl Zwyciezca nad morzem i przez kraj przeszedl nizinny, a oto stalo sie ze do gor przyszedl wynioslych i stanal przed nimi bezradny...

I znowu: "Sluzyc nam bedzie plemie czlowiecze-z wyjatkiem tej, ktora zechce zostac pania i pojdzie za szernem..."

-Nie! nie! nie! - krzyknelo w niej cos buntem rozpaczliwym.

Wyciagnela rece biale, z szerokich fijoletowych rekawow wysuniete.

-Jeret! - wolala w glos, choc dawno juz ni kogo kolo niej nie bylo. - Jeret! zmiluj sie! wez mnie z soba! Ja chce do Zwyciezcy! Nie zostawiajcie mnie tutaj pod urokiem szerna! Na oczach jego nie ma lancuchow! Chce do Zwyciezcy! Chce widziec, czuc, ze on jest silniejszy, ze on...

Upadla z kleczek twarza na kamienna posadzke, az zadzwieczaly drogie, u szyi jej zwisajace lancuchy.

Slonce, rozsrebrzone w mglistej srezodze, wpadalo jeszcze przez okno do swiatyni, ale grom zblizajacej sie burzy zahuczal juz - donosny i grozny. Ihezal nie ruszyla sie z miejsca.

Oto peka nade mna sklepienie swiatyni - myslala - oto wala sie kolumny i rozchodza zreby kamienne...

Niech sie stanie! niech sie stanie!

Niechaj swiat caly zapadnie i mnie pod gruzami pogrzebie! Ponowny, huczacy i bliski juz grom wstrzasnal scianami i blask slonca, chmura pochloniety, zagasl nagle. Ihezal plakala cicho.

Tymczasem Mataret, pozegnawszy sie na schodach z Jeretem, ktorego wezwano do arcykaplana, szedl zadumany przed siebie, nie myslac nawet, dokad idzie. Na rogu jakiejs ulicy trafil niespodziewanie na Rode. Mistrz oczy mial blyszczace i jasnosc na pokaleczonej twarzy. Zobaczywszy towarzysza, przystanal i zawolal na niego glosno:

-Mataret, czy juz wiesz?

Ten, zamiast odpowiedziec, przystapil ku niemu i ujal silnie za lokiec.

-Zawolaj ludzi, ktorzy maja nam towarzyszyc - rzekl -wyruszamy zaraz.

-Czys oszalal? - krzyknal Roda - patrz! Wskazywal reka na zaciemniajace sie chmurami niebo, pod ktorym wicher juz hulal i wpadal ze swistem w opustoszale ulice, targajac ubrania na nich, jedynych dwoch ludziach, ktorzy sie jeszcze przed burza do domow nie schronili.

-Wyruszamy natychmiast - powtorzyl Mataret spokojnie.

Stanowczy, niemal rozkazujacy ton, ktorego dotychczas nigdy nie przybieral, zadziwil Rode. Spojrzal na towarzysza w zdumieniu, nie wiedzac prawie, jak sie zachowac... Mataret, spostrzeglszy jego zaklopotanie, usmiechnal sie:

-Mistrzu, jestes wielki i nigdy czcic cie nie przestane, ale wierz mi, ze nam nie wolno juz teraz tracic czasu. Mam swoja mysl...

Deszcz jeszcze lal strugami, jakby niebo w wode sie roztopilo, kiedy jedenastu ludzi w plaszcze owinietych wykradalo sie z bram miasta z malym zaprzegiem psow, dazac odwiecznym szlakiem ku polnocy.

VII

-A jesli ja posilkow nowych zbierac nie pozwole? Jeret wzniosl z wolna glowe i spojrzal w twarz arcykaplanowi.

-W takim razie ja je zbiore bez pozwolenia Waszej Wysokosci - rzekl spokojnie, ale stanowczo. Elem zasmial sie.

-Podobasz mi sie, chlopcze - rzekl - to byla tylko proba... Posilki odejda dzis w nocy...

-Wiem.

-Zwyciezcy rzeczywiscie takich slug jak ty potrzeba. Bez nich nie zdzialalibysmy zapewne nic...

-Czy Wasza Wysokosc pozwoli mi odejsc?

-Czekaj. Rad bym sie jeszcze dowiedziec nieco.

-Powiedzialem juz wszystko Waszej Wysokosci!... Arcykaplan zblizyl sie ku niemu i zwrocil na niego przejmujace spojrzenie nieruchomych czarnych oczu.

-Walczycie tedy, zwyciezacie - mowil z wolna.

-Tak.

-Dzieki Zwyciezcy? prawda?

Jeret przyswiadczyl skinieniem glowy.

-I gdyby Zwyciezcy z wami nie bylo - ciagnal Elem dalej, nie spuszczajac z niego wzroku - to cala wyprawa nie moglaby sie udac, co?

-Bez watpienia. Bez Zwyciezcy nic bysmy nie zdzialali.

-Nawet gdybyscie mieli bron palna?

Jeret rzucil glowa mimo woli i spojrzal na arcykaplana. Nie odpowiadal zrazu. Przemknelo mu przez mysl, ze jednak... w tym przypadku...

-Bron palna mamy od Zwyciezcy - rzekl glosno z pewnym pospiechem.

-Tak, juz ja macie... od Zwyciezcy... - powtorzyl Elem z wolna, jakby w roztargnieniu.

-Wasza Wysokosc... - Jeret spojrzal znow ku drzwiom.

-Czy widziales wnuczke Malahudy? - zapytal arcykaplan, zmieniajac nagle ton.

Jeretowi twarz sposepniala. Zmarszczyl brwi i nie odrzekl ani slowa. Elem tymczasem mowil dalej z przyjaznym usmiechem:

-Pozostawilem jej dawny palac. Nie tyle ze wzgledu na Zwyciezce, ktorego te sprawy nie powinny wlasciwie obchodzic, jak przez pamiec o rodzie jej dostojnym... Czy wciaz poza Zwyciezca nic nie widzi? - dodal, zwracajac sie wprost do Jereta - nawet teraz, kiedy jego tu nie ma?

Jeret ruszyl niechetnie ramionami.

-Nie pytalem jej o to. Moja rzecz - wojna z szernami. O reszte sie nie troszcze.

-Tak - rzekl Elem odstepujac nieco - tak, slusznie cie tutaj maja za najwiekszego bohatera ze wszystkich, jacy kiedykolwiek zyli na Ksiezycu... Poslowie poprzedni opowiadali, ze to ty wlasciwie sprawiasz szeregi i ty wlasciwie odnosisz zwyciestwa.

-Wasza Wysokosc! - krzyknal Jeret porywczo - prosze mi pozwolic odejsc!

-Idz juz - rzekl Elem z usmiechem. - A poklon sie Zwyciezcy do nog ode mnie, ktory sluga jego jestem i psem na rowni z toba.

Mlodz tym razem bez zapalu, owszem, niechetnie nawet do szeregow sie zglaszala, i Jeret z najwiekszym trudem tylko zdolal zgromadzic trzystu ochotnikow, z bronia palna obeznanych, ktorzy zgodzili sie powiekszyc szczuply zastep Zwyciezcy. Byli to przewaznie ludzie ubodzy, wyrobnicy i rzemieslnicy, w ciezkiej doli zyjacy, ktorym blogoslawione imie Zwyciezcy jeszcze nie przybladlo. Ludzie, po wsiach i dalszych osadach mieszkajacy, odpowiadali wyslancom Jereta ni to, ni owo, prawiac im o uwiezionym starcu Chomie, na ktorego pono duch proroczy splynal. Zamozniejsi i z zasady kazdemu arcykaplanowi rzadzacemu oddani, wysmiewali wprawdzie Chome, ale natomiast powtarzali slowa, ktore Jeret od Sewina byl uslyszal, ze Zwyciezca, o ile jest Zwyciezca istotnym, bez pomocy obejsc sie winien i wlasna reka szernow porazic...

Bractwo Prawdy zdzialalo takze swoje. Wprawdzie niewielu stosunkowo czlonkow liczylo, ale byli to wszystko ludzie mlodzi i najzapalensi, na ktorych w innym przypadku moglby byl Zwyciezca liczyc najwiecej...

Wieczorem tlum dosyc liczny odprowadzal ochotnikow do san przygotowanych, ale wiecej wsrod niego slychac bylo placzu i pozegnan niz okrzykow zachety, ktore rozbrzmiewaly niegdys szeroko, gdy sam Zwyciezca sanie na poludnie prowadzil.

Z gornego tarasu swiatyni patrzyla za odjezdzajacymi Ihezal. W biale puszyste futro szczelnie przed mrozem owinieta, pogladala zadumanymi oczyma, jak swiatla san niknely cicho w oddali - i chociaz zgasly juz, patrzyla jeszcze dlugo w strone, kedy zginely. Potem weszla do wnetrza swiatyni i wolnym, sennym krokiem zwrocila sie ku wejsciu do podziemnego sklepu, gdzie szern Awij byl zamkniety.

A tymczasem na polnocy, na szerokiej rowninie Roda z Mataretem i dziewieciu towarzyszami rozbijali oboz na nocne leze.

Mistrz, w miare jak sie zblizano do celu wyprawy, snul plany coraz fantastyczniejsze. Opowiadal szczegolowo, jak zamierza wozem zawladnac i w jaki sposob uczynic go niezdatnym do uzytku. A potem wymienial warunki, na ktorych gotow bedzie zawrzec pokoj z przybywajacym Zwyciezca. A wiec przede wszystkim odkrycie drogi do tajemniczej krainy na "tamtej stronie"...

Niegdys zadal od przybysza, aby wszystkim te droge obwiescil, calemu ludowi - obecnie jednak po namysle doszedl do przekonania, ze lepiej bedzie, gdy tajemnice poznaja tylko czlonkowie Bractwa Prawdy, a potem dopiero wedle potrzeby i uznania lud beda objasniali... A nawet nie wszyscy stowarzyszeni musza sie od razu dowiedziec. Sa miedzy nimi ludzie rozni. Na razie wystarczy, gdy oni, jedenastu, uslysza... Wreszcie, gdyby Zwyciezca sie temu opieral, to niechze powie przynajmniej jemu i Mataretowi, a chociazby juz tylko jemu. Ale od tego juz nie odstapi. On, Roda, znac musi wszystko, cala prawde, ktora zna i dzisiaj, ale jeszcze nie tak dokladnie, jak trzeba. W ogole, jak tylko Zwyciezca powroci...

-A jesli nie powroci? - przerwal mu Mataret.

-Jak to?

-Jezeli zginie w kraju szernow, on i jego ludzie?

-Byloby to fatalnie! - rzekl Roda sklopotany - naprawde fatalnie! Nie mielibysmy juz srodka, aby sie dowiedziec...

-I nic ponadto? - zapytal Mataret.

-Nie rozumiem cie.

-Przeciez to jasne. Co sie z nami stanie wtedy, jesli szernowie beda w koncu gora? Czy myslales o tym?

-Po coz takie rzeczy przypuszczac!

-Zapewne. Ja tylko zastanawiam sie, czy nie slusznie by bylo naprzod wesprzec Zwyciezce, a potem dopiero stawiac mu zadania...

-Odkadze to takie rzeczy przychodza ci do glowy?

-Od niedawna. Ale mniejsza!... Roda zamyslil sie.

-Wszakze Jeret, mowiles, mial zebrac posilki - rzekl po chwili.

-Tak, posilki. Zapewne. Nie mowmy juz o tym. Roda kilkakrotnie jeszcze wracal uporczywie do tego tematu, ale Mataret juz nie odpowiadal. Usmiechal sie tylko wedle zwyczaju i patrzyl wylupiastymi rybimi oczyma na gory, czerniejace w dali na tle luny pozachodniej, pomiedzy ktore wiesc miala jutro ich droga...

Noc przepedzili na jednym miejscu w spokoju, nie posuwajac sie naprzod nie tyle z obawy mrozow, do ktorych, jak wszyscy ludzie ksiezycowi, byli przyzwyczajeni, jak raczej z powodu nader obfitych sniegow, zascielajacych caly kraj dokola. Na tym puszystym i utrudniajacym wszelki pochod

calunie niepodobna sie bylo orientowac w nieprzeniknionej ciemnosci "ksiezycowej" nocy.

Nastepny dzien nie mial juz dla nich wieczoru, bo nim slonce przechylilo sie w strone, kedy zwykle zachodzi, oni przedostawali sie juz kretym wawozem w kotline wiecznego switu na polnocnym biegunie Ksiezyca.

Tutaj przed wejsciem w kraj otwarty zlozono rade wojenna. Wszyscy byli zaopatrzeni w bron, w palna bron. ktorej tajemnice Zwyciezca przywiozl na Ksiezyc, i gotowi do czynu. Nie watpili ani na chwile, ze przyjdzie im stoczyc ciezka walke. Nie wiedzieli, jak liczna jest straz przy wozie, ale przypuszczali, ze w kazdym razie bedzie liczniejsza od ich szczuplej garstki. Te straz nalezalo rozbroic albo pokonac.

Wprawdzie mistrz Roda nosil sie przez pewien czas z zamiarem, aby wystapic wobec czuwajacych zolnierzy z plomienna a scisla mowa, w ktorej by ich niezbicie przekonal o slusznosci stanowiska Bractwa Prawdy i sklonil do uleglosci wobec swych planow, ale Mataret oparl sie temu stanowczo.

-To nie prowadzi do niczego - mowil do mistrza -wysmieja cie tylko i obija w koncu, a tego probowales juz tyle razy, ze nie warto jeszcze raz probowac dla proznego popisania sie wymowa...

Roda zzymal sie zrazu, ale w koncu ustapil, sam niezbyt snadz pewny skutku swego kazania.

-Ale to tylko dlatego - mowil - ze nie mam zgola pewnosci, czy zolnierze na strazy postawieni sa ludzmi dosc rozumnymi, aby slowa moje mogli pojac, bo gdyby nie to!...

Ostatecznie postanowiono uzyc sily. Zblizyc sie w przyjazny sposob do strazy i wedle moznosci zabrac jej bron lub gdyby sie Io nie udalo, na dany przez Matareta znak wymordowac. Roda w zasadzie potepial te ostatecznosc i oswiadczyl stanowczo, ze on sam zabijac nie bedzie, ale przyznawal, ze w danym razie moze nie byc innej drogi wyjscia. Zreszta cel Bractwa Prawdy jest tak wysoki, mowil, ze mozna dla niego nawet nieco krwi poswiecic.

Trzeba bylo teraz przede wszystkim woz wyszukac na rozleglej rowninie.

Z opowiadan swiadkow wiedzieli, ze spadl on byl w poblizu dawnych namiotow Braci Wyczekujacych, ktore znajdowaly sie ongi u stop wzgorz, oddzielajacych biegunowa kotline od Wielkiej Pustyni. Oni przybyli ze strony przeciwnej i aby sie tam dostac, musieliby przejsc srodkiem rozleglej i gladkiej plaszczyzny, narazajac sie na to, ze obudza przedwczesnie czujnosc straznikow. Dla unikniecia tego bledu postanowiono tedy wybrac droge okolna, lancuchami wzgorz, przedstawiajacymi z powodu nierownosci gruntu az nadto dobra zaslone dla szczuplej garstki.

Droga byla uciazliwa. Przedzierano sie z wolna miedzy omszalymi glazami, po sliskich, wilgotnych zboczach, nigdy sloncem nie oswietlonych. Chlod zional z kazdej szczeliny, przejmujac dreszczem znuzonych wedrownikow. A plaszczyzna przed nimi byla ciagle gladka; oczy, szklami nie uzbrojone, nie mogly wysledzic niczego, co by wskazywalo miejsce, gdzie upragniony woz Zwyciezcy mogl sie znajdowac.

Po kilkudziesieciu godzinach nad wyraz przykrego przedzierania sie po bezdrozach, przez glazy i zarosla jakichs nibyskrzypow ogromnych, ktorych miesiste lodygi lamaly sie pod noga przechodnia, kiedy juz zatoczono wieksza czesc polkregu ponad dnem kotliny, ukazaly sie oczom znuzonych wzgorza oble i lyse, na ktorych niegdys byly groby Braci Wyczekujacych.

Na grzbiecie, widne z dolu, czernily sie jeszcze kamienie ogromne, sluzace niegdys trupom za oparcie. Za rada Matareta tutaj porzucono uciazliwy pochod stokami i postanowiono wydostac sie smialo na grzbiet w tej mysli, ze stare grobowe kamienie wystarcza dla zamaskowania ich osob.

Na wysoczyznie uderzylo ich w oczy slonce czerwone, idace juz nad Wielka Pustynia w strone Ziemi, waskim, ku sloncu wygietym sierpem blyszczacej na widnokregu.

Oprocz Matareta i Rody jeden tylko z uczestnikow wyprawy widzial niegdys swieta Ziemie, kiedy go jeszcze jako chlopca nieletniego zabrali z soba rodzice w pobozna pielgrzymke do Kraju Biegunowego, gdzie Bracia Wyczekujacy obiecanego Zwyciezcy wygladali. Totez cala gromadka stanela w cichym podziwie, patrzac na ostry srebrzysty sierp, wrzynajacy sie w niebo, czarne prawie z tej strony.

Jakies oniesmielenie nagle, niezmiernie do leku podobne, ogarnelo tych ludzi. Przeczac wszystkim "bajkom" o Ziemi, poczeli z wolna i nieswiadomie uwazac ja sama takze za bajke i staneli teraz w zdumieniu mimowolnym i dla siebie samych nie spodziewanym, widzac ja jasniejaca i ogromna na niebosklonie. Mlodzik, ktory widzial ja byl niegdys jako dziecie wierzace, podniosl odruchowo dlon do czola, aby nakreslic Znak Przyjscia...

Zatrzymal reke dosc wczesnie i obejrzal sie ze wstydliwym lekiem, czy kto nie spostrzegl podejrzanego ruchu. Ale nikt nie zwazal na niego; wszyscy patrzyli na Ziemie w milczeniu. Naraz w cisze wpadly slowa Rody:

-Tak, tak, to zupelnie naturalne, ze ta bajka powstala, ze musiala powstac nawet...

Glos jego brzmial zrazu niepewnie, jak wymowka czy usprawiedliwienie raczej, ale wnet dzwiekiem wlasnych slow obudzony z ciezkiego uroku, poczal mowic ze zwykla sobie swada i pewnoscia:

-Czlowiek, aby dodac sobie we wlasnych oczach znaczenia i wyniesc sie ponad marnosc, ktora czuje, szuka rad dla siebie poczatku wyzszego niz to, co go otacza. Nie zdziwilbym sie nawet zgola, gdyby bajka o ziemskim ludzi pochodzeniu starsza byla nizli nasze wygnanie z raju, do ktorego drogi powrotnej wlasnie szukamy. Moze juz tam, w miastach rozkosznych, pod Pustynia ukrytych, snilo sie ludziom w dlugie, srebrnym blaskiem Ziemi rozjasnione noce, ze zeszli na Ksiezyc z tamtej pustej i bezplodnej gwiazdy, ktora tak latwo uwodzi oczy dziwna zaiste pieknoscia...

Mowil jeszcze dlugo w ten sposob, a uczniowie i towarzysze sluchali go w naboznym skupieniu, usilujac smialo pogladac na Ziemie uwodzicielke.

Roda wyciagnal reke:

-Patrzcie na te glazy dookola nas i pomyslcie o dziwnym obledzie czlowieka! Poped samozachowawczy i zadza jedynie rozumnego szczescia-ksiezycowego, ustepuja czasem przed mysla - falszywa, a jednak zdolna wbrew naturze okreslic czyny czlowieka. Pokolenia cale spedzaly zycie w tej tu kotlinie, modlac sie do martwej gwiazdy srebrnej, i cale pokolenia patrzyly spod tych glazow zmarlymi oczyma na tarcze jej zmienna, wyczekujac razem z zywymi posla stamtad, Zwyciezcy...

-Czyzby nie przybyl w istocie? - baknal Mataret polglosem, w myslach zatopiony.

Roda doslyszal i odwrocil sie zywo ku mowiacemu:

-Z Ziemi?

Zapanowalo milczenie. Po chwili dopiero Mataret wstrzasnal glowa i usmiechnal sie.

-Nie! mimo wszystko uwazam to za niemozliwe. Roda chcial cos odpowiedziec, ale przerwal mu lekki okrzyk jednego z towarzyszow.

-Woz! - wolal, wyciagajac reke w strone zacienionej kotliny.

Odkrycie to wstrzasnelo wszystkich obecnych. Ci, ktorzy byli usiedli, zrywali sie i biegli ku mowiacemu; tloczono sie i wytezano wzrok, aby zobaczyc ten upragniony cel wyprawy

Jakoz wkrotce dostrzezono go. Stal u stop wzgorza, na lace, podobny z dala do lsniacego kamyka, na wpol ukrytego posrod zieleni. Strazy nie bylo widac. Nie opodal jeno stal maly, niezdarnie sklecony namiot, niby szalas pasterski, takze do polowy niskich scian bujajaca zielenia zarosly.

Niepodobna bylo przypuscic, aby w tej marnej lepiance wszyscy straznicy sie miescili - ukryli sie oni widocznie -rozumowal Roda - w wygrzebanych dolach z gory zaslonionych w poblizu wozu i czuwaja tam bez przerwy wedle rozkazu Zwyciezcy. Jezeli sie ich nie uda zajsc niespodziewanie, trzeba sie przygotowac na ciezka walke.

Po krotkiej naradzie ruszono w dol, nie tracac czasu. Kazdy z jedenastu uczestnikow wyprawy, z gotowa bronia, ukryta pod odzieniem, szedl inna droga, korzystajac z kazdego zalomu gruntu, z kazdego glazu i szczeliny, azeby sie ukryc przed bacznym okiem sledzacych niewatpliwie okolice straznikow. Czolgano sie na brzuchu i przystawano z zapartym oddechem, kiedy kamien jaki potracony przypadkiem w dol sie stoczyl, mogac obudzic czujnosc strazy.

Wedle planu mistrza Rody zblizyc sie mieli wszyscy do wozu najwiecej, jak tylko beda to mogli zrobic bez zwrocenia na siebie uwagi, a potem na dany Swistawka znak rzucic sie do walki... Znak mial dac Mataret. On jeden nie kryl sie - mial owszem isc prosto w strone lepianki z gory widzianej i zajac wylacznie swoja osoba ludzi, wozu pilnujacych.

Po godzinie Roda podpelznal tak blisko, ze zaledwie kilkadziesiat krokow dzielilo go od wozu. Ukryl sie w kepie bujnego zielska, ktore wyroslo na zgliszczach stosu, kedy niegdys ciala pomarlych czlonkow Zakonu splonely, i czekal umowionego znaku, drzac na calym ciele. Przygnebialo go i rozstrajalo to, ze nie widzi przeciwnikow. Wychylal co pewien czas glowe ostroznie spoza miesistych i bujnych badyli, sledzac niespokojnym okiem przestrzen, dzielaca go od wozu. Nie dostrzegl jednak nikogo - naokol pustka byla zupelna, a nadto nic nie wskazywalo, aby tutaj przebywala jaka zywa ludzka istota. Zielsko bujalo zewszad swobodnie, noga nie przydeptane; okrom rozpadajacego sie szalasu po drugiej stronie wozu nie bylo widac zadnej kryjowki, gdzie by sie czlowiek mogl przytulic.

Naraz dostrzegl Roda Matareta. Szedl on, brodzac w chwastach po kolana, ku lepiance i rozgladal sie ze zdziwieniem dokola. Roda widzial, jak przystawal i schylal sie niekiedy, badajac grunt pod nogami. Doszedl wreszcie do chaty i zapukal piescia w zaparte drzwi. Otworzono mu nierychlo. Kto stal na progu, Roda z kryjowki swej nie mogl zobaczyc, ale widzial plecy Matareta, rozmawiajacego zywo z kims, ktory byl za drzwiami. Po chwili Mataret cofnal sie i usiadl spokoj nie na kamieniu pod sciana. Z domu wyszla jakas kobieta i opowiadala mu cos, pokazujac na woz rekoma.

-Roda nie mogl dluzej wytrzymac. Nie baczac, ze plan caly moze popsuc przedwczesnym ukazaniem sie, wyskoczyl z kepy zielska i pobiegl szybko ku lepiance. Mataret dostrzegl go i poczal mu dawac znaki, wolajac glosno, aby sie zblizyl.

-Pojdzcie wszyscy! - zakrzyknal - nie ma niebezpieczenstwa.

Kobieta, spostrzeglszy wyskakujacych nagle z zarosli ludzi, rzucila sie z przerazeniem do ucieczki, ale Mataret chwycil ja za rekaw...

-Nie boj sie, przezacna! - zasmial sie - oni ci nic zlego nie zrobia!

Roda stal juz przy nich.

-Co to jest? co to jest? - wolal. Mataret patetycznym ruchem reki wskazal trzesaca sie jeszcze ze strachu kobiete.

-Mam zaszczyt, mistrzu, przedstawic ci straz wozu Zwyciezcy! - rzekl.

Ale Roda sie nie smial. Wscieklosc jakas sie w nim zbudzila: czul tylko, ze go "znowu oszukano", nie zdajac sobie sprawy, ze sie cieszyc raczej powinien z tego zawodu, iz spotyka tutaj zamiast zbrojnej strazy jedna tylko wylekniona kobiete.

-Kto ty jestes? - krzyknal zwracajac sie do niej.

-Nechem, panie...

-Na licha mi twoje imie! Ale co robisz tutaj?

-Pilnuje wozu...

Odpowiedzial jej choralny wybuch smiechu.

-Sama? - rzucil Roda, przygryzajac usta ze wscieklosci.

-Tak, panie. Tamci poszli.

-Kto? gdzie? dokad? jak?

Kobieta padla przed nim w strachu na kolana.

-Nie gniewajcie sie, panie! Wszystko wam opowiem. Ja nie jestem winna...

-Mow!

-Panie! Zwyciezca litosc nade mna okazal. Dawno, dawno, owego dnia, kiedy na poludnie ku morzu stad wyruszyl... Sluzyc mu zawsze chcialam, ale on mnie nie potrzebowal. Wiec kiedy poslyszalam, tam przy Cieplych Stawach, ze straz do Kraju Biegunowego dla pilnowania wozu wysyla, uprosilam ludzi, aby mnie wzieli z soba, ze im bede jedzenie przyrzadzala i odziez latala w razie potrzeby... Myslalam, ze w ten sposob Zwyciezcy przydam sie na co...

-Do rzeczy, do rzeczy! Gdzie jest straz?

-Odeszli, panie. Z poczatku bylo ich tu dwudziestu, ale tutaj jest kraj nudny i tylko Bracia Wyczekujacy wytrwac tu mogli. Straznicy tesknili do domow i nie mieli tu co robic. Odchodzili wiec po dwoch, po trzech, niby to na krotki czas, zdajac piecze nad wozem tym, ktorzy pozostawali. Ale zaden z nich, odszedlszy, nie wrocil. W koncu zostalam ja z dwoma najmlodszymi tylko. Az i tym sie znudzilo. Nie wytrzymali. Poszli i oni, kiedy slonce stalo na poludniu, ot ponad tymi gorami. Mnie przykazali wozu pilnowac, wiec pilnuje...

-Nie jestze to przepyszne, co? - zasmial sie Mataret. - Czcigodna Nechem jako jedyna niezlomna strazniczka wozu swietego!

Roda sie zachnal.

-To jest lajdactwo! Taka ucieczka, takie lekcewazenie nalozonego obowiazku!

-O co sie ty gniewasz wlasciwie? - spytal Mataret polglosem, patrzac na niego zdumionymi naprawde oczyma. - Przeciez na tej niedbalosci straznikow mysmy chyba wyszli najlepiej.

-Ale moglismy wyjsc jak najgorzej! - oburzyl sie mistrz. - Pomysl tylko, gdyby tu byl kto przyszedl przed nami i zepsul woz...

-Nie bylabym dala! - krzyknela Nechem i blysnela zebami, gotowa jak zwierz rzucic sie na kazdego, kto by sie osmielil wlasnosc Zwyciezcy naruszyc. - Nie bylabym dala, panowie, chociaz jestem sama! Powiedzcie Zwyciezcy, ktory was wyslal, ze wszystko jest w porzadku...

Roda chcial cos odpowiedziec, ale Mataret chwycil go szybko za reke, dajac mu znak milczenia.

-Tak, Zwyciezca nas poslal tutaj - rzekl zwracajac sie do kobiety. - Mamy z jego polecenia stan wozu zbadac i doniesc mu, czy wszystko jest w porzadku...

-O! jeszcze jak! - zawolala Nechem z radosna duma. - Ogladajcie! Po odejsciu straznikow ja wozu dogladalam i czyszcze go nawet. Swieci sie jak zloto...

-Pewne czesci wozu kazal nam Zwyciezca zabrac z soba - wtracil Roda.

Nechem spojrzala na niego podejrzliwie.

-Pewne czesci zabrac, mowicie, panie?

-Nie, nie, uspokojcie sie! tylko na przypadek gdybysmy nie wszystko zastali w porzadku - rzekl szybko Mataret, po czym odciagnawszy Rode na bok, tak aby ich Nechem nie mogla slyszec, zwrocil sie do niego z wyrzutem:

-Po co straszysz babe? gotowa nam przeszkodzic... Roda rzucil glowa pogardliwie:

-Kaze ja zwiazac zaraz!

-Nie potrzeba.

-Owszem. Zwlaszcza ze obawiam sie zdrady, podejscia, zasadzki. Straznicy moga powrocic. Moze sa gdzies w poblizu...

-Dlatego tez trzeba nam dzialac niezwlocznie... Mowiac to, spojrzal na gory. Oswietlone byly ich szczyty od strony polnocnej; slonce snadz zblizalo sie ku Ziemi.

-Patrz! na tamtej stronie jest wlasnie dzien...

-Wiec co z tego?

-Nic. Spieszyc sie musimy...

-Bez watpienia - rzekl Roda. - Ale Nechem bedzie nam przeszkadzala rozebrac woz, jesli jej zwiazac nie kaze...

Mataret chwycil go znow za reke.

-Czekaj. Pierwej woz trzeba obejrzec. I wewnatrz takze. Wszak Zwyciezca wyjasnil ci jego urzadzenie?

-Tak.

-Wiec pojdzmy...

Zblizyl sie do wozu, okolo ktorego stalo dziewieciu ich towarzyszow, podziwiajac w niemym uwielbieniu nadzwyczajna machine. Patrzyli oni na ogromny stalowy cylinder, wryty w grunt gleboko, z ktorego sterczal stozkowaty szczyt pocisku ze zwieszajaca sie na wpol zbutwiala sznurowa drabina.

-Tedy snadz wchodzil Zwyciezca - odezwal sie Roda wskazujac na nia.

-Wejdzmy - rzekl Mataret.

Usta mu drgaly nerwowo; w oczach mial blask niezwykly. Reka chwytal juz za sznur, pospiesznie, chciwie. Wygladal, jakby mu pierwszy raz w zyciu pilno bylo do czegos: zmieniony byl nie do poznania.

Ale mistrz Roda nie patrzal na niego w tej chwili. Otoczony uczniami, wykladac im znowu poczal, ze Ziemia jest nie zamieszkana, i wskazujac pocisk, mowil, jak niedorzeczne jest przypuszczenie, aby taki kloc stalowy doleciec mogl do Ziemi, niewatpliwie bardzo od Ksiezyca odleglej. Mataret przerwal. mu wreszcie zniecierpliwiony:

-Czy czekasz, aby straznik ktory powrocil? Roda spojrzal na woz.

-Nie wiem, jak sie wziac do rzeczy... - szepnal.

-Zobaczymy. Naprzod trzeba zbadac wszystko... Mowiac to, zabieral sie znowu do wchodzenia po drabinie. Ale sznury, w wilgotnym powietrzu zetlale, rozlazly mu sie w reku, nim noge zdazyl w petle zalozyc. Zaczeto sie tedy naradzac, z czego zbudowac drabine. Materialu zadnego nie bylo pod reka, az jeden z obecnych zwrocil uwage na chate, w ktorej Nechem mieszkala. Postanowiono rozebrac dach i lichymi dragami podparte sciany i zbudowac z tego rusztowanie, po ktorym by sie mozna bylo dostac do szczytu pocisku, gdzie sie znajdowala klapa wchodowa.

Kobieta podniosla lament, nie zwazano na nia jednak teraz. Silne mlode rece rwaly pospiesznie nedzna budowle, wbijano pale i wiazano je strzepami szat w braku sznurow. Roda przypatrywal sie pracy bezczynnie, wydajac tylko rozkazy.

Wreszcie wszystko bylo gotowe. Sklecono cos w rodzaju schodow, po ktorych mozna sie bylo dostac z pewnym trudem do otworu zelaznego cylindra i tkwiacego w nim pocisku.

Mataret szedl pierwszy, za nim Roda. Po dlugich bezskutecznych usilowaniach udalo im sie wreszcie otworzyc klape, wiodaca do wnetrza. Metalowa drabinka opuszczala sie stad az do dna pocisku. Roda, spojrzawszy w dol, zawahal sie:

-Nie mamy tam po co wchodzic, ciemno jest...

-Wejdz - rzekl Mataret popychajac go z lekka. Kiedy Roda zaglebil sie w czelusci, Mataret, stojac jeszcze na schodkach, zatrzasnal klape za soba. Jednoczesnie zablyslo swiatlo elektryczne, przez zamkniecie drzwiczek mechanicznie sie zapalajace.

-Co robisz? - zawolal Roda.

-Nic - odrzekl Mataret spokojnie i zeszedl w glab. Roda byl dziwnie zaniepokojony, znalazlszy sie tak sam na sam z towarzyszem we wnetrzu pocisku tajemniczego, ale wstydzil sie dac to poznac po sobie. Poczal sie tedy rozgladac dokola i tonem nauczycielskim wyjasniac Mataretowi mechanizm i urzadzenie, co sam niegdys od Zwyciezcy byl poslyszal.

Mataret sluchal go z roztargnieniem, przypatrujac sie jednoczesnie scianom pocisku.

-To ten guzik, nieprawdaz? - odezwal sie naraz, pokazujac kosciana galke w metalowej oprawie, tkwiaca w scianie za szybka cienkiego szkla.

-Jaki guzik? - spytal Roda.

-Ten guzik trzeba nacisnac, aby... wyruszyc w podroz?

-Tak. Zdaje mi sie... Ostroznie! nie dotykaj! - dodal zywo, spostrzeglszy, ze Mataret wyciaga reke w strone guzika. - Moglibysmy wyleciec niechcacy...

-Dlaczegoz niechcacy? - rzekl Mataret z dziwnym usmiechem.

Roda wzruszyl ramionami.

-Wyjdzmy juz. Dosc dlugo tutaj siedzimy. Mataret go zatrzymal.

-Czekaj. A gdybysmy tak wyruszyli naprawde "na tamta strone" we dwoch?

-Czys oszalal?!

-Nie. Badz co badz Zwyciezca walczy w naszej sprawie, a potrzeba mu pomocy, bo inaczej padnie w wojnie z szernami... Mozna by mu te pomoc sprowadzic z "tamtej strony"... Wespra go zapewne, gdy sie dowiedza... Roda stanal miedzy Mataretem a zlowieszcza galka w scianie.

-Wychodzimy stad natychmiast! - rzekl. - Idz naprzod i otwieraj klape!

Mataret sie zasmial.

-Przelakles sie? Nie boj sie! nie mam przeciez zamiaru... To zart byl tylko...

W tejze jednak chwili szybkim ruchem siegnal ponad ramie mistrza i wepchnal galke w metalowy pierscien, rozgniatajac szklo.

Lekki dreszcz wstrzasnal podloga pocisku.

-Co robisz! - krzyknal Roda. Mataret byl blady.

-Nie wiem, czys sie nie omylil-rzekl. - Zdaje mi sie, ze stoimy w miejscu...

-Nacisnales guzik?!

-Tak.

Roda rzucil sie ku schodkom, ale Mataret go powstrzymal.

-Jezeli jednak jestesmy juz w przestrzeni, nie mozna klapy otwierac. Tu musi byc gdzies okno...

Po dlugich poszukiwaniach odnalezli metalowa plyte w podlodze, zakrywajaca gruby szklany blok.

Mataret przyklakl i patrzyl dlugo. Gdy powstal, blady byl jak trup, w oczach mial najwyzsze zdumienie.

-Zdaje mi sie, ze lecimy na Ziemie - szepnal. Roda rzucil sie do okna i spojrzal. Tam pod ich nogami Ksiezyc uciekal z przerazajaca szybkoscia - widac juz bylo ogromna czesc Wielkiej Pustyni, od ktorej oddalali sie coraz wiecej, pedzac w przestrzen.

Roda opadl bez sil na podloge.

-Na Ziemie, na Ziemie... - szeptal zmartwialymi wargami.

-Tak-rzekl Mataret z cicha. - Zwyciezca mowil prawde. Nie myslalem...

Wtedy Roda zerwal sie nagle i krzyknal, przyskakujac z piesciami do Matareta:

-Alez Ziemia jest nie zamieszkana! rozumiesz? nie zamieszkana!! Ja ci zaraz udowodnie...

Czesc trzecia

I

Nechem, wyrwawszy sie z rak czlonkom Bractwa Prawdy, biegla w blednym przerazeniu przez rownine, gdy nagle poslyszala potworny huk za soba i uczula, ze prad powietrza rzuca nia gwaltownie o ziemie. Kiedy po pewnym czasie przyszla do przytomnosci i powstawszy, obejrzala sie za siebie, zdalo jej sie zrazu, ze naokol nic sie nie zmienilo. Woz sterczal wsrod zielonych krzewow, jak dawniej, i cisza byla zupelna. Zaczela wiec zawracac niesmialo, pogladajac, gdzie by sie mogli podziac ludzie, czepiajacy sie scian wozu jeszcze przed chwila.Gdy jednak podeszla blizej, zaniepokoila ja zmiana, jaka spostrzegla. Zewnetrzny pancerz wozu stal wprawdzie w tym samym miejscu, co dawniej, ale brak w nim bylo stozka samego pocisku, sterczacego przedtem u wylotu. Zauwazyla rowniez, ze rusztowanie, z resztek jej lichego domku wzniesione, zniknelo bez sladu. Przypomniala sobie, ze gdy uciekajac, obejrzala sie raz, widziala czlonkow Bractwa Prawdy uczepionych smiesznie u wylotu maszyny, tuz okolo lsniacego szczytu wlasciwego wozu. Teraz nie widac ich bylo nigdzie. Tknelo ja jakies zle przeczucie i szla ku wozowi z lekiem w zamarlym sercu, ostroznie i gotowa w kazdej chwili do ponownej ucieczki.

Na kilkadziesiat krokow przed wozem potknela sie, a spojrzawszy na przedmiot, o ktory zawadzila noga, wydala straszliwy okrzyk grozy. Byla to glowa oderwana.od ciala i pokaleczona ohydnie. Nogi odmowily jej posluszenstwa - w przerazeniu nawet uciekac nie mogla. Potoczyla tedy blednym wzrokiem dookola: wszedzie lezaly szczatki cial, poszarpanych okropnie, razem z kawalkami zmiecionego rusztowania.

Nechem patrzyla przez pewien czas w niemym oslupieniu na to wszystko, czego zgola nie rozumiala, az nagle krzyknela znow przerazliwie i rzucila sie do ucieczki. Biegla, nie wiedzac sama, dokad biegnie ani po co. Przewracala sie na kamieniach, powstawala znow i gnala przed siebie, zadyszana, z sil opadajaca i ta jedna tylko checia pedzona: znalezc sie jak najdalej od tego miejsca, gdzie jakas straszliwa i niepojeta dla niej rzecz sie stala.

Po kilku godzinach doszla do kranca rowniny i padla na mech wyczerpana. Odpoczawszy nieco, zaczela sie zastanawiac i gromadzic mysli rozpierzchle, usilujac zwiazac w jakis sad jednolity to wszystko, co spostrzegla. Ale bylo to tak nadzwyczajne, ze przechodzilo po prostu zdolnosci jej myslenia. Woz, a przynajmniej czesc jego najwazniejsza, srodkowa, zniknela - to bylo pewne. Zniknela tak w jednym mgnieniu oka, jak gdyby sie w nicosc rozwiala. Slyszala przy tym huk straszliwy i czula jakies potworne wstrzasnienie powietrza, ktore ja o ziem rzucilo. Byla prawie pewna, ze to samo wstrzasnienie stalo sie powodem okropnej smierci uczepionych u szczytu wozu napastnikow, ale dalej nic juz pomyslec nie umiala. Co to wszystko znaczy? dlaczego sie to stalo? w jakim celu? z jakiego powodu?

Uczula, ze nie rozwiaze nigdy tej zagadki, i przestrach ja ogarnal na nowo. Stalo sie w kazdym razie cos, co nie powinno bylo sie stac- i kto wie, czy ona nie jest odpowiedzialna za to, co sie stalo? O straznikach zbieglych nie myslala wcale ani o tym, ze gdyby wytrwali byli na posterunku, zdolaliby prawdopodobnie przeszkodzic temu napadowi, ktoremu ona o-przec sie nie mogla. Wiedziala tylko, ze ci przybysze podeszli ja i sprowadzili dobrowolnie czy tez nieumyslnie jakis straszny wypadek, nie dajacy sie juz cofnac...

A Zwyciezca? Przeczucie mowilo jej, ze nie stalo sie to z jego wiedza ani wola. I jezeli teraz bedzie sie gniewal? Na nia, naturalnie na nia przede wszystkim, ktora byla przy tym obecna i nie przeszkodzila niczemu. Trzeba moze isc i wyznac? Albo raczej ukryc sie i nie wspominac o tym nikomu? Nawet Zwyciezcy...

Ta mysl ostatnia zwlaszcza zapuszczala w jej mozgu korzenie. Poparlo ja mimowolnie uswiadamiajace sie rozumowanie: Jesli Zwyciezca jest wszechwiedny, to zupelnie zbyteczna powiadomic go o wypadku, o ktorym wie sam z siebie - raczej ukryc sie tylko przed jego gniewem nalezy. A jesli wszechwiedny nie jest, to lepiej, ze dowiedziawszy sie o wszystkim przy jakiejs sposobnosci, nie bedzie wiedzial, ze ona, Nechem, brala w tym jakikolwiek udzial. W kazdym razie - trzeba sie ukryc.

Z tym postanowieniem, odpoczawszy nieco, puscila sie kretym wawozem ku poludniowi, zamyslajac nastepnie rzucic sie na zachod, ku zagubionym wsrod gor osadom, aby tylko byc jak najdalej od miasta przy Cieplych Stawach, gdzie niewatpliwie Zwyciezca przebywa...

Bo nie wiedziala nawet, ze morze ja w tej chwili dzieli od niego, wojujacego z szernami w poblizu drugiego bieguna Ksiezyca...

I Marek, stojac na wale gorskim, w Ziemie zapatrzony, jawiaca sie na horyzoncie, nie przeczuwal zgola, ze woz jego dazy wlasnie z zamknietymi w nim dwoma ludzmi ku tej rodzimej jego gwiezdzie.

Mialo sie pod wieczor i oczekiwal przybycia posilkow z Jeretem na czele. Walka stawala sie coraz ciezsza i sil juz zaczynalo brakowac upadajacym z bezsennosci i trudu. Wedlug odwiecznej reguly stali oni sie teraz z napastnikow -napastowanymi. Juz nikt nie myslal o tym, aby szernow w ich gniazdach wydusic - chodzilo teraz o to tylko, aby sie utrzymac w zajetych pozycjach i nadejscia posilkow doczekac. Nie mowiono glosno o odwrocie, ale wieksza czesc wojownikow myslala juz o tym, jako o rzeczy nieuchronnej, ktora odwleka sie tylko z powodu zbyt slabych sil garstki, mogacej przepasc w ciezkim pochodzie przez kraj, niedawno w tryumfie przebyty. Czekano tedy i wygladano z utesknieniem a niepokojem, czy Jeret z nowym zastepem nie idzie, z ktorym zlaczywszy sie, razniej bedzie podazyc ku Morzu Wielkiemu...

Gwiazda Zwyciezcy bladla. On sam nie mowil nic i nie zwierzal sie nikomu ze swych zamiarow. Kazal jeno, odkrywszy sniezystym zlebem wygodniejsza "droge", powciagac na linach dziala w dole zostawione, ustawil je na pozycjach, paszczami ku cudnemu miastu szernow zwrociwszy, i czekal. Dziala staly nieczynne, gdyz amunicji bylo juz niewiele; krokow zaczepnych nie przedsiebrano zadnych. Ograniczano sie tylko do odpierania spadajacych wciaz znienacka szernow, ktorych trupami zaslane juz byly wszystkie skaly naokol.

Tak minal jeden jeszcze dzien, nieskonczenie dlugi dzien ksiezycowy. Pod wieczor Zwyciezca, dotychczas niewzruszony, poczal sie widocznie niepokoic. Z najwyzszego siodla przeleczy, otoczony garstka przybocznych strzelcow, badal przez szkla cala okolice, zwracajac wzrok ciagle w strone, skad sie spodziewal przybycia posilkow. Twarz mu sie przeciagala i marszczyl chmurnie brwi, nie mogac wysledzic wsrod widnych stad wawozow zadnego znaku idacych... DO zachodu slonca bylo juz malo co wiecej nad piecdziesiat godzin.

Mial juz dac swoim ludziom znak do powrotu na wewnetrzna strone gorskiego pierscienia, gdzie z glowna sila lezal obozem, kiedy zastanowil go nagly ruch ku dolowi szernow, krazacych dotychczas okolo jego wojska, jak stada krukow nieodstepnych. Drgnelo w nim przeczucie, ze Jeret idzie z posilkami i szernowie chca przeszkodzic polaczeniu. Tedy zamiast wracac na swoja strone, ruszyl z ludzmi pedem w dol ku oddzialowi, zostawionemu dla pilnowania drogi, i rozkazal niezwlocznie rozpoczac ogien reszta amunicji.

Zachrzescila bron reczna i huknely strzaly w zawieszona ponizej na sniegach chmure szernow... I naraz, jakby boska muzyka, zagrala w uszach Zwyciezcy z dolu odpowiedz; strzelano i tam - Jeret szedl niewatpliwie.

We dwie godziny pozniej widac juz bylo oddzial, wdzierajacy sie wsrod nieustannej walki stromym zlebem do gory. Ludzie szli powoli, odstrzeliwali sie bowiem czesto, a nadto obarczeni byli skrzyniami z amunicja i bronia. Marek wyslal im czesc swego oddzialu ku pomocy.

Kiedy nareszcie na spadzistym snieznym stoku wojsko sie polaczylo i szernowie znikneli w szczelinach skal, pozostawiajac jeno gesty trup poza soba, Jeret, ociekly krwia i potem, zblizyl sie do Zwyciezcy, aby mu zdac sprawe z poselstwa... Marek jednak nie sluchal.

-Pozniej, pozniej - przerwal mu. - Czy to juz wszyscy, ktorzy przybyc mogli?

-Pozostawilem za Morzem Anasza. - Moze jeszcze jutro nieco ludzi przywiedzie... o ile dojsc zdola...

-Dobrze. Na odpoczynek nie ma teraz czasu. Obejmij dowodztwo nad tymi wszystkimi i prowadz za mna na tamta strone, do mego oddzialu.

-Czy nie lepiej by bylo tamtych tu wezwac? - rzeki, myslac o odwrocie do kraju, jeden z podwladnych Marka, dotychczasowy naczelnik wojska po tej stronie przeleczy.

Marek, nie odpowiadajac, ruszyl w gore.

Przebyto sniezna przelecz i spuszczono sie na zawieszona wsrod turni hale, gdzie glowna czesc wojska spoczywala. Nowo przybyli zaczeli sie witac glosno ze starymi wojownikami, ktorzy ze swej strony radosnie ich przyjmowali, pewni, ze ich przybycie zwiastuje im rychly powrot do ojczyzny. Zapomniano prawie o obecnosci ubostwianego niedawno Zwyciezcy i trapiono sie tylko, ze dluga noc nadchodzi, ktora trzeba bedzie tutaj jeszcze przeczekac.

Zwyciezca tymczasem przerwal rychlo powitania i ku niezmiernemu zdumieniu wojska kazal natychmiast rozdzielac amunicje i formowac sie w szeregi. Zolnierze posluchali z nalogu, ale szmer niezadowolenia przebiegl miedzy nimi. Niektorzy skarzyli sie juz glosno, ze z sil opadaja, i parskali

polgebkiem, ze cala wyprawa byla proznym a krwia kosztownym szalenstwem.

Doslyszal to Marek i jakby w odpowiedzi rzucil Jeretowi rozkaz ustawienia ludzi przy dzialach, z dawna przygotowanych. Potem, spojrzawszy na chylace sie slonce, zwrocil sie do wojska:

-Mamy czterdziesci godzin do zachodu. Wystarczy. Bedziemy nocowali w miescie szernow.

Krotkie te a niespodziewane slowa spadly na zolnierzy jak grom. Przez chwile milczeli wszyscy oszolomieni, az nagle zabrzmial huczny okrzyk zapalu. Ludzie, juz chwiejni i gotowi juz do sromotnego odwrotu, nawet ucieczki, poczuli znowu, ze jest ponad nimi prawy Zwyciezca, z ktorym isc im trzeba na smierc i na zycie.

Marek nie dal ochlonac pierwszemu uniesieniu i nie pozostawil swym ludziom czasu do namyslu. Huknely dziala, a pod oslona ich ognia wojsko zaczelo sie staczac pospiesznym krokiem w doline.

Na ten napad szalony szernowie nie byli snadz przygotowani, zwlaszcza teraz, kiedy dzien sie mial ku koncowi. Nie stawili tez nawet gromadnego oporu. Zbiegali sie jeno zewszad luznymi kupami, krazyli bezradni z krzykiem nad glowami pracego naprzod wojska i gineli strasznie calymi masami, nie zdolawszy powstrzymac pochodu. Zwyciestwo, ktore, zda sie, zostalo juz bylo w tyle na szerokich rowninach, szlo znowu przed ludzmi, jak za niedawnych dobrych czasow...

W kilka godzin, nie wstrzymujac pochodu, zamiotl Marek wieksza czesc kotliny, napelniajac krwia i trupami ciche, szafirowe stawy wsrod lak zielonych. Spotkane po drodze domostwa burzono pospiesznie niszczacymi bombami i walono wciaz naprzod ku miastu, na srodkowym, skalistym stozku gorskim zbudowanemu. Dziala tymczasem, ze stoku zwleczone, zblizaly sie za nimi i bily ponad ich glowami coraz straszliwiej w chwiejace sie juz mury...

Jeret patrzyl na Zwyciezce rozplomienionymi oczyma. Nie mowil ani slowa, ale znac bylo, ze widzi w nim znowu boga jasnego, zeslanego iscie na Ksiezyc dla pogromu wrogow ludzkosci, i wielbi go tym goracej, ze niedawno osmielal sie juz byl o nim watpic.

A on - Zwyciezca - tymczasem, podprowadziwszy zastep do stop wzgorza, na ktorym wznosily sie bramy i wieze grodu, nie zatrzymal sie i tutaj, lecz wskazal reka niedostepne z pozoru turnie:

-Naprzod! naprzod! dopoki slonce nie zajdzie! Latwiej to jednak bylo rozkazac, anizeli wykonac. Zolnierze padali doslownie z wyczerpania, w gardlach im zasychalo, rece sie trzesly, a oczy osleple od blysku ustawicznych strzalow zaledwie zdolaly rozroznic droge przed soba.

-Wypocznijmy, panie! - wtracil Jeret niesmialo. Ale Marek potrzasnal glowa przeczaco.

-Ani godziny - rzekl - slonce nam ucieka, a szernowie moga sie opamietac!

-Polowa zolnierzy padnie...

-Tak, lecz druga polowa dojdzie za mna tam!

Mowiac to wskazal na wieze, blyszczace ostatnimi promieniami slonca, kryjacego sie juz za okolnymi turniami.

Ryknely wiec znowu dziala i zaczeto sie wdzierac na bystry stok, pod gradem pociskow i kamieni, z gory przez szernow sypanych.

Nie wiadomo, jaki bylby wynik tego szalenczego szturmu, gdyby nie szczesliwy przypadek. Kiedy zolnierze zaczynali sie juz mieszac i cofac mimowolnie, tak ze lada chwila mogl zgubny poploch wsrod nich wybuchnac, Nuzar, idacy na przedzie obok Zwyciezcy, odkryl z wrodzona sobie bystroscia pod zalomem skaty wejscie do pieczary, z wiodacymi wewnatrz w gore stopniami. Byla to widocznie droga do miasta dla mieszkancow, chcacych sie podczas znuzenia lub zbyt silnego wichru nogami zamiast skrzydel posilkowac.

W te ciemna szyje, zakrywajaca przede wszystkim od pociskow z gory miotanych, wprowadzil Marek natychmiast swoich junakow. Kute wrota, zapierajace przejscie w pewnej wysokosci, wysadzono bez trudu wybuchem podlozonej miny i wspinano sie wzwyz, strzelajac na oslep przed siebie, aby droge z nieprzyjaciol oczyscic.

Wreszcie rabany w skale korytarz sie skonczyl i wojownicy wyszli nagle na obszerna lake, na lagodnym stoku wzgorza ponad skalami juz polozona. Z dolu widac jej nie bylo i oni tez nie widzieli stad swych towarzyszow, przy armatach pozostawionych, ale slyszeli ciagle loskot strzalow, bijacych w mury miasta, ktore sie wznosilo o kilkaset krokow wzwyz przed nimi. Marek kazal dac trzykrotna salwe, jako umowiony znak, aby ognia z dolu zaprzestano, i ruszyl wprost na miasto wybitym w murach wylomem.

Poploch ogarnal szernow. Stala sie snadz rzecz dla nich zgola niespodziewana, bo nic probujac juz nawet obrony, zerwali sie jak sploszona chmura ptactwa drapieznego i zaczeli uciekac w dol, zostawiajac miasto zwyciezcom.

Slonce wlasnie zachodzilo, kiedy Marek, kazawszy wciagnac na linach w dole zostawione dziala, obwarowywal sie na dluga noc w opustoszalym grodzie. Ognie wszedzie rozpalono i czujne postawiono straze w obawie nocnego szernow napadu; czesc wojska stala na zmiane w pogotowiu, z reka na broni, sledzac oczyma, czy gdzie nad glowami nie blysnie slabym obrzaskiem czolo przelatujacego szerna, aby go razic natychmiast strzalem niechybnym.

Marek tymczasem przy zapadajacym mroku zamknal sie samowtor z Jeretem w jednym gmachu ogromnym i sklepistym, w gruz sie juz od starosci i niedawnych strzalow armatnich rozpadajacym.

Siedzial na jakims glazie do starego oltarza podobnym, z lokciami wspartymi na kolanach i z broda w dloniach ukryta, i patrzyl szeroko rozwartymi, nieruchomymi oczyma w plonace ognisko. Nie opodal na rozeslanej skorze legl Jeret. Raniony byl w noge rzuconym z gory kamieniem; na wychudlej od trudow i poczernialej twarzy swiecily mu jeno oczy blaskiem goraczkowym. Uniosl sie nieco na lokciu i opowiadal Zwyciezcy, gestykulujac druga reka, dzieje przebytego dnia. Mowil, jak od morza az po gory szli krajem pustym, spotykajac po drodze jeno wystygle zgliszcza, ktore ongi za pierwszym przejsciem zostawiono - i jak na wstepie do kraju gorzystego spotkal zastepy szernow, usilujacych w walce pochod jego wstrzymac. Prawil o trudach i wysilkach niezmiernych i o bitwie nieustajacej, gdzie kazde staje drogi trzeba bylo krwia kupowac - i o grozacym juz pogromie u stop gory, od ktorego wybawila go jeno dosc wczesna pomoc Markowego wojska...

A Zwyciezca sluchal w milczeniu, zasepiony i nieruchomy. Jeno kiedy Jeret, o poselstwie wspomniawszy, opisywal zamieszanie i niechec tam, w kraju ludzkim, brwi mu sie zbiegly na chwile i rzucil glowa jakims dumnym ruchem niecheci...

Mlody wojownik wreszcie zamilkl i badawczym wzrokiem poczal patrzyc w twarz Marka. Znac bylo, ze drga mu na ustach powstrzymywane czcia pytanie: co dalej? Po czynie ostatnim i wprost niepojetym zwyciestwie wygubil w sobie wszelkie, jesli jakie istnialy, watpliwosci o poslannictwie i boskiej mocy jasnego z Ziemi przybysza, ale niemniej troska o przyszlosc mysl mu cmila radosna. Wiedzial, ze chocby Zwyciezca walke cala chcial dalej prowadzic, to zolnierze padna z trudu samego i wycienczenia.

I Marek to czul takze. Teraz w zdobytym miescie szernow, w gorskiej, obronnej, a przeciez wzietej pieleszy widzial jasniej niz kiedykolwiek, ze o ostatecznym, nieodwolalnym zawojowaniu ksiezycowych pierwobylcow nie moze byc nawet mowy. Potrzeba by na to lat calych i sil bez porownania wiekszych niz te, jakimi ludzie tutaj w ogole mogli rozporzadzac...

Niewesole dumania przerwalo mu wejscie kilku zolnierzy ze strazy. Prowadzili oni szerna, ze starosci juz posiwialego, ktorego ujeto w pobliskim gmachu. Poniewaz nie usilowal sie zgola bronic ani uciekac, wiec go nie zabito, lecz wedle rozkazu Zwyciezcy, ktory kazal jencow brac zywcem dla jezyka, przyprowadzono w zdrowiu przed jego oblicze.

Stary szern oponcze na sobie mial przedziwna, gestym a bezcennym szyta kamieniem, i obrecze z wyrabianego zlota na reku i nogach. Przywiedziony przed Marka, patrzyl na niego ciekawie, ale spokojnie.

Marek przemowil do niego, ale on poruszyl tylko glowa na znak, ze nie rozumie, i poczal blyskac metnymi swiatlami na czole. Wsrod obecnych nikt tej mowy barwnej nie rozumial - rzucono sie tedy na poszukiwanie Nuzara i poddanych mu dwoch morcow, ongi ujetych, ktorzy, wsrod szernow w tym kraju wychowani, mogli prawdopodobnie sluzyc za tlumaczow.

Czekano wiec na nich, a tymczasem poczal Marek rozpytywac zolnierzy o okolicznosci, wsrod ktorych szerna ujeli. Ci opowiedzieli mu rzecz dziwna. W wiezy okraglej, nie opodal gmachu, w ktorym sie znajdowano, wzniesionej, trafiono, szukajac noclegu, na sklep zamczysty tuz pod samym szczytem...

Miasto cale bylo prozne i opuszczone: nikt w nim nigdzie dotychczas szerna nie znalazl, nie spodziewano sie wiec i tutaj zastac nikogo.

Sklep jednak byl zamkniety. Sadzono, ze szernowie, oknem przed najsciem wrogow ulatujac, drzwi zostawili zaparte. Wzieto sie tedy do pracy, aby drzwi wyrabac - ot, tak, bez mysli, mozna sie bowiem bylo i gdzie indziej na nocleg rozlozyc...

-Bylismy bardzo znuzeni - mowil jeden z zolnierzy - to prawda, ale gdy sie czlowiek walka rozochoci, to choc z nog spada, rad by jeszcze tluc, co jest pod reka... A przy tym ta wieza jest dziwna i zaciekawiala nas. Na scianach okolo schodow sa rozne znaki, a z dolu widzielismy na plaskim dachu jakies niepojete przyrzady... Gdysmy drzwi z wielkim wysilkiem rozrabali, bo mocne byly i grube, wpadlem ja pierwszy do komnaty z tym oto towarzyszem moim i zobaczylem szerna. Nie wiem, co mam o tym powiedziec, ale gdy go zobaczylem, pomyslalem zaraz, ze to musi byc szern zwariowany. Siedzial bowiem spokojnie tylem do nas i malowal kamyki.

-Co robil? - zapytal Marek nie rozumiejac.

-Mowie: malowal kamyki. Nawet sie nie poruszyl, kiedysmy weszli. Tam izba cala jest pelna kamykow ksztaltu kulek, malo co wiekszych od piesci i pokrytych w zupelnosci kleksami farb najrozmaitszych. Leza w porzadku na polkach. Oto wzialem jeden na okaz.

Mowiac to, podal Zwyciezcy spora galke z kamienia toczona, ktora pokryta byla od jednego bieguna do drugiego gesto zwinieta linia spiralna, z drobnych plamek roznobarwnych zlozona. Marek wzial kulke w reke i przygladal jej sie dlugo, a potem zwrocil oczy na szerna. Jeniec drzal teraz caly, patrzac z najwyzszym niepokojem na rece Markowe. Zwyciezca poczal galke podrzucac, jakby bawiac sie nia - oczy szerna biegaly za nia, wciaz sledzac niemal kazde jej poruszenie w powietrzu.

W tej chwili wlasnie doniesiono, ze przybywa Nuzar z towarzyszami. Morcy weszli i spostrzeglszy szerna, byli tak jego widokiem poruszeni, ze zapomnieli nawet oddac zwyklego poklonu Zwyciezcy. Patrzyli przez pewien czas na starego potwora, oniemiali i zalekli niemal, spogladajac z widocznym zdumieniem na peta surowych rzemieni, ktore sie wily okolo przegubow jego dloni, tuz obok lsniacych zlotych obreczy. Az nagle Nuzar, rzuciwszy okiem na galke, w rece Marka bujajaca, wzniosl rece w gore i obrociwszy sie, runal przed Zwyciezca twarza na posadzke.

-Tys jest pan - wolal - tys jest mocarz najwiekszy! Wielkiego Szerna pojmales, o ktorym tylko slyszaly uszy nasze, bo oczom naszym widziec go nie bylo wolno! A oto patrzymy na niego, jak stoi przed toba, panem, i w petach!

Dwaj towarzyszacy mu morcy padli rowniez na twarz, belkocac jakies niezrozumiale wyrazy. Po dluzszym czasie dopiero zdolal z nich Marek wyciagnac niejakie objasnienia...

Slyszeli oni z dawien wsrod szernow, ze w miescie jednym niedostepnym jest starzec wszechwiedny, Wielkim Szernem nazwany, stroz tajemnic wszelkich, spisywanych od wiekow barwami na kraglych kamieniach. Za swietosc i jedyna

nietykalna istote maja go szernowie, choc on nie rzadzi ani nie rozkazuje. Oni sami nie chca nic wiedziec, uwazajac to za ciezar niepotrzebny i zapomnienie ceniac nad inne dobro, ale on wie wszystko, a kiedy czuje zblizajaca sie smierc, wybiera nastepce, ktorego wtajemnicza, aby snadz wiedza nie przepadla...

Wielki Szern rowniez spisuje wszystko wazne, co sie staje, i ma nad tym piecze. Morcy poznali go po plaszczu i zlotych obreczach, a nadto po okraglym kamieniu, ktorych w kraju szernow, okrom tego dostojnika, pod kara smierci pismem pokrywac nie wolno.

Marek sluchal ze zdumieniem opowiadania, patrzac na starca ciekawie. A potem zapytal morcow, czy zdolaja sie z szernem porozumiec?

Nuzar sie stropil.

-Jesli on zechce co mowic blaskami, wyrozumiemy moze od biedy - rzekl - ale jemu glosem nic sie nie powie, jesli nie byl nigdy wsrod ludzi. Szernowie miedzy soba uzywaja glosu tylko tak, jak ludzie ruchow rak lub glowy, dla wyrazenia rzeczy najprostszych, gdy nie moga sobie wzajem patrzyc na blyszczace czola. Coz mu tedy powiemy?

Mimo to Zwyciezca zazadal, aby sprobowali zapytac szerna, czemu nie uciekal razem z innymi? Nuzar sie cofnal, nie czujac sie na silach tego wyrazic; tedy dwaj pozostali morcy zaczeli wydawac dzikie i zgrzytliwe glosy, pomagajac sobie przy tym pewnymi ruchami. Szern patrzyl na nich pogardliwie, a po chwili blysnal czolem. Morcy, umilknawszy, wpatrywali sie z natezona uwaga w przemykajace blaski...

-Co mowil? - spytal Marek niecierpliwie.

-Powiada, ze tak mu sie podobalo - odparl Nuzar z pewnym wahaniem w glosie.

-Jak to? i nic wiecej?

-Nic, panie. Mowi, ze mu sie tak podobalo. Marek powstal i zblizyl sie ku stojacemu nieruchomo szernowi. Potworne oblicze pierwobylca spokojne bylo i z lekka wzgardliwe, kiedy spogladal na dwakroc wyzszego od siebie olbrzyma. Nie znac na nim bylo ani sladu trwogi lub pomieszania; zaledwie cien ciekawosci przegladal z czworga krwawych, przygaslych oczu...

-Mowcie mu - rzekl Marek, do morcow sie zwracajac -mowcie mu, ze bedzie zyw i wolny, jesli zechce odpowiadac na moje pytania...

Morcy jeli znowu wyc i szczekac, gestykulujac przy tym zywo, a gdy po pewnym czasie szern im cos odblysnal, zwrocili sie do Zwyciezcy z wyrazem zaklopotania w tepych twarzach.

-Powiada, ze gdyby mu bylo na zyciu zalezalo, bylby uciekl razem z innymi... Chcial tylko zobaczyc...

Morzec urwal.

-Zwyciezce! - podpowiedzial Nuzar szybko.

-Czy tak rzekl? Istotnie?

-Powiedzial inaczej, ale nie smiem...

-Mow!

-Grubego i glupiego psa chcial zobaczyc - dokonczyl morzec z klopotliwym usmiechem.

Wszelkie dalsze usilowania wydobycia z szerna czegos ponadto spelzly na niczym. Zdawal sie byc tak obojetnym na to, co go czeka i co z nim zrobia, ze ani grozba, ani obietnica nagrody nie mozna go bylo zmusic do dawania odpowiedzi. Raz tylko, gdy Zwyciezca zapytal o tresc ksiag kamiennych, bedacych w jego przechowaniu, usmiechnal sie wyniosle i odparl:

-Idz a przeczytaj - po czym zapadl w niewzruszone juz milczenie, cieniem na jego czole sie objawiajace.

Marek kazal go tedy odprowadzic do sklepionej komnaty na wiezy i straz kolo niego czujna postawic. Sam zas, odprawiwszy morcow i Jereta, wyszedl na dwor, aby odetchnac nieco swiezym, mroznym powietrzem...

Niebo bylo pogodne i gwiazdami wyiskrzone. Snieg jeszcze nie padal, szron tylko obfity pokryl ulice i plaskie dachy domow krucha powloka. Marek, odkrywszy przy blasku wzietej z soba latarni na wpol zrujnowane schody na szczyt kopuly gmachu wiodace, poczal z wolna wstepowac w gore. Glazy waskiego przejscia zionely jeszcze cieplem, za dnia upalnego wessanym, w niepewnym swietle latami majaczyly na nich resztki rzezb jakichs i malowan, spelzlych juz snadz przed wiekami i wieki cale w zaniedbaniu ginacych... Na jednym miejscu, gdzie wznoszacy sie wciaz w gore korytarz rozszerzal sie w rodzaj niskiej kolistej komnaty, zastanowilo Zwyciezce malowidlo dziwne, z szeregu stykajacych sie kol zlozone. Wzniosl latarnie i poczal sie przygladac pobladlym resztkom...

-Nie omylilem sie - szepnal do siebie - ale to dziwne, to dziwne!...

Kola owe nie byly niczym innym, jak mapami ziemskiego globu z roznych stron zdejmowanymi. Zatarty juz rysunek nie pozwalal rozroznic zbyt wielu szczegolow, ale znac bylo jeszcze, ze mapy musialy byc niegdys wcale dokladne. Zarysy ladow, morz i pasma gorskie oznaczone byly bez bledu, lubo grubymi liniami... A ponad tym wszystkim ciagnal sie pas falisty koloru czarnego z ceglastozoltymi na tym tle jezykami. "Czyzby to mialo oznaczac w barwnym jezyku szernow przeklenstwo dla gwiazdy znienawidzonej?" - myslal Marek wstepujac znow wyzej.

Po kilkunastu krokach trafil znow na szersza nisze i znalazl w niej znowu rysunki podobne, jeno starsze bez porownania, tak ze ksztalty ginely prawie w szarzyznie kamienia. I to byla Ziemia niewatpliwie, ale jakas inna niz ta, ktora ludzie znaja. Wewnatrz jednego z kol mozna bylo poznac cos podobnego do Europy, ale Morze Srodziemne bylo tu tylko waskim, zamknietym jeziorem, a gleboka zatoka morska wrzynala sie z polnocy az po Gory Karpackie...

Dziwne uczucie ogarnelo Marka. Nie watpil, ze ma przed soba mape rodzimego globu swojego z owych zamierzchlych epok przedhistorycznych, kiedy moze nawet ludzie jeszcze nie istnieli, a oczy szernow patrzyly juz na gwiazde, na niebie czarnym ponad pustynia wiszaca...

Jakas groza go objela; przyspieszyl kroku, aby sie wydostac z tych dusznych korytarzy na szczyt kopuly...

Gdy stanal na niewielkiej platformie u szczytu, noc byla na Ksiezycu nieprzenikniona. Cien gruby legl pod gwiazdami na miescie, na kotlinie calej i na gorach, kryjac przed okiem nawet bialosc ich sniegow. Jeno w stronie poludniowej lekki srebrzysty obrzask ponad pila sczernialych szczytow sie znaczyl - a Zwyciezca poznal, ze to blask dalekiej Ziemi, tam pod widnokregiem ukrytej...

Wyciagnal rece z tesknota ogromna - i pociecha mu byla mysl, ze jeszcze kilka dlugich dni ksiezycowych, a poleci w blyszczacym wozie swoim przez niebieskie przestworza tam, do domu, zostawiajac fen straszny swiat bez zalu za soba.

II

Slonce ukryte jeszcze bylo za okolnym walem gorskim i zaledwie sniezne szczyty na zachodzie rozowily sie u czol pierwszymi, zlocistymi promieniami, kiedy Marek w towarzystwie Jereta i kilku ze starszyzny wyszedl na zwiedzenie zdobytego miasta.

Rad byl, ze noc juz minela, dluga, ciezka noc, podczas ktorej mysli posepne jak zlowieszcze ptaki siedzialy u jego wezglowia, czekajac jeno, rychlo sie z krotkich meczacych snow przebudzi, aby go napasc cala chmara. W tych godzinach czuwania, przy swietle plonacego na kamiennej posadzce ognia, czyn jego i to cale "zwyciestwo" w dziwnie ponurej stawaly przed nim postaci. Rozumial, ze sie pokusil na rzecz szalona i zgola, niestety, bezowocna. Mial miasto w posiadaniu i czul juz, ze mimo woli wiezniem w nim bedzie... Gdy zasnal na krotka chwile, budzily go zwidzenia nocnych napadow - zrywal sie z loza w przestrachu i biegl na mroz patrzec, czy straze czuwaja i czy nie blyszcza w gorze pod zacmionymi gwiazdami blade ogniki nadlatujacych chmura szernow. Cisza jednak byla niezmienna i spokoj. Szernowie snadz nie chcieli sie w cieniu nocnym na niepewna walke narazac, czy tez lekali sie zimna, lub przestraszeni jeszcze swiezym pogromem sil dotychczas nie zebrali, dosc ze nic nie macilo spokojnego snu zdobywcow... Wracal tedy Marek do izby i zapatrzony w plonacy ogien, usilowal snuc jakies plany, przedrzec mysla ten otaczajacy go mrok beznadziejny. Ale mysl, w jakakolwiek strone wystana, grzezla ciagle w jakiejs niemozebnosci zasadniczej, w niepodobienstwie wysnucia wniosku, majacego bodaj pozory sensu...

W koncu znuzyl sie bezcelowym mysleniem. Nad ranem napadl go sen, blisko dobe trwajacy, z ktorego obudzil sie silniejszym i nadspodziewanie pokrzepionym. Nie zeszlo na niego wprawdzie natchnienie i nie mial zadnego planu dalszego dzialania, ale przez reakcje swej zdrowej fizycznej natury popadl w pewna beztroska obojetnosc wobec wszystkiego, co moze przyjsc. Myslal juz tylko o chwili obecnej, o tym, ze jest w miescie zadziwiajacym, kedy kazdy glaz i kazda budowla moga mu opowiadac tajemnice niesnione i nadzwyczajne.

Ubral sie tedy pospiesznie i nie czekajac wschodu slonca, wezwal orszak, majacy mu w wycieczce towarzyszyc. Na wstepie jednak otrzymal przykra wiadomosc: Wielki Szern, wieczorem ujety, znikl byl w ciagu nocy bez sladu. Zolnierze, czuwajacy nad nim, przysiegali, ze stac sie to musialo jakas sila nieczysta, gdyz pomimo ze wiezien nie mial pet nalozonych, drzwi celi zamknione byly szczelnie i bez przerwy strzezone. Nadto zniknely z nim razem malowane kamienie, ktore izbe wypelnialy.

Marek, uslyszawszy te wiadomosc, zadumal sie. Chociazby nawet przypuscic, ze szern umknal, korzystajac z chwilowego niedbalstwa strazy, to gdziez sie mogla podziac owa "biblioteka" z glazow, wazaca zbyt wiele, aby ja mogl uniesc juz nie jeden, ale stu szernow nawet? A gromade taka, przybywajaca po kamienie, byliby przeciez straznicy niewatpliwie spostrzegli...

Nagle blysnela mu mysl, niby promien swiatla niespodziewanego. Zrozumial, ze Wielki Szern pozostal wylacznie dlatego, aby ocalic swe "ksiegi", ktorych niepodobna mu juz bylo ukryc podczas naglego i nieoczekiwanego snadz wtargniecia ludzi. A teraz spelni swoje zadanie i umknal. Spelnil zadanie, to znaczy, powrzucal cenne kamienie w jakas tajemna i niewidoczna dla oka kryjowke, moze wewnatrz muru gdzies wyzlobiona i glazem gladkim w scianie zaparta, a uczyniwszy to, dostal sie rowniez tajemnym przejsciem na dach i korzystajac z nocy splynal na szerokich skrzydlach niepostrzezenie w doline.

Pierwszym odruchem woli chcial Zwyciezca wydac juz rozkaz swym ludziom, aby cele przeszukali i w razie potrzeby jeli sie lupania murow, byle tylko ukryte kamienie odnalezc, ale zamiar ten zgasl w nim wnet sam, rozplywajac sie w uczuciu dziwnym i przykrym, a zawilym.

Pochylil glowe i patrzyl w milczeniu na otaczajacych go ludzi... Przez jedna krotka chwile mial wrazenie, jakby byl spolnikiem tych pogromionych szernow i bronic mial skarbu ich wiedzy przed niszczycielska reka ludzkich barbarzyncow. Otrzasnal sie wnet z tego, ale zarazem przyszlo mu na mysl, ze z kamieni owych on, chocby je odnalazl, nic nie skorzysta, nie bedzie bowiem mogl snadz nigdy odczytac barwnego ich pisma, a trudu bedzie musial i czasu poswiecic wiele na walenie muru, kto wie czy nie bezowocne... Nie odrzekl tedy ani slowa zolnierzom, wiesc mu przynoszacym, i szedl wolnym krokiem przez miasto...

Domy wszedzie byly kamienne i rzadko ktory z nich mial drzwi na poziomie ulicy. U najwiekszej czesci okna tylko bylo widac koliste i plytkie przed nimi balkony, czesto sterczace tylko belki kamienne, do wzlotu snadz mieszkancom sluzace. Budowle to wszystko byly stare i od dlugich wiekow snadz nie poprawiane. Kamienie sypaly sie z gornych piatr, doly obrastal w wilgotnym cieniu mech jakis, dajac gmachom pozor skal samorodnych.

Do jednego z takich domow wszedl Marek i minawszy sien ponura i ciasna, znalazl sie niespodziewanie w sali okraglej, z nieslychanym urzadzonej przepychem. Posadzke kamienna pokrywaly tu futra strzyzone i barwione wzorzyste, do tkanych dywanow na pierwszy rzut oka nader podobne. Bron jakas dziwna wisiala na scianach i makaty a rzezby niewyslowionej roboty. Na niskich kwadratowych sofach lezaly porzucone tkaniny purpurowe i miekkie, pelne ostrej jakiejs upajajacej woni... W skrzyniach, ze skladanych kawalkow rzezanej kosci sztucznie zdzialanych, spoczywaly cale bogactwa naczyn drogocennych, perel i kamieni. Miedziane wygasle czary na kutych trojnogach staly miedzy sprzetami i posrod zwierciadel z nieznanego czarnego metalu.

Drzwi nad wysokim kamiennym progiem otworzone wskazywaly droge, ktoredy uszli mieszkancy...

Marek, schyliwszy sie w zbyt niskim na wzrost jego otworze, wyszedl na balkon, w powietrzu przy szarym murze zawieszony.

Slonce wschodzilo wlasnie, polowa tarczy zza zebatej pily szczytow leniwie sie wychylajac. Promienie jego zlocily juz miasto, nie grzejac jeszcze zbytecznie. W dolinie, u stop wzgorza, opar sie snul bialawy, podobny do morza, pierscieniem gor zamknietego, posrod ktorego sterczal jeno samotnie skalisty ostrow, miasto na sobie dzwigajacy.

Uczucie beznadziejnego osamotnienia ogarnelo Zwyciezce. Pojrzal po towarzyszach i z twarzy ich zrozumial, ze czuc oni musza to samo. Oto sa tutaj - garstka ludzi zuchwala - dolina i gorami, i krajem szerokim, i morzem od domow swoich odcieci; zdobywcami sa niby i w miescie wroga gospodarza, a nie wiedza nawet, co sie wokol nich dzieje pod tym calunem mgly, cala kotline zascielajacym...

Dumal tak Zwyciezca, kiedy na ulicach miasta budzic sie jely glosy niespokojne - nieliczne zrazu, a potem coraz tlumniejsze. Zolnierze biegli w zamieszaniu i pytali o wodza. Dostrzegl to pierwszy Jeret z wysokiego balkonu i zwrocil sie ku Markowi.

-Zwyciezco - rzekl - stalo sie cos niedobrego; szukaja cie.

Marek obrocil glowe w glab ulicy, starajac sie na prozno wyrozumiec cos z dolatujacego zgielku. Ale Jeret sluch mial widocznie bystrzejszy, czy tez lepiej gware swoich wspolziomkow rozumial, bo posluchawszy nieco, rzekl przyciszonym glosem:

-Szernowie napieraja...

Nie bylo czasu do stracenia. Marek ruszyl powrotna droga na plac przed gmachem, kedy noc przepedzil. Kiedy mijal znow bogata komnate, przyszlo mu na mysl, ze to jednak szczegolna, iz tyle skarbow w miescie zostalo po uchodzacych szernach, a tak malo zywnosci, ktorej szczuply zapas z trudem sie tylko udalo zolnierzom jego zgromadzic. Najpierw pomyslal o tym obojetnie, ale potem mysl powrocila do niego z przerazliwa jasnoscia. Wszakze to z pewnoscia nie jest przypadek! Szernowie uniesli z soba zapasy, albo tez zniszczyli je, o ile im tylko na to czas w spiesznej ucieczce pozwolil, oddajac raczej w rece wrogow skarby i martwy dobytek! A teraz... teraz?

Na placu wojsko oczekiwalo wodza z niecierpliwoscia. Garsc zolnierzy, na noc u stop wzgorza pozostawiona, powrocila byla wlasnie, napadem szernow zdziesiatkowana. Pozostali przy zyciu opowiadali, ze kotlina cala roi sie od strasznych pierwobylcow, ktorzy miasto gestym otaczaja pierscieniem z widocznym zamiarem uwiezienia i oglodzenia zuchwalych zdobywcow...

Marek, otrzymawszy te wiadomosc, spojrzal w twarz Jeretowi. Ten stal z pochylona glowa i namarszczonymi brwiami.

-Co mamy robic? - zagadnal Zwyciezca. Mlody dowodca wzruszyl ramionami.

-Ty mnie sie pytasz, panie? Zdzialales czyn boski, grod szernow niedostepny zdobywajac, a teraz...

Urwal i zamilkl.

Marek nie pytal juz wiecej. Chmurny, ale stanowczy rozkazal wojsku szykowac sie do opuszczenia tak krwawo wzietej twierdzy.

Kiedy szeregi stoczyly sie pospiesznym marszem ze skalistego zbocza, mgly sie juz na dole rozwialy, odslaniajac cala obszerna zielona kotline. Czernila sie ona teraz od szernow, zewszad ja zalegajacych. Zwyciezca wzniosl reke, wskazujac towarzyszom daleki wal gorski...

To, co sie teraz dziac zaczelo, podobne byc moglo tylko do zametu, jaki powstaje w pelnym ulu, kiedy przejsc chce przezen zuk-niszczyciel. Ludziom broniacym sie rece mdlaly i bol lamal karki, zdretwiale od wznoszenia glowy ku spadajacemu z gory wrogowi.

Kazda piedz przestrzeni trzeba bylo zdobywac, kazdy krok krwia okupowac. Szli jak rebacze w puszczy dziewiczej, z ta jeno roznica, ze nie martwe klody i pnacze scinac musieli, ale wsrod zywych cial zelazem przejscie sobie czynic. A kotlina przed nimi zdawala sie rosnac w nieskonczonosc...

Oparli sie wreszcie o stawek kolisty i tu pod nadbrzeznymi skalami stanawszy, zaczeli sobie gesta strzelba moscic droge ku gorom. A kiedy atak szernow oslabl na chwile i zbite zastepy rozpraszac sie zaczely, ognia nie mogac wytrzymac, ludzie, nie czekajac, azeby sie wrog opamietal, ruszyli skokiem naprzod, siekac po drodze zapoznione w ucieczce luzne kupy.

Tak z wolna posuwali sie ku gorom, patrzac osleplymi od dymu i blysku strzalow oczyma na ten niebosiezny wal skalisty, jak gdyby on im mial byc ucieczka i ochrona...

Nadziei tej Marek nie podzielal; owszem, byl przekonany, ze z chwila wstapienia na stok gorski bitwa sie jeno zaostrzy, gdyz szernowie zechca wyzyskac niedogodne polozenie wdzierajacych sie w gore zolnierzy. Pogladal tez czesto ku snieznemu grzbietowi, starajac sie wysledzic czatujacych w zasadzkach szernow, gotowych staczac z gory gruz i kamienie... Na szczescie jednak obawy okazaly sie plonnymi. Czy to, ze szernowie, mimo przewazajaca liczbe, znuzeni byli walka, nader dla nich kosztowna, czy tez po prostu nie przypuszczali, ze ludzie zdolaja zywcem przedrzec sie przez kotline: dosc, ze nie pomysleli zgola o obsadzeniu gorskiego przejscia. Odstapili nawet od niego, kiedy oddzial Marka zaczal sie wdzierac na stok, dajac opadajacym ze znuzenia ludziom chwile odetchnienla...

Zolnierze odsapneli niewiela i pozywiwszy sie nieco, ruszyli znow w gore, nie zwloczac. Marek szedl w przedzie, czujne majac oko na wszystkie strony - w tyl jeno nie smial sie ogladac, aby nie liczyc szeregow, do polowy niemal stopnialych. Przewage dawala mu tylko bron palna - totez teraz drzal na mysl, ze szernowie, zlupiwszy poleglych, moga zabrac ich bron i naboje i zwrocic przeciw pozostalej garstce. Tym bardziej tedy gnal do pospiechu, czujac, ze jedyne ocalenie jest juz tylko w ucieczce.

Ludzie zagadywali go czasem: "Zwyciezco!" - a on za kazdym razem, kiedy to miano poslyszal, zaciskal usta bolesnie, jak gdyby mu szydercza obelge w twarz rzucono. Zreszta pochod uciazliwy odbywal sie w milczeniu, przerywanym jeno czasami zgielkiem coraz rzadszych walk z dopedzajacymi oddzial szernami. Stawano tedy na krotka chwile i bito napastnikow kulami - i posuwano sie znowu naprzod, byle wyzej i wyzej.

Na przeleczy Marek zarzadzil dluzszy odpoczynek. Zolnierze znuzeni, nie baczac juz na nic, niepamietni niebezpieczenstwa wciaz grozacego, rzucac sie na snieg zaczeli i zasypiali tak w okamgnieniu, jakby ich smierc nagla ogarniala. Niewiele czasu uplynelo, a Zwyciezca stal juz tylko sam, patrzac pod blask slonca na opuszczona kotline.

Przetarl reka czolo i powieki, jak gdyby sen z oczu chcial spedzic. Bo naprawde snem mu sie to wszystko teraz strasznym wydalo: walka i przedziwne miasto zdobyte, i potem ten odwrot najkrwawszy... Ciche, sniezne gory byly dookola niego i tam w dole kotlina cicha lezala, zielona i stawow pelna teczowych, w blasku slonca uspionych. Mysl jego ginela w jakiejs dziwnej prozni.

Po co, po co to wszystko? - zapytywal sie w duchu tak szczerze i nie znajdowal odpowiedzi na to proste pytanie...

Z wolna obrocil oczy ku poludniu, w strone bieguna.

Lekki, bialy, kulisty oblok ponad gorami.

Ziemia.

Wyszla juz z pierwszej kwadry i zblizala sie z wolna do pelni, gornym rabkiem swej tarczy widna oczom Zwyciezcy. Cisza byla naokol niezmierna, swiat caly ksiezycowy zamarl w blasku slonca, niskim lukiem po niebie biegnacego.

Marek zadumal sie. Szeroko rozwartymi oczyma patrzyl teraz na Ziemie i myslal, jak ciezka walka go jeszcze czeka, nim bedzie mogl po skonczonym trudzie powrocic tam - na rodzinna swoja planete. I myslal takze, co ludziom ksiezycowym po sobie zostawi. Nie dokonal wprawdzie i wie juz, ze nie dokona podjetego dziela: szernow wytepic do imienia na Ksiezycu niepodobna - ale ogniem i mieczem przeszedl cala wrogow kraine i nauczyl tych strasznych pierwobylcow bac sie czlowieka i jego broni, a zastep zbrojnych jego towarzyszow, choc zdziesiatkowany, umie teraz stawic czolo szernom w otwartym boju i zwyciezac ich, jesliby sie kiedys jeszcze pokusili o zawojowanie ludzkich dziedzin...

Pocieszal sie tymi myslami i tym jeszcze, ze kiedy powroci szczesliwie do ludzkich osad, przed odlotem na Ziemie uporzadkuje tam stosunki, nada prawa wydziedziczonym i ucisnionym, mocnych nauczy sprawiedliwosci i milosierdzia...

Byle wracac! byle wracac co predzej!

Zerwal sie i zaczal budzic uspionych zolnierzy. Wstawali niechetnie, ociagajac sie, na wpol jeszcze nieprzytomni i ciezkim snem pijani. Marek jednak nie dopuscil juz zadnej odwloki. Ledwo byli na nogach, kazal im schodzic w dol, ku rowninom, ku morzu.

Poludnie zastalo ich juz u stop gor piersciennych; przed noca spodziewali sie byc na rownym kraju padolnym.

Jakoz rzeczywiscie razno posuwano sie naprzod. Odwrotu ich szernowie prawie nie niepokoili, nie mozna bylo bowiem brac pod uwage drobnych utarczek zwycieskich z przypadkowo napotykanymi gromadami, ktore po jednej lub dwoch salwach szybko sie rozpraszaly. Pierwobylcy widocznie, krwawym nauczeni doswiadczeniem, nie ufali swym silom w pustym i odkrytym kraju. W zolnierzy wstepowal duch wesoly. Cieszyli sie, przeczuwajac (Marek bowiem tego nie mowil), ze ida do domow i beda mogli odpoczac po nieslychanym trudzie. Jeret tylko patrzal przed siebie ponuro i unikal coraz wiecej widoku Zwyciezcy.

O pewnej godzinie popoludniowej, kiedy wchodzili juz na rozlegle rowniny, Marek zblizyl sie do niego na postoju. Nie mowili dawno z soba, totez Jeret drgnal, kiedy uslyszal niespodziewanie glos Zwyciezcy.

-Jeret - rzekl on - chcialem sie z toba naradzic...

-Jestem tu, panie, aby sluchac twoich rozkazow. Marek skinal na niego i wyszli obaj poza oboz na mala wynioslosc ponad plynaca leniwie rzeczulke. Widac stad bylo nieliczne namioty (reszte ich w walkach utracono bezpowrotnie) i krzatajacych sie dookola nich zolnierzy. Obdarci byli i sloncem opaleni; na wychudlych ich twarzach rysowaly sie wyraznie slady przebytych trudow. Poruszali sie jednak zywo, znoszac wode w wiadrach na uwarzenie strawy - straze obchodzily oboz miarowym krokiem z bronia na ramieniu. Marek patrzyl przez pewien czas w milczeniu na ten stopnialy do polowy zastep wiernych swoich towarzyszow, az naraz zwrocil sie do Jereta z zapytaniem:

-Co myslisz o tych ludziach?

-Bylismy ci wszyscy wierni i spelnilismy, co lezalo w naszej mocy. Zwyciezco...

-Dlaczego nazywasz mnie ciagle "Zwyciezca"? - zauwazyl Marek.

Jeret nie odrzekl ani slowa. Wiec Marek zapytal znowu po chwili: -

-A o mnie co myslisz?

Teraz mlody dowodca wzniosl na niego oczy i odparl szczerze:

-Nie wiem.

Marek usmiechnal sie.

-Mniejsza. Nie o tym chcialem mowic... Dostalem sie miedzy was na Ksiezyc i pelnie trud, ktory wzialem na siebie dobrowolnie. W krajach, ktore odtad, gdzie stoimy, ciagna sie ku morzu, mieszkali niegdys szernowie. Nie zdolalismy ich w gorach wytracic, ale te zyzne lany przed nami sa wolne. Oddam je ludziom na posiadanie.

-Nim ludzie tu przyjda - ozwal sie Jeret po chwili -szernowie powroca do swych zburzonych miast na nizinach i trzeba bedzie nowa walke toczyc.

-Nie. Ludzie tutaj juz sa i nie powinni pozwolic szernom na powrot.

Jeret spojrzal na niego zdumiony.

-Ty bys chcial, panie?...

-Sluchaj mnie - rzekl Marek przerywajac mu. - Myslalem nad tym dlugo, co wypada robic, i wahalem sie nawet... To sasiedztwo szernow w gorach nie jest bezpieczne ani wygodne, ale niepodobna nam juz opuscic zawojowanego kraju, jesli cala wyprawa nasza nie ma byc zgola bezowocna. Tam, z tamtej strony morza, zaczyna wam byc ciasno - tutaj sa ziemie bujne i bogate... A od szernow przeciez bedziecie sie umieli bronic... Tych krajow nam juz opuszczac nie wolno.

Jeretowi nagle rozblysly oczy.

-Zwyciezco! wiec my nie idziemy do domow?

-Z radoscia to wyrzekles...

-Tak, panie. Z radoscia. Boja... nie mam tam nic... Urwal i sposepnial nagle. Marek zrozumial, ze Jeret mysli o dziewce. Wyciagnal dlon i dotknal z lekka jego ramienia...

-Jeret - rzekl - wierz mi, ze nie masz powodu...

-Nie mowmy o tym, panie. Rad jestem, ze krew nasza nie na prozno byla rozlana. A obawialem sie juz, ze zechcesz nas odwiesc stad...

-Ale czy wy pozostac zechcecie?

-Ludzie sa zmeczeni i pilno im do domow. Mysle jednak, ze zostana, gdy im ty. Zwyciezco, rozkazesz. Poczatkowo bedzie tu ciezko, bo szernowie zapewne pokoju nam nie

dadza. Zostaniemy jednak, dopoki inni nie przyjda, aby sie tutaj juz osiedlic, i obrony stalej nie utworza.

-Czy i ty chcesz tu pozostac?

-Tak. Na zawsze.

-Jak wolisz! Myslalem zabrac cie z soba.

-Nie. Wracaj, panie, sam nad Cieple Stawy i ucz ludzi prawa...

-Poczekam na Anasza. Wedle tego, cos mowil, powinien by dzisiaj przywiesc posilki...

-Sadze, ze jutro spotkamy go nad morzem lub na naszym dawnym szlaku w glab kraju...

Zamilkl na chwile. Po jakims czasie dopiero Marek ozwal sie znowu, patrzac z boku na zadumanego mlodzienca:

-Osadnicy zapragna tutaj pobudowac domy i zalozyc rodziny... Czys i ty?...

-Ja?

-Tak. Zamierzales niegdys pojac w malzenstwo... wnuczke Malahudy. Czy mam ci ja przystac tutaj, powrociwszy za morze?

Jeret spojrzal mu prosto w oczy.

-Panie, czy ty sadzisz, ze wnuczke Malahudy mozna komus przyslac?

-Mysle, ze mnie poslucha, gdy jej powiem, ze taka jest moja wola...

-A jesliby cie posluchala, czy sadzisz, panie, ze ja ja zechce wziac z twoich rak?

Nie mowiono juz wiecej o tym.

Namioty zwinieto rychlo i ruszono znowu na pomoc, ku morzu. Nad wiekszymi rzekami i w poblizu wybrzeza miano dopiero zostawic zalogi.

Przed zapadajacym wieczorem spotkano Anasza z niezbyt liczna, ale dobrze uzbrojona garscia ludzi. Opowiadal, ze przybycie jego z posilkami opoznily trudnosci, jakie mial ze strony rzadzacego arcykaplana Elema, a takze niespodziewany napad szernow od strony Przesmyku, ktory jednakze odparto z latwoscia dzieki pomocy Malahudy.

-Czyjej? czyjej pomocy? - zapytal Zwyciezca.

-Malahudy - powtorzyl Anasz wyraznie - dawnego arcykaplana. Zaginiony starzec zjawil sie niespodziewanie w najgoretszej chwili, wlasnie w porze, kiedy wszyscy glowy potracili, i objal dowodztwo nad zbrojnymi, ktorym Elem nie umial przewodzic. Napastnikow otoczono i wybito do nogi.

Na nocnych juz lezach, nim mroz poczal ogarniac kraine, wezwal Marek zlaczone oddzialy i objawil im swoj zamiar pozostawiania zalog w zdobytych ziemiach. Przyjeto te wiesc bez zapalu, ale tez i bez szemrania. Rozumieli wszyscy, ze trzeba utrzymac to, co sie tak krwawo kupilo - i ze jedyny na to jest sposob: zaludnienia tych niedostepnych dotychczas nodze ludzkiej okolic.

Tedy Marek oddal glos Jeretowi, ktory wezwal ochotnikow, chcacych z nim na posterunku pozostac - przynajmniej do czasu, nim osadnicy nowi zza morza nadplyna. Ludzie zglaszali sie z wolna, zwlaszcza sposrod swiezo z Anaszem przybylych, ale i miedzy weteranami nie braklo takich, ktorzy byli gotowi stanowic przedmurze dla przyszlych miast i wiosek czlowieczych.

W koncu zebral sie zastep wcale pokazny, ktory mozna juz bylo na kilka, dosc silnych, rozdzielic. Zwyciezca zostawil tym ludziom wolnosc podzielenia sie ziemia do woli, zastrzegajac tylko, ze pewne obszary maja byc zawsze wlasnoscia gromadzka, nigdy zas osobista.

Dziwnym sie zolnierzom wydal ten rozkaz, przyjeli go jednak bez protestu i swiecie zachowac poprzysiegli, zwlaszcza kiedy poslyszeli, ze jest to wstep do nowych i zbawiennych praw, ktorymi Zwyciezca chce ludnosc nowego kraju uszczesliwic.

Pierwsza osade postanowiono zalozyc na miejscu, gdzie wlasnie noc przepedzono - i tutaj na przyrodzonym szlaku. wiodacym od gor w kraje nizinne, zostac mial Jeret z garscia co najwyborowszego meza, jako stroz i naczelnik.

Rankiem, gdy reszta obozu, oprocz pozostajacych, ruszyla dalej, zegnal sie z nim Zwyciezca, wzruszony mysla, ze po raz ostatni sciska drobna, a tega dlon wojownika... Gdy mial juz odejsc, drgalo mu jeszcze na ustach pytanie, co ma zlotowlosej Ihezal powiedziec, jezeli go o niego zapyta, ale spojrzawszy w posepne oczy Jereta, uscisnal mu tylko dlon jeszcze raz, zywo i goraco, i odszedl bez slowa...

l tak posuwano sie ku morzu, zostawiajac zalogi po drodze, w miejscach na osady dogodnych a obronnych, az gdy w poznej popoludniowej godzinie zobaczono z dala rozfalo-wana sina przestrzen wody, mala juz tylko garstka zostala przy Zwyciezcy. Nad morzem spotkano oddzial pilnujacy san zostawionych. Tutaj pozostawal jako naczelnik Anasz, ktory na razie mial jeszcze odprowadzic Zwyciezce do starego kraju i wrocic z osadnikami.

Slonce zachodzilo, kiedy sanie, przygotowane juz do drogi, oczekiwaly na piasku, rychlo mroz nocny zetnie morze szklistym pomostem. Marek, rozciagniety na wybrzezu, patrzyl na lune zachodnia. Palila sie szeroko, czerwiensza i krwawsza nizli zazwyczaj, jakby symbol ostatni i pozegnalny owych dlugich dni, pelnych trudu, mordu i pozogi... Zwyciezca przypomnial sobie ostatni wieczor przed wyjazdem i jasna glowe Ihezal na piersi swojej oparta - i wzniosl rece w milczeniu, jakby Bogu bez slow dziekujac, ze trud jego najwiekszy Jest juz ukonczony i ze wraca do kraju, skad rychlo odleci na zawsze z Ksiezyca...

Luna tymczasem nie gasla, lecz zdawala sie owszem zazegac coraz szerzej i krwawiej, pol nieba prawie obejmujac. I liagle dziwny strach przeniknal Marka, jak gdyby ten pozar niebieski i ta krew po zachodzie slonca nie tylko przeszle dni znaczyla, lecz miala dla niego byc zarazem wrozba jakiegos losu strasznego...

III

Wiesc o napadzie szernow na ludzkie dziedziny przyszla tym razem od zachodu i wywolala nieslychany poploch. Zbiegowie z rybackich krajow nad brzegiem morza w okolicy Przesmyku doniesli, ze zbliza sie oddzial pierwobylcow, nie wiadomo skad przybyly - i pali i morduje wszystko po drodze... Nikt nie myslal stawiac' oporu. Uciekano tylko na wschod, ku miastu przy Cieplych Stawach z jekiem a przeklenstwami. Wolano juz glosno, ze Zwyciezca zapewne polegl, a z nim i wszyscy towarzysze - i teraz zacznie sie zemsta szernow nieuchronna a straszliwa. Ludzie lamali rece w bezradnym przestrachu i cisneli sie dokola arcykaplanskiego palacu, wolajac na prozno Elema, aby sie ukazal i lud swoj ratowal.

Elem nie wychodzil. Zamkniety w komnatach, stracil glowe zupelnie i nie wiedzial wprost, co poczac. Nie wierzyl on wprawdzie, aby Zwyciezca byl juz zgubiony, ale slyszac za oknami przeklenstwa miotane na glowe tego do niedawna bozyszcza ludu i zarazem glosy wzywajace jego, jako arcykaplana, aby w tym nieszczesciu dal pomoc i ochrone: poczul calkowita bezsilnosc wladzy swojej i stanowiska.

Szeregow sprawiac nie umial, nie mogl stanac na czele zbrojnych, aby opor stawic strasznemu wrogowi, a czul, ze nawet w razie odwrocenia zguby, jaka grozi rodzajowi ludzkiemu, chwieje sie pod nim tron arcykaplanski, i musi cos radzic, cos postanowic, jezeli nie chce, aby w razie cudownego ocalenia zejsc musial w cien z zajmowanego dotychczas stanowiska.

Lud tymczasem burzyl sie w trwodze i rozpaczy. Odzywaly sie glosy, ze nalezy sie ukorzyc przed szernami i blagac ich o zlitowanie, a zwlaszcza Awija, ktory moglby byc posrednikiem. Byli tacy, ktorzy nie namyslajac sie dluzej i nie czekajac juz rozkazu arcykaplanskiego, pchac sie zaczynali do swiatyni i domagac sie, aby ich puszczono przed oblicze dawnego wielkorzadcy...

Gdy Sewin doniosl Elemowi o tym ruchu, zadumal sie on na chwile gleboko. Mysl jakas poczela mu switac w glowie. Nie wierzyl, aby Awij, wieziony dlugo i dreczony, zechcial byc po uwolnieniu laskawym posrednikiem miedzy ludzmi a swymi zwycieskimi w tej chwili wspolziomkami; byloby to przypuszczenie stanowczo nazbyt optymistyczne... Sadzil jednak, ze wiezien moze sie stac poniekad srodkiem ocalenia, jako zakladnik, i moze zechce dla bezpieczenstwa wlasnego zycia przez pisma jakies sklonic napastnikow do pokojowych ukladow. Postanowil tedy sam z szernem sie rozmowic.

Sewin oglosil z okna ludowi te wole arcykaplanska, a on sam kazal tymczasem wdziewac na siebie uroczyste szaty. W skarbcu po dawnych arcykaplanach strojow byla wielka obfitosc, Elem jednak wybral stamtad tylko klejnoty co najjasniejsze, nakazujac sie oblec w suknie nowego wyrobu, jaskrawsze i wiecej barwne od starego odzienia. Chcial okazaloscia i przepychem postaci swojej olsnic oczy szernowskie, spodziewajac sie, ze w ten sposob zewnetrznie moc swa okazawszy, sklonniejszym go zrobi do uleglosci...

Awijowi o zaszlych wypadkach doniosla Ihezal. Zaszla do podziemnej komnaty bez zamiaru mowienia z wiezniem o czymkolwiek, z przyzwyczajenia raczej, ktore stalo sie juz jej.wewnetrzna potrzeba. Ludzie odsuwali sie od niej coraz wiecej. W miare jak gasi urok Zwyciezcy, w dalekim kraju w niepewnych walkach zagubionego, poczynano i na nia patrzec inaczej, gorszym i podejrzliwszym okiem. Zapomniano nawet, ze byla wnuczka Malahudy, ostatnia latorosla odwiecznego arcykaplanow rodu, a widziano w niej juz tylko strazniczke szerna i przeto zaczeto ja za istote nieczysta uwazac. Mlodziez podziwiala po dawnemu pieknosc jej uwodzicielska, ale w podziwie owym byla jakby obawa, jakby nienawisc prawie.

Spogladano na nia z daleka i mowiono po cichu rzeczy dziwne. Byli tacy, ktorzy przypisywali jej sily nadprzyrodzone' i zgubne. Mowiono, ze przenosic sie moze niewidzialna z miejsca na miejsce i umie zsylac wzrokiem mor i chorobe. Doszlo do tego, ze ludzie, mijajac ja. kreslili zbawienny Znak Przyjscia na ustach - znak, ktory przez wypelnienie czasow stracil juz byl dawne swoje znaczenie, ale mimo to zachowal sie wsrod ludu jako srodek odzegnania wszelkich zlych urokow.

Ihezal nie szukala tez niczyjego towarzystwa; dziadka nawet przestala od dawna odwiedzac. Miala sama wrazenie, ze wzbiera w niej zlosc i jad, jak u lsniacego gadu, zamknionego w miejscu, gdzie nikogo kasac nie moze. Wzgardzona i odepchnieta, ludzmi zaczela gardzic nawzajem ze zdwojona sila, zwlaszcza ze mimo wszystko czula swoja moc nad nimi. Wiedziala, ze kiedy sie ukazuje na stopniach swiatyni, ci, ktorzy uciekaja, aby szat jej nie dotknac, pogladaja bokiem w oczy jej czarne i na jedno jej wezwanie gotowi by sie zlemu zaprzedac, byle tylko w godzine smierci dlonie jej poczuc na czole. I byla to rzecz dziwna, ze im wiecej sie jej bano i wiecej unikano, tym moc jej tylko wzrastala.

Lubila czasem doswiadczac tej sily. Stawala na progu swiatyni i petala oczyma przechodnie, wabiac ich na chwile nieodpartym usmiechem, aby w tymze okamgnieniu odwrocic sie od nich, jak od martwego i zgola obojetnego przedmiotu... A czasem znowu wzbierala w niej pogarda bezbrzezna i zla, az bolesna prawie, kiedy przechodzila wsrod niechetnego sobie tlumu z zastygla twarza i zacisnietymi ustami, nie raczac nawet rzucic okiem kolo siebie albo odpowiedziec na rzadkie pozdrowienie... W tych godzinach kryla sie w mrocznej glebi opuszczonej swiatyni albo wyzywajac hardo potepiajace ja glosy, szla do podziemnego sklepu, aby spedzac dlugie chwile w towarzystwie Awija.

Sama rzadko mowila, ale sluchala coraz chetniej dziwnych opowiesci szerna, ktory jej prawil o kraju swoim i o miastach na pustyni martwych, i o zywych miastach wsrod gor, ktore legna pokonane moze u stop Zwyciezcy, ale mu nigdy tajemnic swoich nie rozewra... Po rozmowach takich wychodzila czesto na dach swiatyni i patrzyla na szerokie morze. Ku Wyspie Cmentarnej, ciemnym zarysem na lsniacej powierzchni sie kladacej, ku falom, ktore szly z dala, ruchliwe i ciagle, ku widnokregowi dalekiemu w sinych mglach, sloncem przepojonych... I wtedy przychodzil jej na mysl Zwyciezca. Czasem jak ze swiatla i mgly przedwczorajszej usnute, dawne wspomnienie - czasem jak fala dziewczecej krwi goracej, co bije naglym, rozkosznym uderzeniem w usta i w piersi, palac je silniej niz slonce pod lekkim odzieniem, ze wyrwac sie chca spod zaslon i ochlodzic w rzezwym powietrzu lub mdlec pod pocalunkami...

Ale najczesciej myslala o nim z dzikim, namietnym zalem. Czemu moc jej swoja pokazal i odszedl od niej, jak gdyby nigdy nie byl jej widzial? Dlaczego wazniejsze byly mu walki i dobro ludzi, i jego poslannictwo - niz ona, kwiat i perla -? Usta jej wzdymaly sie krwawym szyderstwem; szla znow z powrotem do jamy potwora, aby sluchac obelg i bluznierstw, przeciw tamtemu jasnemu miotanych... A czasem ukrywala sie w ciemnym zakatku pod alabastrowa kolumna i trzesla sie od lkan wewnetrznych, niezdolnych przez oczy lzami wytrysnac.

Owego dnia wiesc o najezdzie szernow doszla Ihezal, kiedy rankiem wracala znad morza. Nie umialaby powiedziec nawet, kto ja jej przyniosl i kiedy... Widziala ludzi biegnacych, ale nie obchodzilo jej to zgola, dlaczego biegna i o co krzycza. Zaledwie slyszala dzwiek ich zaleknionych glosow... Minela tak jedna grupe i druga, i dziesiata - i o nic nie pytajac, nie nadsluchujac niczego, spostrzegla wchodzac na stopnie swiatyni, ze wie juz o wszystkim.

Kilka sluzebnic czekalo ja w przedsionku; chcialy jej cos mowic, o czyms opowiadac, lecz ona odprawila je bez slowa skinieniem dloni i szla prosto do dawnego skarbca...

Awij dnia tego posepny byl i mrukliwy. Nie odpowiadal jej na pytania, nie prawil zwyklych, dlugich, dziwnych a straszliwych powiesci... Kilkakrotnie powtarzal tylko, jakby tonem rozkazu: "Pusc mnie, rozwiaz!"

I teraz to byly pierwsze slowa, ktorymi przywital wchodzaca zlotowlosa. Zgojone od dawna skrzydla rozpostarl, o ile mu na to pozwalaly lancuchy - i krwaw e swiatla zaczal wydobywac z siebie.

-Pusc mnie! - zakrzyknal wreszcie - pusc mnie! Czuje, ze wiatr jest nad morskimi falami i stonce. Pusc mnie, wolnym chce byc!

-Z mojej laski?

-Mnie laski wyswiadczyc nie mozna. Stoje daleko poza tym wszystkim, co wy laska, litoscia albo krzywda nazywacie. Chce byc wolnym przez wole swa, ktorej ty jestes narzedziem.

-Nie jestem.

-Bedziesz.

-Zginiesz, jesli cie uwolnie.

-Nie zgine. Jesli rozkujesz moje wiezy, bede krolem nad toba, bede krolem nad ta tluszcza psow, a przez jak dlugi czas? Coz to kogo, ciebie lub mnie obchodzi?

-Wspolbraci twoich Zwyciezca wycina.

-Kamien, lecacy z gory, miazdzy krzewy po drodze, a przeciez spadnie nisko i lezec juz bedzie na wieki. A krzewy odrosna. My mamy moc.

-Tymczasem ty jestes w wiezach i ja cie moge bic, jesli mi sie spodoba.

-Mowisz tak do mnie, abys sama slowa swoje slyszala, bo czujesz, ze jestes niczym wobec mnie...

Ihezal zblizyla sie z wolna do potwora i jawszy ulomek laski, porzucony gdzies w kacie, zamierzyla sie, chcac go w twarz uderzyc. Szern nie drgnal nawet. Rozwarl tylko szeroko czworo swoich krwawych oczu, do czterech nieruchomych ogni w tej chwili podobnych.

Ihezal opuscila reke bezwladnie.

-Awij! Awij! - krzyknela mimowolnie. Cofnela sie w glab, krzyzujac rece na piersiach.

-Ziomkowie twoi napadli nasz kraj - rzekla po chwili zgola niespodziewanie.

Szern nie okazal zdziwienia ani radosci. Milczal, przez pewien czas.

-Za wczesnie - ozwal sie wreszcie. - Jeszcze nie nadeszla pora...

Dalsze slowa przerwalo mu wejscie poslancow arcykaplana.

Weszlo ich do celi szesciu, chlopow roslych i tepych, ktorzy minawszy Ihezal, jakby jej nie widzieli, zblizyli sie wprost do wieznia, zarzucajac mu petle na uwolnione z okuc dlonie. Po dwoch trzymalo sznury z kazdej strony; dwaj pozostali poczeli zywo rozkuwac zelaza i otwierac klodki, przywierajace szerna do kamiennej sciany.

-Co robicie! - krzyknela Ihezal.

Nie odpowiedzieli jej wcale, jeno targneli uwolnionego wieznia i pociagneli na linach za soba ku gorze. Ihezal poszla z wolna za nimi.

W posrodku swiatyni na tronie arcykaplanskim siedzial Elem w calej okazalosci uroczystych, klejnotami wszelkimi blyszczacych szat. Otaczali go kolem dostojnicy miasta i stolicy. Zebrani byli wszyscy, jakby na roki lub gody, lecz wzrok ich, mimo zewnetrzna powage, biegal co chwile niespokojnie ku wrotom swiatyni i znac bylo, iz najlzejszy szelest ich straszy. Gdy szerna przyprowadzono, patrzyli na niego, jak gdyby oni byli skazancami, a on sedzia, los ich w reku trzymajacym. Elem jeno zachowywal jeszcze pozory mocy i godnosci.

-Wiedz - rzekl do bylego wielkorzadcy - ze bracia twoi w zamorskim kraju sa pokonani i zniszczeni na wieki. My jednak chcemy litosierdzie laskawe okazac nad nimi, zwlaszcza nad toba...

Przerwal na chwile, aby zaczerpnac oddechu, ktorego w piersi mu brakowalo.

Wtedy szern niespodziewanie zapytal:

-Czy daleko od walow waszego miasta sa zwyciescy szernowie? Widze bowiem po was, ze sie boicie - i barwne szaty nie moga zakryc podlych strachow waszych.

Zaleglo gluche milczenie.

Elem oprzytomnial pierwszy i unioslszy sie nieco na siedzeniu, odezwal sie, jakby nie zauwazyl hardego szyderstwa w glosie skrepowanego szerna:

-Istotnie niedobitki waszego rodu, pogromem przeploszone, wpadly tu do naszego kraju, ale gotow jestem nawet darowac im zycie...

-Cha, cha! - zasmial sie szern.

-Tak, darowac im zycie, jezeli...

-Co?

-Zechca ustapic.

-Cha,cha,cha!

Twarz Elema sposepniala.

-Inaczej zginiesz ty, nim oni murow miasta dosiegna.

-Czego chcecie ode mnie?

-Ostrzez ich, napisz, powstrzymaj... Jestes tu naszym zakladnikiem. Wyslemy posla...

-Kto z was pojdzie z moim poselstwem? Zrobila sie cisza. Nikt nie dawal,odpowiedzi i nikt nawet mysla nie szukal smialka, ktory by sie odwazyl poslowac, wiedzac, ze idzie na pewna smierc i na meki. Awij to zrozumial.

-Uwolnijcie mnie - rzekl. Elem sie zawahal.

-Kto nam zareczy, ze uwolniony, zechcesz nas chronic, a nie mscic sie?

-Ja wam recze - rzekl wielkorzadca - ze uwolniony mscic sie bede, a nie chronic was. Lecz jesli mnie nie uwolnicie, zemsta bedzie jeszcze straszniejsza!

Arcykaplan chcial mu cos odpowiedziec, ale w tej chwili przeszkodzil mu ruch, powstajacy nagle u drzwi swiatyni. Wbiegali ludzie z krzykiem i lamentem - slychac bylo glosy, ze szernowie pala juz osady w poblizu miasta - z walow widac scielace sie szeroko dymy... Poploch naraz zapanowal. Dostojnicy porywali sie z siedzen, niektorzy z nich cisneli sie w zaleknieniu okolo tronu Elemowego, jak gdyby ratunku lub schronienia od niego czekajac.

Elem stal bezradny, niezdolny nad tym zamieszaniem zgubnym zapanowac...

Szern wtedy, targnawszy sie na linach, wstapil na podniesienie tronu i zacharczal:

-Do nog moich, psy! na twarz, na twarz! Skomlec mi tutaj o zycie, ktorego wam nie dam!

Nie wiadomo co by sie bylo stalo, bo odruchowo w nieprzytomnym strachu niektorzy ze starszyzny i ludu zatoczyli sie juz, jakby majac runac pod nogi potwora, gdy nagle u wrot swiatyni zabrzmial potezny, znajomy glos:

-Ludu! stoj!

Obejrzeli sie wszyscy. Na niskiej z kwadratowego glazu kazalnicy obok wejscia stal Malahuda. Szara mial szate na sobie, bez oznak zadnych i ozdob, na ktorej odcinala sie tylko dluga, siwa broda, ale z postawy jego calej bilo dawne, przemozne dostojenstwo. Znac bylo, ze przyszedl ujac wladze w tej ciezkiej chwili.

-Malahuda! Malahuda! arcykaplan! Cudem sie jawi! - poczeto krzyczec ze wszech stron i cisnac sie ku niemu.

A on, objawszy okiem swiatynie, powstrzymal napor i uciszyl zmieszane gwary jednym ruchem dloni.

-Szerna odprowadzic do lochu - rzekl - a lud na plac, przed swiatynie. Tam wydam rozkazy.

Rzucono sie na Awija i wepchnieto w mgnieniu oka do podziemia, gdzie pacholkowie przywiazali go znow do kamiennej sciany. Tlum tymczasem zaczal sie ze swiatyni przez szerokie wrota na dziedziniec wywalac.

Malahuda przeczekal, az cala fala podle niego przeplynela, po czym ostatni wyszedl z opustoszalej hali, nie rzuciwszy nawet okiem na Elema, w glebi nieruchomo i samotnie siedzacego.

Ze schodow zwrocil sie wprost na arcykaplanska mownice, gorujaca nad placem. Powitano go zapamietalym okrzykiem radosci. Wiatr rozwiewal jego dlugi, bialy wlos, nie nakryty kolpakiem ani zlota obrecza nie spiety - dlon, ktora wzniosl nad tlumem, bez pierscieni byla i bez arcykaplanskiej laski, a jednak ugieli sie wszyscy na jego znak i zamilkli, aby rozkazow wysluchac.

Dawny arcykaplan przemawial krotko. Polecil kobietom, dzieciom i starcom rozejsc sie do domow, a na placu zgromadzic sie wszystkim zdolnym do wojennego trudu. Oddzielnie kazal Anaszowi zebrac i uszykowac mezow obeznanych z uzyciem broni palnej.

-Zwyciezca - rzekl (po raz pierwszy przed ludem wymowil to miano, do Marka je stosujac) - Zwyciezca nie zginal ani nie upadl. Badzcie przekonani. Gdyby bylo inaczej, szernowie nie mala garstka, o ktorej slysze, ale calym zastepem byliby sie tutaj na nas zwalili. Ten napad - to widocznie ostatnia ich proba ratunku. Spodziewali sie poploch tutaj wywolac. Niechze zamiast tego zastana mezow i zgube znajda ostateczna. Wiodlem was nieraz do boju - i dzisiaj jeszcze w braku mlodszych powiode.

W kilka godzin zebrane szeregi z Malahuda i Anaszem na czele wysypaly sie z murow miasta, dazac na zachod, ku rozwleczonym po horyzoncie dymom.

W miescie oczekiwano tymczasem wiesci niecierpliwie. Jakoz przyszla wczesniej, niz myslano. Wnet po poludniu, zaledwie burza ucichla, przybiegli pierwsi poslowie, donoszac o zwyciestwie. Garstke zuchwalych szernow otoczono znienacka i wybito do nogi, tak iz zaden z zyciem nie uszedl.

Zapanowala radosc nie do opisania. Lud wybiegal przed bramy, azeby powitac zwycieskiego starca, tak w pore przybylego - wolano juz, ze musi on na nowo zasiasc stolec arcykaplanski na miejsce niegodnego Elema. Ale radosne poselstwa spotkaly tylko Anasza, wracajacego na czele zwycieskich szeregow. Malahuda zniknal.

Nie tail wprawdzie, teraz odchodzac, ze sie ukrywa na Wyspie Cmentarnej, ale nakazal zarazem, aby mu nikt nie smial samotnosci przerywac.

Obwiescil to Anasz ludowi i powiedzial jeszcze, ze Malahuda kazal mu nie odstepowac od pierwotnego zamiaru i zawiesc w nocy posilki Zwyciezcy za morze. W miescie utworzone tylko byc mialo pogotowie dla obrony na wszelki przypadek.

Lud byl dotkniety i oburzony odejsciem Malahudy. Odczuwano to jako wzgarde ze strony dumnego starca i w gniewie zapominano nawet, ze on przed niewielu godzinami zjawieniem sie swoim ocalil miasto moze od hanby i zaglady. Z nastroju tego skorzystal co rychlej Elem, posylajac miedzy lud Sewina, ktory w formie pogloski rzucil mysl, ze to sam arcykaplan wezwal starca ku obronie, znajac jego wieksze doswiadczenie w rzemiosle wojennym.

Zreszta tak predko sie to stalo i pozornie z taka latwoscia, ze ludzie wkrotce przestali wierzyc w istnienie niebezpieczenstwa, przed ktorym drzeli niedawno, i ze smiechem, a jeszcze wiecej z pewnym przykrym wstydem i tylko niechetnie wspominali o minionym poplochu. Tego dnia szernowie po prostu przestali byc strasznymi: nie tylko Malahudzie sie nie dziwiono, ze ich pokonal, lecz nawet zaczeto mowic z lekcewazeniem o Zwyciezcy i jego wyprawie, ktora niegdys uchodzila w ich umyslach za cud szalonej odwagi.

Owszem, miano prawie za zle Markowi, ze sie bawi tak dlugo wyniszczaniem nienawistnego plemienia, i radzono juz glosno nad tym, iz wlasciwie nie nalezy mu wysylac dalszych posilkow. I prawdopodobnie Anasz, mimo wyraznego rozkazu Malahudy, nie bylby nigdy za morze wyruszyl, gdyby nie necila ochotnikow nadzieja zdobyczy - widzieli bowiem byli klejnoty, ongi przez Zwyciezce zlotowlosej wnuczce arcykaplanskiej przyslane.

Dla Ihezal wydalo sie to wszystko, co bylo zaszlo, dziwnym snem, ktory nader przykre uczucie zostawil po sobie. Widziala, jak szerna wyciagano z lochu, i widziala straszne upokorzenie ludzi, gotowych juz niemal w podlym strachu upasc na twarz przed zwiazanym potworem... Czula, ze byla chwila, kiedy w calej przepelnionej swiatyni jedyna istota gorna i dumna byl ten zwierz wlasnie, zly i nieludzki. Wstyd ja ogarnal nagly i goracy, wstyd za ludzi marnych, wstyd za te godzine pohanbienia, na ktora patrzec musiala - i za Zwyciezce nawet, ktory bezbronnego potwora uwiezil... I ten wstyd zwrocil sie niespodziewanie ostrzem przeciwko szernowi. On, Awij, byl swiadkiem i posrednia przyczyna tego wszystkiego...

Za pierwszym odruchem chciala isc i zabic go, ale lek ja ogarnal niepokonany na mysl, ze bedzie musiala przedtem spojrzec w krwawe i szydercze jego slepia. Zamknela sie tedy w swoich komnatach i nie wychodzila z nich przez dlugie godziny... Malahuda przysylal po nia, aby w waznych sprawach przybyla na Wyspe Cmentarna - nie odpowiedziala poslowi, nie dopuscila go nawet przed swoje oblicze... Wieczorem wyruszal Anasz z posilkami za morze; ludnosc cala na zamarzly brzeg wylegla - ona nie raczyla nawet twarzy ku oknu obrocic...

I noc cala, w dlugich przerwach miedzy jednym a drugim snem, spedzila samotnie, w zadumaniu coraz bardziej zawzietym... Kilkakrotnie zrywala sie, jakby z zamiarem zejscia do lochu, kedy szern byl zamkniety, ale za kazdym razem braklo jej sily czy odwagi - i cofala sie znowu w komnaty ukryte, nie pozwalajac nawet sluzebnym zagladac do siebie.

Tak tez uplynal i ranek dnia nastepnego. Godziny cale przepedzala jakby zastygla w dziwnym odretwieniu, lezac z szeroko rozwartymi oczyma... Dopiero okolo poludnia, kiedy powietrze, ciezkie od zblizajacej sie burzy, innych ludzi obezwladnialo, w nia nagle wstapila jakas goraczkowa energia.

Byla wlasnie w komnatach swoich. Zerwala sie z szerokiej sofy i poczela wolac na sluzebnice, aby jej sprowadzily pacholkow. Przyszlo ich czterech: parobki grube, do oprawcow podobne. Ihezal dala im znak, aby zaczekali.

W tylnej, niewielkiej izbie, kedy sie zazwyczaj przyodziewala, bylo szerokie zwierciadlo metalowe nad polokraglym basenem wody w posadzce. Tutaj weszla Ihezal, wiodac dwie z dziewek sluzebnych za soba. Stanela przed zwierciadlem i kazala, aby ja rozebraly.

Chyzymi dlonmi rzucily sie obie rozwiazywac wstegi jej zwierzchniej szaty na ramionach i nad piersia, od czasu przybycia Zwyciezcy na Ksiezyc ludzkim oczom zawsze zakryta. Potem jedna z nich schylila sie do jej nog, aby zdjac sandaly, gdy druga szybkimi, pieszczotliwymi ruchami palcow wyjmowala przepiecia z jej wlosow, co splynely rychlo zlota fala po plecach jej juz nagich. Na biodrach wisiala luzno szata spodnia, koloru zmiennej morskiej wody, u lona sciagnieta cienkim zlotym lancuszkiem, az do stop zwisajacym. Szarpnela go sama obiema rekoma, a kiedy je roztworzyla, ostatnie odzienie splynelo z niej cicho na biale futro, na brzeg basenu rzucone.

Zakwitnela teraz przed wlasnymi, w zwierciadle utkwionymi oczyma jak kwiat czarodziejski. Usta jej sie wydely milosnie i powieki ciezkie opadaly wpol na zrenice, kiedy patrzyla na odbicie swojego ciala... Pod kaskada sypkiego zlota wlosow lsnily jej drobne biale ramiona, spiete dwiema bladymi rozami piersi... Biodra jej smukle, z lekka rozowym snem krwi przeswietlajace, perlowa linia splywaly slodko w dol ku okraglym kolanom i stopom malym, do dwoch lilii podobnym...

Przegiela sie wezowym ruchem, unoszac rece nad glowa.

-Piekna jestem...

-Piekna jestes, o pani! - odpowiedzialy chorem obie sluzebnice.

Trwala tak chwile, smukla, gibka, naga i doskonala - az nagle, jakby ja wspomnienie jakies uderzylo, zwinela dlonie przed oczyma, na piers glowe pochylajac. Sluzebnym zdawalo sie, ze doslyszaly jek czy jakis spazm powstrzymywanego lkania.

Kiedy rece znow z twarzy odjela, miala usta zacisniete i w oczach twardy, rozkazujacy wyraz.

-Ubierajcie mnie - rzekla krotko.

Poskoczyly obie, aby ja myc i wonnymi nacierac olejami, ale praca szla im nierazno, gdyz od lubieznego zachwytu rece im drzaly, slizgajac sie po bialym ciele pani.

Ihezal ruchem glowy wskazala w milczeniu skrzynie, kedy przechowane byly szaty jej najkosztowniejsze.

Po kilku chwilach w sztywnym odzieniu, pod plaszczem purpurowym, klejnotow pelnym i zlota, trudno by sie nawet bylo domyslec nagiego i wysnionego cudu jej ciala. Wlosy

owinieto jej wiencem wysokim dookola skroni i nakryto perlami i koralem szyta zaslona, nogi obuto w cizmy zielone, z dlugimi, wlokacymi sie po ziemi za kazdym krokiem zlotymi lancuchami - na wierzchu jej dloni swiecily ogromne rozyce z drogich kamieni, przypiete zlotymi sznurkami do czterech pierscieni na palcach i obreczy szerokiej okolo przegubu reki.

Gdy wyszla tak do czekajacych pacholkow, ci pochylili glowy mimowolnie, cofajac sie ze czcia pod sciane. Ihezal dala znak reka, aby szli za nia.

Minela w milczeniu korytarze, laczace komnaty jej ze swiatynia, i zwrocila sie wprost ku zejsciu do dawnego skarbca. Przy drzwiach kazala pacholkom zapalic pochodnie. W czerwonym blasku rozblyslego smolnego luczywa zacisniete usta jej zadrgaly jakims strasznym, zimnym okrucienstwem...

Pchnela drzwi do lochu i kazala pacholkom wejsc naprzod. Ustawili sie po obu stronach, swiecac smolnymi pochodniami, a wtedy weszla i ona - z dzwiekiem lancuchow u nog, z blyskami drogich kamieni, sztywna w szatach bogatych i ciezkich, z zastygla, biala twarza.

Szern spojrzal na nia zdumiony. Od czasu owego chwilowego uwolnienia podczas poplochu nie przykuwano go juz -w pospiechu zadzierzgnieto tylko liny, u przegubow dloni uwiazane, za zelazne w scianie pierscienie i nogi sznurem do oka w kamiennej posadzce przytroczono...

-Ihezal! - charknal po chwili.

Zblizyla sie ku niemu bez slowa, z nieruchoma wciaz i jakby zastygla twarza. Powoli wyjela z faldow sukni ostry sztylet o gietkim ostrzu i glowicy, z jednego wyrzezanej korala, i zaczela nim blyskac w swietle pochodni, jakby sie bawiac.

-Ihezal!

Ostry bol zdlawil mu krzyk w gardle. Dziewczyna naglym a niewinnym na pozor ruchem przylozyla mu ostrze sztyletu do czola, znaczac na nim szeroka szrame. Potem cofnela sie nieco i dala znak dwom pacholkom, aby sie zblizyli z pochodniami. Przez pewien czas patrzyla na potwora w

krwawym blasku smolnych swiec, az wreszcie wyjela je z wolna z reku trzymajacych i podsunela pod rozpostarte czarne skrzydla.

Szern zwinal sie z bolu - sklep napelniala won spalenizny.

-Panami sa ludzie - mowila Ihezal cofajac nieco pochodnie - do nich nalezy Ksiezyc i wszelki twor na nim zyjacy.

Od morza az po krance pustyni, nad ktora swieci Ziemia, gwiazda blogoslawiona: na morzu i za morzem, w krajach, ktore jeszcze nie sa poznane...

Glos jej sie zalamal i zgasl. Gwaltownie uderzyla szerna w piers plonaca pochodnia, ktora jej przy tym z reki wypadla i tlala, rozlewajac sie na posadzce szeroka, czerwonym ogniem nakryta plama smoly.

Cien szerna od sciany odchylonego padl na gore i zamajaczyl ogromna czarna zmora pod zlotymi literami swietego niegdys napisu... A z klebu zwinietego potwornego ciala blyszczalo czworo straszliwych, krwawych oczu... Ihezal uczula nagle, ze sily ja opuszczaja. Obejrzala sie mimo woli, szukajac dlonia oparcia; pacholkowie umkneli w jakims zabobonnym strachu. Byla sama.

Przez jedna chwile chciala uciekac i ona. Ale uczula, ze nogi jej nie sluza, dusznosc jakas ja ogarnela, zaczely jej ciezyc sztywne, drogocenne szaty. Cichy jek wyrwal jej sie z ust posinialych i na wpol rozwartych.

Szern dotychczas nie wydal glosu. Zwijajac sie w mece, mial rogowe wargi zacisniete i teraz patrzyl tylko w milczeniu straszliwymi oczyma na slaniajaca sie dziewczyne. I ona wzroku od oczu jego oderwac nie mogla. Nigdy jeszcze wobec nich nie czula sie tak bezsilna, jak teraz, kiedy przyszla wlasnie dumnemu potworowi moc swoja i wspanialosc okazac. Szeroko rozwartymi, tepymi zrenicami patrzyla na niego nieru-chomie, niezdolna kroku nawet postapic. Widziala rane na piersiach, pochodnia wypalona, ktora teraz w czerwonych skaczacych plomieniach u stop jego gasla - i oczy, oczy...

Straszliwy, oblakany krzyk wydarl jej sie z piersi i zamarl w polowie na najwyzszym tonie, jak fontanna nagle mrozem scieta.

A szern zaczal mowic:

-Panami sa szernowie, zla ani dobra nie znajacy, panami sa w wiezach nawet, w ranach i pokonaniu.

Sluzyc im musi kazdy twor, ktory przyszedl na Ksiezyc, a chocby sie wylamywal spod wladzy ich - upadnie.

Panami byli od poczatku, kiedy Ziemia-sluzebnica nocom ich swiecila, i beda panami do skonczenia czasow, kiedy Wielka Pustynia wypije morze i Ksiezyc caly pochlonie...

Ihezal bezdzwiecznie poruszyla wargami.

-Pojdz blizej - rzekl znowu szern po chwili, nie spuszczajac z niej wzroku.

Zachwiala sie, ale posluszna postapila kilka krokow.

-Blizej.

Postapila jeszcze - juz tylko pol kroku ja od niego dzielilo.

-Litosci...

-Rozetnij sznury - rzekl Awij.

Mechanicznym, bezwolnym ruchem podjela sztylet i chylac sie do nog potwora, zaczela przecinac krepujace je wiezy.

-Rece...

Wyprostowala sie i wolno, jak gdyby sennie, wrazila ostrze sztyletu miedzy dlon szerna i zelazny pierscien na scianie. Awij mial jedna reke juz wolna. Nie siegnal jednak po sztylet, aby sobie i druga uwolnic, jeno powtorzyl tym samym cichym, rozkazujacym glosem:

-Dalej, i druga...

Ihezal przeciela sznur.

I nagie uczula, ze jakas straszliwa czarna masa na nia sie zwala. Chciala sie bronic, chciala odeprzec ciezar rekoma, sztyletem pchnac, ale z dloni jej jak lisc zwiedly wylecial, a w tej chwili dwa skrzydla szerokie, wzniesione, gdzies w gorze nad jej glowa zatopotaly i opadly na nia, spowijajac miekko...

Uczula rece straszliwe, slizgajace sie po jej bokach i szukajace wsrod sztywnych faldow szat ciala zywego - a potem na obnazonych biodrach dotkniecie zimnych, sliskich dloni. - Nagla noc ogarnela jej glowe, zar w ustach i krtani, bol - jakis potworny, nieludzki, straszliwy bol, ktory skreca jej miesnie i wnetrznosci, bol tak ohydny, ze az do dzikiej rozkoszy podobny...

Upadla bez przytomnosci.

IV

Swit wstawal szary nad zamarzlym morzem. Malahuda, w futro cieple przybrany, wysunal sie na swiat ze swojej jaskini na Wyspie Cmentarnej. Towarzyszyly mu dwa wierne psy, dzielace od pewnego czasu jego samotnie. Wybieglszy na dwor za panem, zaczety ujadac i skakac wesolo, rozgrzebujac bialy snieg nogami i weszac dookola kryjowek uspionych na noc ksiezycowych zwierzatek.

Starzec patrzyl przez chwile na skoki psow, uradowanych, ze sie dostaly na wolnosc po dlugim nocnym zamknieciu, a nastepnie zwrocil sie z wolna w strone wzgorza, przewieszona sciana ku morzu spadajacego. Psy, spostrzeglszy, ze odchodzi, zaprzestaly igraszek i pobiegly za nim. Nogi grzezly mu w sypkim, zmarzlym sniegu; idac, podpieral sie dlugim kosturem.

Doszedlszy do szczytu wzgorza, usiadl i odpoczywal przez dluga chwile, patrzac ku szerokiej lodowej plaszczyznie, nieskalanym zwierciadlem u stop jego sie scielacej.

Do wschodu slonca bylo jeszcze daleko. Snieg sinial dopiero pierwszymi swiatlami, mzacymi gdzies z bladego nieba, w ktorych swiat caly roztapial sie rownomiernie, bez przejsc, bez cieniow, bez ostrych zarysow... Pod gwiazdami tylko szeroki, jasnoperlowy i srebrzysty obrzask na wschodzie zapowiadal, ze swiatla te zwiastuja przyjscie slonca, ktore przebieglszy dluga droge ponad Wielka Pustynia, idzie teraz dolem, morzami, aby sie wreszcie w tym kraju na horyzont spod lodow wydobyc.

Malahuda wytezyl oczy ku poludniu, na morza roztocz bezbrzezna. W rannym swicie twarz jego byla stara i znuzona. Nikt by nie powiedzial, widzac go, ze jest to ten sam czlowiek, ktory jeszcze przed dwoma dniami umial porwac tlum i w chwili niebezpieczenstwa stanac na czele szeregow i wrogow ludzkosci straszliwych gromic na wspol z mlodymi. Teraz w samotnosci oczy jego stracily blysk rozkazujacy, dolna warga ust zwisla nieruchomie nad dluga, siwa broda, ktora targal niekiedy zrywajacy sie wiatr przedporanny... Psy, szukajac ciepla, zblizyly sie do jego kolan i patrzyly razem z nim na szerokie morze.

Tak uplynal pewien czas, gdy naraz uszu starca dolecial dziwny, zaledwo doslyszalny swist. Bylo to tak, jak gdyby lod kedys zaczal z cicha dzwonic, ostrym zelazem krajany, lub jakby wiatr sie gdzies miedzy krami zablakal i gwizdzac, wylatywal pedem przez szczeliny zwalow lodowych. Malahuda drgnal i powstawszy, przeszedl szybko na sam skraj wzgorza, gdzie brzeg sie urywal, pionowa sciana spadajac ku morzu. Stanal nad samym wiszarem i patrzyl przez chwile z natezeniem przed siebie. Tam daleko, daleko, na lodowej lsniacej plaszczyznie - cos, jakby punktow czarnych kilka, na pozor nieruchomych, ktore jednak rosly wciaz w oczach i oddalaly sie ciagle od siebie...

Teraz starzec zwrocil sie na prawo, gdzie na miejscu najwynioslejszym stal duzy stos, przykryty osniezonymi galeziami. Szybkim ruchem zdarl z niego ten ochronny dach i kosturem poprawil peki luczywa, u spodu przygotowane. Za chwile rozblysnal ogien, wzbijajac sie slupem w gore buchajacymi szeroko dymami.

Punkty czarne zblizyly sie tymczasem znacznie: rozroznic juz mozna bylo kilkoro san, pedzacych po lodzie z rozwianymi na wiatr zaglami. Malahuda, stojac podle stosu plonacego, liczyl je z dala... Cien padl mu na czolo i usta drgnely niepokojem. Zstapil ze wzgorza droga okolna i zeszedl na brzeg, gdzie morze wrzynalo sie w lad plytka zatoka.

Z san spostrzezono snadz ogien i domyslono sie, co ma ten stos o tak wczesnej porze oznaczac, bo wkrotce zaczely one zataczac szeroki luk i wjezdzac, zwolniwszy pedu, w zakryta od wiatru zatoke. Przy brzegu zwijano pospiesznie zagle, hamujac jednoczesnie sanie rzuconymi pod plozy lancuchami.

Z pierwszych san, ktore znacznie wczesniej od innych osadzily sie przy ladzie, wyskoczyl spod skorzanego dachu Anasz. Malahuda podbiegl zywo ku niemu.

-Zwyciezca?

-Jest z nami. Oto te sanie srodkowe...

-A reszta? Tamci pierwsi i Jeret?

-Zostali.

-Zywi?

-Tak. Choc leglo wielu. Zywi zostali zalogami w zdobytym kraju na rowninach... I ja tam rychlo powroce.

W tej chwili i Markowe sanie osadzily sie na miejscu, ryjac przodem okutych ploz szeroka bruzde w nadbrzeznym sniegu. Zolnierze zaczeli wyskakiwac spod skorzanych nakryc i wznosic radosne okrzyki. Wreszcie wyszedl i Marek. Spostrzeglszy Malahude, rzucil sie zywo ku niemu.

-Starcze, szukac cie wszedy kazalem... Byly arcykaplan dal znak reka.

-Pomowimy teraz. Wczesniej nie bylo mozna. Kaz, panie, tym ludziom jechac wprost do miasta, dopoki lod przed wschodem trzyma. Ciebie pozniej lodzia odesle.

Marek wydal Anaszowi odpowiedni rozkaz i patrzyl jeszcze, stojac obok Malahudy, jak sanie, powstrzymane w biegu, zaczely na nowo zagle rozwijac i rozsypywac sie szerokim polkolem do dalszej drogi. W pewnej chwili przyszlo mu na mysl, ze ci ludzie zobacza pierwej niz on zlotowlosa Ihezal, ktora wyjdzie zapewne na stopnie swiatyni i bedzie szukala posrod przybylych jasnym okiem wynioslej jego postaci...

Sanie tymczasem mknely juz w pedzie poza ograniczajacym zatoke przyladkiem.

-Zimno jest - rzekl Malahuda. - Chodzmy.

I nie czekajac odpowiedzi, ruszyl przodem z psami, nieodlacznie mu towarzyszacymi. Marek postepowal za nim. Szli tak w milczeniu czas dosyc dlugi, krazac plytka dolina pomiedzy dwoma wzgorzami, az znalezli sie wreszcie u stop wynioslosci, gdzie bylo wejscie do pieczary, przez starca zamieszkanej.

Marek zdumial sie, zobaczywszy to pierwotne nad wyraz schronisko arcykaplana, niegdys rzadzacego calym ludem ksiezycowym i do zbytku raczej a przepychu przyzwyczajonego, ale nie odezwal sie ani slowa, wchodzac za nim niska szyja skalna do wnetrza.

Tutaj Malahuda ujal go za reke, dajac znak, aby usiadl.

-Chce mowic z toba, synu - rzekl. - Wowczas, kiedy przybyles na Ksiezyc, nie pora byla, ale teraz musze. Zrozumiesz moze niejedno, gdy ci opowiem... Nie gniewaj sie, ze cie synem nazywam, ciebie, ktorys jest ogromny i Zwyciezca tutaj mianowany. Ja stary jestem i dobrze ci zycze...

Marek pochylil glowe.

-Starcze, od chwili, kiedy pierwszy raz slowa twoje slyszalem, chcialem byc z toba i mowic tak szczerze!

-Przedwczesnie bylo wowczas, przedwczesnie! teraz dopiero... Ale prawze mi ty naprzod, gdzies byl i co zdzialales, abym z ust twoich wlasnych poslyszal...

Wiec Marek rozpoczal dluga opowiesc. Siedzac tak na glazie, przykrytym skora, w mroku jaskini, kedy swiatlo nafcianego kaganca zolklo coraz bardziej wobec sinego switu, przedostajacego sie szczelinami w sklepieniu, prawil obszernie o calej wyprawie swojej, o walkach, utarczkach, zwyciestwach i niepowodzeniach. Nie zatail nic, nawet obaw swoich, ze pogrom szernow, jako niezupelny, owocow dobrych nie wyda i nie zapewni trwalego pokoju - i nie kryl sie z tym, ze wedle jego przekonania dalsza wojna z pierwobylcami w gorzystym ich kraju jest wrecz niemozliwa... Opowiadal tez, jak z ciezka obawa zostawial zalogi w kraju zdobytym, losu ich niepewny, jesli nie w czasie najblizszym, to na przyszlosc, kiedy sasiedztwo szernow zacznie ciazyc nad nowymi osadami, jak chmura gradowa, kazdej chwili grozaca zguba i zniszczeniem.

Malahuda zadumal sie gleboko, sluchajac tych opowiesci. Kilkakroc przecieral reka czolo wysokie i pobruzdzone, ale nie przerywal Markowi, dopoki nie skonczyl mowic. Dopiero po pewnym czasie ciszy, kiedy Marek, zadumany z kolei, patrzyl tepym, znuzonym wzrokiem na scielace sie cienie po zalomach glazow, starzec powstal naraz i rzekl:

-Zrobiles, synu, wszystko, co mogles zrobic. Teraz ja ci winienem dac pewne wyjasnienia, abys mnie lepiej mogl zrozumiec...

Urwal nagle, jak gdyby zmieniajac postanowienie, i odezwal sie krotko:

-Zreszta to obojetne. To ci jeno radze: wracaj na Ziemie jak najrychlej, jezeli tylko mozesz wrocic. Marek spojrzal na niego zdumiony.

-Chce wrocic i powroce, ale nie rozumiem... Starzec sie usmiechnal blado.

-Widocznie trzeba jednak, abym mowil wszystko, inaczej moze bys mi nie ufal. Sluchajze tedy. Bylem arcykaplanem i wierzylem razem z calym ludem, razem z ojcami moimi w przyjscie obiecanego Zwyciezcy. W dniu, kiedy ty przyszedles na Ksiezyc, ja przestalem wierzyc. Tak sie juz stalo. Sam sobie z tym wszystkim rady dac nie moglem, bo to byla wiara calego zycia mojego, a ja jestem JUZ stary, bardzo stary. Ale wiedzialem, ze jesli ty zechcesz, wiele zdzialac mozesz, wiecej niz my, i dlatego pozostawilem ci pole otwarte. Sam zas cofnalem sie tutaj, aby w samotnosci i ukryciu rozmyslac nad tym, co jest.

Przestal mowic na chwile, a potem zaczerpnawszy oddechu, podjal znowu:

-Straciwszy wiare, ze Zwyciezca nadprzyrodzony, ktorego ksiegi nasze zapowiadaly, wcielenie Starego Czlowieka, zeslanym byc moze. czekalem tutaj poczatkowo, abys ty, przybysz z Ziemi przypadkowy, stal sie dla nas owym Zwyciezca, jakim lud steskniony mianowal ciebie od razu. I wtedy jeszcze bylem gotow przeklac cie, gdybys nie dopelnil nadziei naszych, bez twej woli zreszta do ciebie przywiazanych... Moze tylko dla tej winy twojej, zes przebyl przestrzen miedzygwiezdna, ktora polozono od poczatku jako mur miedzy swiatami... I tamci pierwsi, ktorych groby tu podle nas stoja, zlamali to prawo oddalenia i oto nieszczescie wyniklo dla nich i calych ich pokolen az do dnia dzisiejszego... Uchodz ty, poki czas.

-Dziwnie mowisz, starcze...

-Tak, tak. Nie o tym chcialem mowic. Mysli mi sie placza i powracaja wciaz do tego, co boli. Otoz w samotnosci nauczylem sie patrzec na rzeczy spokojniej i nie wymagac od ludzi tego, co przechodzi sily czlowieka, chociazby nawet przybyl z Ziemi.

Mogles byl nic dla nas nie zdzialac, a tymczasem poszedles i walczyles razem z nami i dla nas. Bo coz ciebie to w koncu obchodzi, co sie dzieje na Ksiezycu? Odejdziesz od nas pewnego dnia i legenda jeno zostanie - oby jasna i swieta! Zwyciestwo twoje, synu, nie jest zupelne, i masz slusznosc, obawiajac sie o los tych, ktorzy tam zalogami zostali, i tych, ktorzy pojda za nimi zamieszkac te zyzne ziemie zdobyte. Ale inaczej nie mozna zrobic... Skonczyles swoje zadanie i ja cie blogoslawie.

-Nie skonczylem - rzekl Marek. - Pilno mi wracac na Ziemie, a jednak chce pozostac tu jeszcze czas jakis, aby prawa wasze naprawic i zmienic panujace stosunki. Zle jest u was.

-Zle jest i bedzie, i tak juz pozostanie. Na to nic nie poradzisz - odparl starzec posepnie.

-Chce poradzic. Malahuda potrzasl glowa.

-Nie probuj. Nic nie zdzialasz, a to moze byc zguba dla ciebie. Zatrzymalem rozpalonym ogniem wasze sanie, bo chcialem mowic z toba i ostrzec cie. Wracaj na Ziemie. Tam przy Cieplych Stawach i w calym kraju ksiezycowym inni juz

sa ludzie, niz w chwili kiedys przybyl lub kiedy na podboj szernowskich dziedzin wyjezdzales.

Zawistni sa o wladze - mowil dalej Malahuda - i mysla teraz, ze mogli byli zrobic bez ciebie to wszystko, co ty zdzialales. Wyrzucac ci zaczna, zes nie spelnil rzeczy niemozliwych - zobaczysz! A jesli jeszcze dotkniesz tego, co jest moze zle, lecz trwaniem wiekowym uswiecone, powstana na ciebie wlasnie najmozniejsi, ktorym sie oprzec nie zdolasz, choc jestes ziemskim i chociaz ucisnieni beda za toba. Uchodz, mowie ci.

-Nie. Podjalem to zadanie dobrowolnie i uwazam jego spelnienie za swoj obowiazek. Moze tym bardziej wlasnie, ze ochota pcha mnie do czego innego, do posluchania slow twoich, starcze. Odejde dopiero, gdy zrobie, co zamierzylem.

Malahuda milczal przez pewien czas. Wreszcie wzniosl glowe i rzekl:

-Oby nie bylo wtedy za pozno!... Ale jezeli tak chcesz koniecznie, posluchaj przynajmniej jednej rady mojej. Bylem arcykaplanem i rzadzilem dluzej, niz ty zyjesz na swiecie. Gdy przybedziesz do miasta przy Cieplych Stawach, stan sie panem od razu. Nim zaczniesz dzialac cokolwiek, naucz ludzi, aby cie czcili i bali sie ciebie. Wyniszcz nieprzyjaciol swoich - otwartych i skrytych, a nawet takich, ktorzy mogliby nimi zostac w przyszlosci; tych nawet zniszcz, ktorzy ci moze sprzyjaja, lecz oczy tlumu mogliby ku sobie obrocic. Zrob mnie wiezniem, abym tej wyspy nie mogl opuscic, kaz sciac natychmiast Elema albo zagrzeb go w piasku, nie zwloczac i nie szukajac pozoru, zabij najmozniejszych i spraw, aby nie bylo czlowieka, ktory by sie nie lekal smierci, patrzac na ciebie. A potem otocz sie straza i rozkazuj, nie pytajac o wole niczyja. Wtedy jedynie bedziesz mogl ludzi zbawiac.

-Nie wierze w to - ozwal sie Marek po chwili.- Stare metody, ktore niegdys, przed wiekami stosowano takze na Ziemi... Porzucilismy je od dawna, gdyz nie sa skuteczne: nie wioda do niczego. Nie przecze, ze chce, aby zrazu wole moja tylko pelniono, ale nie przez postrach. Ludzie musza zrozumiec, ze to dla nich zbawienne...

-A jesli nie zrozumieja? Marek wzruszyl ramionami.

-Powroce na Ziemie.

-Powrocisz pono rychlej, nizli sam sadzisz w tej chwili.

Rozmowa sie urwala, zwlaszcza ze Zwyciezca, dluga nocna podroza znuzony, przymykal juz oczy, opierajac glowe o twarde glazy pieczary. Malahuda wskazal mu w kacie stos miekkich futer i postawiwszy przy poslaniu kawal zimnego miesiwa oraz dzbanek z woda, wysunal sie cicho z jaskini.

Slonce, nierychlo po swicie nastepujace, wschodzilo wlasnie i czerwienilo rozlegle sniegi, ktore miekly szybko w blasku porannym. Na szczycie kopcow, ktore Grobem Marty i Grobem Piotra nazywano, plonely pierwsze blaski dnia, iskrzac sie i mieniac w drobnych grudkach lodu. Na horyzoncie, za morzem, wznosil sie przed oczyma starca olbrzymi stozek Otamora, leniwie ze snu sie budzacy i nakryty jeszcze z gory oblokiem, jakby kotara obronna, co oczy zaspane od slonca oslania. Od wschodu waski pas zlotego swiatla splywal, niby potok lawy, az do stop wynioslej gory, do morza lodem scietego, ale zachodnia strona cala w gestym sinym cieniu tonela. Cien tez byl poza gora na ogromnej przestrzeni wybrzeza; jeno tam, wprost na zachodzie, blyszczalo rozpalonymi sloncem szybami miasto, przewiniete tu i owdzie klebami oparow, z Cieplych Stawow nieustannie bijacymi.

Oto mamy nowy dzien - myslal Malahuda - i nie wiadomo co on nam przyniesie. Ale cokolwiek by sie stalo, nie zmieni to w niczym zwyklego porzadku wschodu i zachodu slonca, nawet fal tych, ktore ida przez morze, kiedy lody ustapia. Wiatr zdola zerwac kamien ze szczytu Otamora i rzucic go w doline, ale najwieksze szczescie lub nieszczescie ludzkie nie poruszy jednego ziarnka piasku nad brzegiem wody...

Daleko, daleko na wschodzie, kedy dzien juz byl wiekszy, poczynaly lody pekac na morzu i gluchy, stlumiony loskot szedl po swiecie, niewyraznym echem od scian dalekiej gory odrzucany. Z drugiej strony, od miasta sloncem zalanego, bily ledwo doslyszalne dzwieki ciezkich mlotow, kujacych na znak radosci w ogromne tarcze spizowe, wolno zawieszone. Zdawalo sie Malahudzie, ze odroznia nawet odglos trab, zachodnim wiatrem niesiony. Witano tam snadz zwycieskich przybyszow...

Dzien juz byl ogromny i lody dawno splynely, kiedy starzec, wyjrzawszy znow z jaskini na szczyt wzgorza, dojrzal flotyle lodzi, plynaca od miasta ku wyspie. Domyslil sie, ze to powitalny orszak po Zwyciezce przybywa, i poszedl go o tym zawiadomic.

Marek, wyspawszy sie do syta i odpoczawszy, siedzial byl wlasnie przed wejsciem do pieczary i przygladal sie z zajeciem roslinom, naokol szybko sie do slonca otwierajacym, kiedy Malahuda ostrzegl go, ze trzeba mu sie gotowac do drogi.

-Wyjdz naprzeciw nich nad morze - rzekl - bo ja nie chce, aby mi tutaj kolo domu zielen deptano. Oni po ciebie przyjezdzaja; mnie z tymi ludzmi nic nie laczy; zbyt dlugo bylem samotny.

Potem zaczal go zegnac z tkliwa ojcowska czuloscia.

-Bylismy zaledwie kilkadziesiat godzin razem - mowil -a pokochalem cie prawdziwie. Myslalem juz nieraz i obecnie mysle znowu, ze zle zrobilem, odchodzac od ludu w chwili twojego przyjscia, ale wonczas nie moglem inaczej. Teraz cie blogoslawie: oby ci sie wszystko jak najlepiej powiodlo! Wiecej nie moge juz nic zrobic dla ciebie. Nie przecz, nie usmiechaj sie! Zdaje ci sie, zes mocny, aleja ci powiadam, iz zegnalbym cie slowami: Wroc tutaj do mnie, gdy tam juz nic nie bedziesz mial do zdzialania - gdyby nie to, ze masz inna droge powrotu, na gwiazde swiecaca nad pustyniami, z ktorej zeszli byli ongi ludzie na Ksiezyc. Starasz sie naprawic wine tych naszych praojcow i moc nam niesiesz i swiatlo: obys byl od nich szczesliwszy i nie znalazl tu grobu, jak oni...

Mowiac to, wskazywal kopce, cale w zieleni wiosennej ukryte.

Marek chcial mu jeszcze odpowiadac, ale on reka tylko skinal i nie ogladajac sie, wszedl do swego domostwa. Powlokl sie wiec wolno nad brzeg morza, rozmyslajac jeno o dziwnych slowach starca.

Lodzie byly juz niedaleko. Mozna bylo rozroznic dokladnie czarne kadluby pod olsniewajaco bialymi w sloncu zaglami i ludzi, stojacych na pokladzie. Naraz przyszlo Markowi na mysl, ze miedzy tymi ludzmi moze byc Ihezal... Rozkoszna fala uderzyla mu do piersi. Tak, tak! jest tam z pewnoscia i za chwile wyskoczy na zielona trawe wybrzeza i isc bedzie ku niemu jak kwiat, z wargami usmiechem rozchylonymi... Uczul juz naprzod wdziecznosc dla niej, ze plynie go tutaj powitac, i zbiegl pedem z pagorka w miejsce, gdzie lodzie mialy ladowac.

Ale po rzuconym na lad pomoscie wyszedl tylko Sewin, zausznik arcykaplana Elema, i za nim kilku ze starszyzny miasta. Marek niespokojnym okiem rzucil na inne statki: pelne byly ludzi obcych, przewaznie bez znaczenia, i kobiet z pospolstwa, witajacych go przerazliwym krzykiem i wianiem zielonych galezi.

-Zwyciezco... - zaczynal Sewin zginajac sie tak, ze prawie czolem goleni jego dotykal.

-Gdzie Elem? - przerwal mu twardo Marek.

-Jego Wysokosc arcykaplan rzadzacy przybyc nie mogl...

-Dlaczego? Winien tu byc. Sluga jest moim.

-Jego Wysokosc zajeta sprawami... Marek odepchnal mnicha szybkim ruchem reki i nie sluchajac dalej, skoczyl do lodzi.

-Zagiel w gore! na morze! - krzyknal rozkazujaco do sternika.

Sternik obejrzal sie na Sewina, ktory pozostal byl na brzegu.

-Na morze! mowie! - powtorzyl Marek.

Zazgrzytaly naciagniete liny, szczeknal lancuch od steru...

Sewin, widzac odplywajacego Zwyciezce, wsiadl z towarzyszami do innej lodzi, po czym cala flotyla z rozwinietymi zaglami puscila sie za nim ku miastu.

Wprost z zatoki, werznietej w glab ladu w poblizu dawnego szernow zamczyska, podazyl Marek do swiatyni, nie odpowiadajac nawet na powitania licznie na brzegu zgromadzonego ludu. Znalazlszy sie tutaj, poslal natychmiast ludzi, aby mu sprowadzono Elema. Arcykaplan zjawil sie nierychlo i z twarza zgola odmienna od dawnej, uleglej i pokornej. Wybijal wprawdzie i teraz przed Zwyciezca poklony, panem go zowiac i wladca, ale w oczach jego byl hardy blysk, klamiacy sluzalczym slowom.

Rada starca Malahudy przypomniala sie Markowi. Patrzac na bylego mnicha, myslal, ze wlasciwie dobra i zbawienna rzecza byloby krotkie cialo jego skrocic jeszcze o glowe, gdyz bedzie on niewatpliwie stawal na przeszkodzie planom wszystkim, ale odrzucil te mimowolna mysl od siebie, czujac, ze po takim poczatku nie moglby juz zboczyc z krwawej drogi...

Zapytal go wiec jeno groznie, na powitanie nie odpowiadajac: czemu tak pozno przybywa?

-Zwyciezco - rzekl Elem - rzadze ludem i czasu mam niewiele. Sadzilem, ze sam zechcesz zjawic sie w moim arcykaplanskim palacu i zdac sprawe z wyprawy...

Markowi krew uderzyla do glowy. Powstrzymal sie jednak i chwycil jeno karla za szaty na karku, jak sie psa bierze za skore, i podniosl jedna reka na wysokosc swojej twarzy.

-Sluchaj no - rzekl glosem stlumionym - a moze bys ty mnie zdal sprawe, cos robil tutaj tymczasem, kiedy mnie nie bylo? Slysze, zes sie podobno z szernami chcial ukladac?

Elem pobladl ze strachu i wscieklosci w tej niewygodnej a smiesznej pozycji, ale zaledwie Marek, wstrzasnawszy nim z lekka, postawil go znow na posadzce, odrzekl hardo:

-Domyslilem sie, Zwyciezco, zes sie i ty cofnal przed szernami, chociaz na pewno wiem o tym dopiero teraz, chcialem wiec czasu nieco uzyskac... Marek zagryzl usta.

-Wracaj do siebie - rzeki - i czekaj moich rozkazow. Wezwe cie wkrotce znowu. Teraz mam inne sprawy...

Mowiac to, ogladal sie dokola, ale dopiero po odejsciu arcykaplana zapytal: gdzie jest Ihezal, ktora nie wyszla powitac go do tej pory? Nikt mu nie umial odpowiedziec, ale natomiast doniesiono mu o ucieczce wiezionego Awija. Marek na te wiadomosc rzucil sie niespokojnie.

-Jak? co? - Zaczal wolac ludzi i dopytywac, ale i tutaj nikt mu nie zdolal dac dokladnych wyjasnien. Wiedziano od pacholkow, ze wnuczka Malahudy katowala szerna, ale co sie stalo potem, kiedy z lochu wyszla? - Ludzie zachodzacy tam w kilka godzin, aby szernowi przyniesc jadlo, zastali prozne obrecze na scianie i wiszace w nich poprzecinane sznury. Na posadzce obok dopalonej pochodni lezal sztylet, ktory widywano dawniej w reku Ihezal. Widoczne bylo, ze po odejsciu dziewczyny, ktora bron przypadkowo zostawila, potwor zdolal jakos uwolnic jedna reke i poprzecinal krepujace go wiezy. Skorzystal z nie domknietych drzwi i teraz prozno by go bylo szukac.

Marek mimo mala nadzieje zlowienia zbiega zarzadzil zaraz poscig. Wyruszyla tedy oblawa z ludzi i psow zlozona, ktora miala przeszukac cale skaliste morskie wybrzeze i geste zarosla na stokach Otamora. Nuzar przylaczyl sie rowniez do mysliwcow.

Tymczasem Zwyciezca poszedl sam szukac zlotowlosej Ihezal. Sluzebne powiedzialy mu, ze znajduje sie w swoich komnatach, lecz chora jest i nikogo widziec nie moze. Ale on nie zwazal na to. Odsunal zastepujace mu droge dziewki i pchnal drzwi.

Szedl przez dlugi szereg komnat pustych i chlodnych, az nareszcie w ostatnim, niewielkim pokoju znalazl dziewczyne. Lezala na niskiej sofie, naga cala i z rozpuszczonymi wlosami, majac jeno dziwnym sposobem szeroki szal owiniety dookola bioder. Zobaczywszy wchodzacego Marka, nie poruszyla sie nawet z legowiska i patrzyla mu tylko w twarz szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby w tepym jakims oslupieniu.

-Ihezal! ptaku moj zloty! - zawolal Zwyciezca radosnie, wyciagajac do niej rece.

Poruszyla bezdzwiecznie bladymi wargami, rozwierajac wciaz szerzej suche i oslupiale oczy.

-Co tobie? co tobie, dziecie? - mowil on tymczasem, klekajac obok sofy i chylac mimowolnie twarz na piers jej drobna, liliowa, prawie dziecieca.

Odsunela go z lekka ramieniem.

-Czemu dopiero dzisiaj? czemu?

Powstala z wolna i wyszla do drugiej izby, drzwi na zapore zamykajac za soba.

Marek uniosl sie z kleczek zdumiony. Jakies zle przeczucie scisnelo mu gardlo i mlotem krwi uderzylo w skronie. Stal przez chwile bez ruchu, az nagle rzucil sie ku drzwiom, za ktorymi zniknela Ihezal, i poczal walic w nie potezna piescia.

-Ihezal! Ihezal! otwieraj!

Nikt mu nie odpowiedzial. Chwycil wiec za okucie i szarpnal z calej mocy, ale zelaza nie puscily. Odwrocil sie, szukajac okiem jakiegos ciezkiego przedmiotu, aby rozbic nim podwoje - i cofnal sie zdumiony.

Na progu drugich drzwi - tuz poza nim - stala Ihezal, spokojna, blada, cala w powloczysta szate odziana.

-Co mi rozkazesz, panie? - zapytala dziwnym glosem, w ktorym drgalo cos, jakby szyderstwo ze smutkiem polaczone...

Marek nie odpowiadal zrazu. Tak mu sie inna i obca wydala ta dziewczyna w tej chwili, ze z trudem tylko zdolal nic swoich wspomnien nawiazac do wrazenia, jakie odnosil.

-Co tobie jest? - wybaknal wreszcie...

-Co rozkazesz, panie?- powtorzyla znowu, tym razem z niespodziewanym zalotnym usmiechem, podczas ktorego katy ust dziwnie jej jakos zadrgaly.

Marek zblizyl sie ku niej i usiadl.

-Oddalem ci szerna pod straz. Co sie z nim stalo?

-Nie wiem.

Stala tuz przed nim, drobnymi udami pod lekka szata kolan jego niemal dotykajac. Wolnym ruchem palcow rozwiazala wstege pod szyja i rozchylila barwna wonna tkanine. Naga byla pod zwierzchnim odzieniem, jak poprzednio, jeno szal nieodmiennie szerokim zawojem opasywal jej biodra.

Nagle Marek uczul, ze ona bierze twarz jego w dlonie i cisnie do swojej piersi. Odurzajaca won go ogarnela, przymknal oczy i ustami glodnymi dotykal jej ciala, czujac jednoczesnie, jak ostre jej paznokcie zaglebialy mu sie w skore poza uszami. Chcial ja objac ramieniem, gdy nagle zachwial sie w tyl pchniety. Ihezal wyslizgnela sie z jego reku; uslyszal tylko srebrzysty szyderczy smiech i trzask drzwi zamykanych. Byl znowu sam.

V

Stanowienie nowych praw szlo Markowi opornie, jak to stary arcykaplan z gory byl przewidzial. W jednej chwili wszyscy staneli przeciw niemu; ze zdumieniem spostrzegl, ze wrogowie wyrastaja zewszad, tam nawet, gdzie najmniej sie tego spodziewal.

Zaczelo sie to zaraz owego pierwszego dnia, kiedy powrocil z zamorskiej wyprawy. Zwolal byl wtedy na czas popoludniowy wielkie zgromadzenie ludu do swiatyni, na ktorym zakreslic chcial i wyjawic plan reform zamyslonych. Zebrala sie cizba sroga, ale niepokoj w niej byl od poczatku, zgola odmienny od owego zboznego oczekiwania, ktore dawniej poprzedzalo kazde wystapienie Zwyciezcy. Niecierpliwiono sie owszem i wolano, jakby to on wlasnie byl przed oblicze ludu wezwany i mial sie jawic, aby zdac jakies rachunki. Gdy wszedl na dawna arcykaplanow kazalnice, powital go okrzyk mieszany, wsrod ktorego jednak nieliczne tylko glosy czesc jego obwolywaly.

Marek nie zwazal na to. Pilno mu bylo opowiedziec ludziom, jak przed odejsciem na Ziemie chce im zycie na Ksiezycu urzadzic. Nakazawszy wiec cisze glosem, gdy ruch reki nie skutkowal, mowic poczal, wykazujac na wstepie zlo istniejace, ktore usunac nalezy. Prawil o krzywdzacej nierownosci praw, ktore jednym nazbyt wiele pozwalaja, wiazac innych na kazdym kroku - mowil o niewolnictwie jawnym i gorszym, ukrytym, co sprawia, ze wieksza czesc ludnosci w nedzy ciezko pracuje, aby sie zwiekszala majetnosc sytych - o kobiecie ucisnionej, o braku oswiaty i o wladzy, ktora zmienic nalezy, odbierajac ja na przyszlosc z reku samowolnych kaplanow, a dajac ja ludowi, aby - jak sluszna - sam stanowil o losie swoim, ktory sam ma znosic.

Sluchano go dosyc spokojnie, z rzadka tylko szemraniem przerywajac, gdy jednak chcial przejsc do pozytywnej czesci przemowienia i rozwinac plan poprawienia istniejacych stosunkow, ozwal sie ktos niespodziewanie, zapytujac o losy zamorskiej wyprawy. Na ten znak wszczal sie straszliwy halas, jak gdyby z gory przygotowany. Wolano tak i krzyczano ustawicznie, ze Marek mimo usilowan nie mogl przyjsc do slowa. Co dziwniejsza jednak, ze cisza nastapila natychmiast, gdy tylko Elem sie podniosl, siedzacy dotychczas w milczeniu naprzeciw na wynioslym tronie pod filarami.

Mowil on jakoby w obronie Marka. Na wstepie zwrocil sie do ludu z prosba, aby zechciano slow Zwyciezcy z nalezna czcia wysluchac, gdyz niewatpliwie znajdzie sie wsrod nich wiele rzeczy zbawiennych i pozytecznych. On sam, Elem, mimo ze jest z woli ludu (tak powiedzial) arcykaplanem rzadzacym, nie osmielilby sie dzisiaj glosu zabierac, gdyby nie byl pewny, ze przemawiajac, trafia w mysl Zwyciezcy, ktory stanowisko jego uznal bezsprzecznie od poczatku i uswiecil.

-Zwyciezca - prawil dalej - polozyl wielkie zaslugi i nalezy mu sie wdziecznosc. Bo chociaz wojenna wyprawa na poludnie, mimo nadzwyczajna dzielnosc wojska jemu podlegajacego i szczodra ofiarnosc ludu, krwi ani mienia nie szczedzacego, nie powiodla sie tak, jak mozna bylo oczekiwac, to jednak w kazdym razie pewien szmat ziemi zdobyto i, jezeli tylko szernowie zechca na przyszlosc siedziec spokojnie, mozna tam bedzie nowe zalozyc osady.

I teraz wystepuje Zwyciezca z pewnymi projektami, ktorych warto w kazdym razie posluchac. Wprawdzie ludziom, z ksiezycowymi stosunkami dobrze obeznanym, zbyt sie to wszystko smialym i nadzwyczajnym widzi, ale on, Zwyciezca, jest panem, ktoremu wolno ze szczesciem i dobrem ludu robic proby, chocby najniebezpieczniejsze, jesli mu sie jeno tak spodobalo.

Wreszcie zakonczyl:

-Widze jednak, ze dzisiaj nie jestescie dosc skupieni, aby rad i polecen blogoslawionego Zwyciezcy sluchac, przeto nakazuje wam rozejsc sie teraz do domow, a my wam juz czas oznaczymy, kiedy bedziecie sie mieli znowu pojawic...

Lud z krzykiem i halasem zaczal sie wysypywac ze swiatyni.

Marek byl tak nieslychanie zdumiony trescia i sposobem przemowy Elema, ze nawet mu nie przerywal. Usiadl tylko na kazalnicy i patrzyl z zajeciem na arcykaplana, ktory, mowiac, rzucal czesto przelotne spojrzenia na Sewina, stojacego obok w pokornej postawie i przytakujacego niekiedy jego slowom nieznacznym ruchem glowy. Gdy jednak lud, podnioslszy okrzyk na czesc arcykaplana, szybko opuszczal swiatynie, nie objawiajac zgola ochoty sluchania nauk Markowych, przyskoczyl ten do Elema i zatrzymal go ruchem reki, gdyz chcial i on juz odchodzic.

-Co to ma znaczyc? - zapytal -groznie.

-Wychodza - odparl Elem z niewinna prostota.

-To twoje lajdactwo, twoja intryga! Kaze cie batami przed ludem ocwiczyc, aby wiedziano, czym mi jestes, psie! Arcykaplan pobladl.

-Kaz to uczynic, Zwyciezco - rzekl - jeno nie probuj potem znalezc u ludu posluchu...

Naraz, widzac, ze w swiatyni nie ma juz prawie nikogo, zgial sie pokornie do kolan Markowych.

-Panie! nieslusznie karcisz i potepiasz najnizszego sluge swojego i psa, ktory ci jest wierny! Wszakze widziales, ze lud byl dzisiaj niespokojny i roztargniony; nie chcialem, aby slowa twoje padaly marnie na role nie przygotowana. Balem sie, ze jesli raz w czymkolwiek nie posluchaja ciebie, powaga twoja swieta i nadksiezycowa szwank poniesie dotkliwy a oplakany tym wiecej, ze z grzechem dla ludu byloby to polaczone. Sluszniem tedy uczynil, kazac sie rozejsc gawiedzi dzisiaj; wezwiesz ja, gdy uznasz sam za stosowne.

Marek nie ludzil sie ani na chwile co do wlasciwych intencji Elema, nie mogl mu jednak w tym przynajmniej nie przyznac slusznosci, ze zgromadzenie to pierwsze nie bylo zgola nastrojone, aby planow jego chetliwym uchem posluchac. Poniewaz chodzilo mu prawdziwie i gleboko o to, aby reformy zamierzone badz co badz przeprowadzic, wiec postanowil wybrac droge inna, ktora mu sie zdala na razie najodpowiedniejsza. A mianowicie powolal do zycia pewnego rodzaju wydzial, z najrozmaitszych czlonkow miejscowej starszyzny zlozony, ktory mial naprzod w ciszy pod jego osobistym kierownictwem wszystkie niedostatki rozwazyc i prawa nowe zakreslic, aby w ten sposob byly one dla ludu uradzone, nie zas narzucone przez kogokolwiek, chociazby nawet przez ziemskiego przybysza.

Elem cofnal sie od udzialu w tej komisji, tlumaczac sie niemozliwoscia pogodzenia tego ze stanowiskiem swoim i obowiazkami, przyslal natomiast w zastepstwie swoim Sewina, ktory mial byc obecnym na wszystkich obradach i zdawac sprawe z nich panu swojemu. Zwyciezce jednak dotknela najbardziej niemozliwosc pozyskania Malahudy. Opor starca byl tak stanowczy, ze wszelkie usilowania, aby go przekonac, spelzly na niczym. Postanowil on nie ruszac sie z Wyspy Cmentarnej, a na wszystkie nalegania odpowiadal jeno:

-Zbyt zmeczony jestem dlugim zyciem i nierad juz mieszam sie tam, gdzie sie beze mnie obejdzie. Ostawcie mnie w pokoju...

Gdy wreszcie Marek wybral sie sam do niego z prosbami, rzekl:

-Moge ci, synu, pozniej byc potrzebnym. Niech sie to teraz uradzi beze mnie. Jesli kiedy w razie potrzeby wystapie po twojej stronie (a tak mysle, bo wiem, ze zamiary masz dobre), to nie powiedza przynajmniej, ze swojej bronie rzeczy.

Obrady postepowaly niezbyt razno. Od samego poczatku okazywalo sie mnostwo trudnosci, prawie nie do przezwyciezenia. Marek mial czasem wrazenie, ze jest jakas reka poza nim, ktora wziela sobie za jedyne zadanie obracac wni-wecz wszystko, co on zdziala lub bodaj zamierzy. Ale postanowil wytrwac - przynajmniej do czasu. Zzymal sie tylko i oburzal coraz czesciej, nie spostrzegajac nawet, ze gniew jego coraz mniej robi na ludziach wrazenia.

Przy tym na swiecie dziwne rzeczy dziac sie zaczynaly. O pracach w komisji rozchodzily sie, nie wiadomo przez kogo rozsiewane, wiesci przesadne a potworne, usposabiajac lud z gory wrogo do wszystkiego, co by tam bylo postanowione. Mowiono na przyklad, ze majetnosci beda podzielone rowno pomiedzy wszystkich obywateli, ale w ten sposob, ze ci, dla ktorych by juz ziemi ani dobytku nie starczylo, beda po prostu zarznieci. Na przyszlosc tez uregulowany ma byc rozrost rodzin przez topienie nadliczbowych niemowlat... Wladza arcykaplanska miala byc pono zniesiona, lecz natomiast rzadzic mial tajny komitet, wydajacy zaoczne wyroki smierci na wszystkich opornych. Kobietom ma byc nadana wolnosc najszersza, tak ze nie beda na przyszlosc potrzebowaly podlegac mezom ani dochowywac im wiernosci. I morcy beda snadz z ludzmi zrownani...

Te i tym podobne basnie krazyly miedzy ludem powszechnie, podburzajac go coraz wiecej - a wszelkie usilowania Marka, aby kres im polozyc, chybialy celu najzupelniej.

A jednoczesnie tez zaczeto mowic o zjawieniu sie proroka Chomy, ktory nie wiadomo jak uszedl z wiezienia arcykaplanskiego i teraz arcykaplanskiemu, pono nader energicznemu poscigowi uragajac, chodzi miedzy ludem i glosi, ze Zwyciezca nie jest Zwyciezca, lecz grzesznym samozwancem, ktoremu nalezy wymowic posluszenstwo. Wzywal on wiernych do pokuty i gromadzil rzesze, ktora przeciagala z nim od osady do osady.

Nie proznowalo takze Bractwo Prawdy. Stracilo ono wprawdzie w nie wyjasniony sposob czlonkow swoich najwybitniejszych, ale tym bardziej - przypuszczajac, ze stalo sie to za sprawa "pana Marka", majacego wszedy swych szpiegow i siepaczy - staralo sie ludnosc podzegac przeciwko niemu. Mowiono juz glosno w pewnych kolach, ze jest on oszustem, ktory pcha ludzi na zatrate w dziedziny szernow, chcac odwrocic ich uwage od niedostepnego raju na tamtej stronie Ksiezyca. Nadto - poniewaz po zatracie Rody, Matareta i ich towarzyszow braklo w Bractwie ludzi uczonych, zaczely w lonie pozostalych rodzic sie i krazyc wiesci najfantastyczniejsze: nie wierzono juz w ogole w rozciaglosc nieprzerwana Wielkiej Pustyni, sadzac, ze otacza ona tylko szerokim pasem kraj najcudniejszy, rozkoszny i zyzny.

Na dobitke i zza morza wiesci przychodzily co najgorsze. Mlode kolonie, ustawicznie przez szernow trapione, zadaly ciagle nowych posilkow w ludziach i broni, nic w zamian macierzystemu krajowi nie dajac.

Marek, zrazony niepowodzeniem dziela, w ktorym trwal juz tylko przez upor, z tym wieksza tesknota ogladal sie za ludzka istota, z ktora by mogl szczerze mowic i otwarcie... Mial bowiem tylko wrogow licznych i ukrytych i niewielka garsc przyjaciol, ktorzy trzymali sie go ostatecznie tylko dlatego, ze uwazali go nieodmiennie za nadprzyrodzona i boska poniekad istote. Czul, ze znajduje sie w nad wyraz dziwnym polozeniu przymusowego klamstwa. Powiedziec tym wyznawcom nielicznym, ze jest naprawde i niewatpliwie takim tylko jak oni czlowiekiem, znaczylo to stracic ostatnich w zbawiennym dziele sprzymierzencow. Ci nawet bowiem, dla ktorych z natury rzeczy przede wszystkim pracowal: najnedzniejsi, wydziedziczeni i ubodzy, coraz chetniej dawali posluch zlym podszeptom i czy to bojac sie stracic laske u moznych, w ktorych obalenie nie wierzyli, czy tez po prostu dobra swego nie rozumiejac, w niczym nie chcieli Markowi pomagac.

Tedy gromadzil jeno w pewnych godzinach szczuply zastep swoich przyjaciol - i myslac o ziarnie, ktore po jego odejsciu na zasiew tutaj zostanie, prawil im dlugo o wszystkim dobrym, wznosil i nauczal.

Ihezal nie brala udzialu w owych zgromadzeniach. Zmieniona do niepoznania, unikala teraz Marka widocznie albo znowu w szalonych jakichs napadach draznila jego zmysly, aby nagle wymknac mu sie z szyderczym smiechem na ustach. A Marek zaczal naprawde pragnac jej towarzystwa i im ona dziwniejsza i dziksza sie stawala, tym bardziej on tesknil za taka, jaka ja byl poznal ongi w poczatku.

Nie chcial sie glosno przyznac przed soba, ze ta dziewczyna to jeden z powodow, moze najglowniejszy, dla ktorego on trwa jeszcze na Ksiezycu, do odlotu swego sie nie spieszac...

Pewnego dnia po gwaltownej klotni z Elemem, ktory czujac juz caly niemal lud za soba, pozorna nawet uleglosc zaczal odrzucac, wyszedl na dach swiatyni, aby odpoczac nieco i szerokiemu morzu sie przypatrzyc. Niespodziewanie zastal tutaj Ihezal. Stala wsparta o balustrade i zadumana. Morze szumialo w dole rozglosnie i gluszylo kroki nadchodzacego, czy tez ona tak byla w myslach jakichs zatopiona, ze go nie doslyszala...

Dopiero gdy zblizyl sie do niej na taka odleglosc, ze mogl reka wyciagnieta dotknac jej ramienia, odwrocila sie nagle i krzyknela glosno z przerazenia, widzac go tuz za soba.

Stala w narozniku i nie mogla ujsc, kolo Marka nie przechodzac, wcisnela sie tedy jeno glebiej i patrzyla na niego zaleknionym wzrokiem. Marek cofnal sie o krok, otwierajac jej wolne przejscie.

-Ihezal, chcesz odejsc...

-Musze - szepnela, spuszczajac glowe, ale nie poruszyla sie z miejsca. Twarz miala bolesna - lecz cicha, jak niegdys, dawniej, kiedy to dlugie godziny tutaj ze Zwyciezca spedzala, sluchajac slow jego przedziwnych o Ziemi, o gwiazdach...

-Co tobie jest? - ozwal sie Marek po chwili glosem cichym i miekkim, jakby w obawie, aby jej glosniejszym nie sploszyc slowem.

Nic nie odpowiedziala, jeno ramiona zadrzaly jej nagle, a u rzes zawisly dwie duze lzy, opadajac z wolna na pobladle policzki.

Marek ujal ja za reke i pociagnal lekko ku sobie. Nie opierala mu sie i usiadla na wskazanej lawce kamiennej. On teraz rzucil sie zwyczajem swoim na posadzke i wsparlszy brode na dloniach, patrzyl jej dlugo w oczy. Wytrzymywala przez pewien czas wzrok jego, tylko zrenice robily jej sie metne i jakby przygasle. Wreszcie spuscila powieki.

-Ihezal - zaczal Zwyciezca - czemu ty mnie teraz unikasz? Tak mi ciebie potrzeba...

Wzruszyla nieznacznie ramionami. A on mowil dalej:

-Niegdys bylas przy mnie, jak ptak, ktory siada na ramieniu, zloty i rajski a nieplochliwy. Mialem cie blisko i dosc mi bylo reke wyciagnac...

Wzniosla na niego smutne oczy.

-Czemus reki nie wyciagnal wtedy. Zwyciezco?

-Nie wiem, nie wiem! Moze nie bylo mi jeszcze tak zle, moze jeszcze tak samotny nie bylem... Dzisiaj przed niechetnymi sobie musze udawac silnego, przed przyjaciolmi zapierac sie musze swego czlowieczenstwa, a przeciez, chociaz na dalekiej Ziemi zrodzony, choc wiekszy od was wzrostem i mysla, jestem taki sam czlowiek, jak wy, i sam jestem, sam, sam! Ihezal, badz ty ze mna!

-Za pozno - rzekla bezdzwiecznie - za pozno. Mogles mnie wtedy miec i na wiecznosc. A teraz ja juz jestem tak strasznie daleka od ciebie... Uchodz, uchodz, dopoki czas. Uciekaj na Ziemie!

Wyciagnal ku niej rece - odsunela je lekko.

-O! Czemus mi ty taka krzywde wyrzadzil! - ozwala sie znowu po chwili z dziwna zajadloscia w glosie - dlaczego mnie tak sponiewierales? Czemus nie patrzyl na mnie, kiedy bylam przed twymi oczyma, albo czemu od razu mnie precz nie odegnales, jenos zezwolil...

Urwala nagle i popatrzyla mu w oczy blednymi zrenicami. Zly smiech poczynal jej juz wargi krzywic.

-Nic mnie z toba. Zwyciezco... - mowila. - A moze ja jestem wlasnie Dusza ksiezycowego ludu i trzeba mnie bylo miec w reku?... Przeoczyles chwile wlasciwa i przychodzisz teraz z dlonia do ptaka, ktory juz odlecial, ho! ho! odlecial... I teraz ty - Zwyciezca...

Zasmiala sie sucho i ohydnie.

-Ihezal!

-Precz! Nie chce patrzec na ciebie, nie moge! Nie moge! - powtorzyla osuwajac sie na kolana.

Z oczu wyzieral jej potworny lek; drzace rece wyciagnela blagalnie ku niemu.

-Miej litosc nade mna! Odejdz! odejdz! niech ja cie juz nie widze! niech nie pamietam...

Marek podniosl sie powoli. Smutek bezbrzezny wypelnial mu dusze i ruchy niemal paralizowal. Przez krotka chwile stal przed dziewczyna z jakims litosciwym, dobrym zamiarem wyciagniecia rak do niej... Ogromne znuzenie na niego spadlo. Odwrocil sie i ciezkim, leniwym ruchem zmierzal ku schodom, z platformy w dol wiodacym. Ihezal slyszala jeszcze jego kroki na stopniach kamiennych, coraz gluchsze...

I po jego odejsciu rzucila sie nagle na kamienna posadzke ze strasznym, niepohamowanym lkaniem. Trzesla sie cala jak lisc, wiatrem miotany, i bila glowa jasna o ziemie, targajac rekami wlosy i odzienie.

Ale powoli spokoj na nia zstepowal. Lezala jeszcze jakis czas bez ruchu, martwemu cialu podobna, i tylko rzadki prze lotny dreszcz, sciagajacy gwaltownie jej ramiona, swiadczyl, ze zyje. Powstala wreszcie - jak senna, z trupio blada twarza i posinialymi wargami. - Oczy jej szeroko rozwarte, zapadle byly i podkrazone, na gladkim czole rysowala sie kurczowo zmarszczka pionowa. Poczela ogarniac sie automatycznymi ruchami rak, porzadkowala na sobie szaty i gladzila wlosy stargane...

Wreszcie zeszla do swiatyni. Tutaj zastala Zwyciezce, rozmawiajacego z kilku ludzmi, wsrod ktorych byl takze dowodca arcykaplanskiej strazy palacowej. - Marek nie patrzyl na nia, zajety zywa rozmowa; stanela wiec na uboczu, sluchajac.

Mowiono o strasznych wypadkach, jakie od pewnego czasu wydarzaly sie w miescie i okolicy. Ludzie gineli niespodziewanie, zwlaszcza jesli oddalili sie samotnie od mieszkan, ale trafilo sie takze, ze znajdowano w domach wybita cala rodzine. Wszyscy mieli na sobie sine znamiona od dotkniecia szernowskich rak zabojczych. Nie ulegalo watpliwosci, ze jest to sprawa zbieglego Awija, ktory snadz ukrywa sie gdzies i pora sposobna na low wychodzi: stawiano straze i urzadzano oblawy, przetrzasajac kazdy zakatek okolicy w szerokim promieniu, kazda kupe zarosli, kazdy zalom skal nadmorskich - i zawsze na prozno.

A potwor tymczasem snadz kryl sie gdzies w poblizu, jak o tym swiadczyl teren jego dzialania, glownie na miasto sie rozciagajacy... Ludnosc wobec tej tajemniczej kleski, wiecznym postrachem nad nia wiszacej, byla zgola bezradna i wybuchala jeno gniewem przeciw Markowi, ze to on niegdys Awija uwiezil, nie dozwalajac stracic go na miejscu. I Marek czul, ze ten jeden szern ukryty grozniejszy jest niz cale ich zastepy tam, w zamorskim kraju, gdzie mozna bylo przynajmniej walczyc z nimi otwarcie - nie mogl jednak znalezc srodka zaradzenia zlemu.

Nikt nie przypuszczal, aby zwierz wsrod ludnosci zdolal zyskac dobrowolna pomoc, ale obawiano sie, ze wymusil ja moze grozba, i zaczeto sie juz nawzajem podejrzywac. Czlowiek jeden na drugiego patrzyl z nieufnoscia i strachem. Wreszcie cale oburzenie zwrocilo sie przeciw Nuzarowi, ktorego Zwyciezca mial ciagle przy sobie. On to jeden, morzec przeklety, musial Awija ochraniac i sluzyc mu! Nalezy go tedy zabic, zmusiwszy wprzod mekami do wyznania, gdzie sie szern ukrywa.

Z tym wlasnie przyszli ludzie obecnie do Marka: zadano, aby wydal Nuzara. Ihezal slyszala, jak Zwyciezca oparl sie temu stanowczo, dozwalajac jeno zamknac morca na pewien czas pod najscislejsza straza dla proby i przekonania sie, czy szern nie stoi z nim w jakiej lacznosci i czy w takim razie nie narazi sie na schwytanie, pozbawiony jego pomocy...Na meki, on. Zwyciezca, nie zezwoli, zwlaszcza iz przekonany jest w glebi duszy o niewinnosci morca, ktory jak pies znajduje sie ciagle przy jego nodze.

Poslom nie wydawalo sie to dostatecznym i wlasnie wadzic sie z Markiem poczynali, kiedy Ihezal, usmiechnawszy sie nieznacznie, wyszla ze swiatyni, ku izbom swoim zmierzajac...

Gdy jednak znalazla sie w korytarzu, zwrocila sie nagle na prawo i stwierdziwszy, ze jej nikt nie sledzi, wsparla sie cala moca o jedna z plyt kamiennych w scianie. Ustapila z wolna, otwierajac ciemne przejscie w murze, i zamknela sie zaraz za znikajaca w nim dziewczyna.

Ihezal biegla zywo po omacku, liczac wyciagnieta dlonia glazy co kilka krokow ze sciany sterczace. Kiedy naliczyla ich siedem, zwrocila sie znowu na prawo i poczela szukac rekoma czegos na wilgotnej posadzce. Namacala wreszcie zrab otworu i pierwszy stopien bystro w dol opadajacych schodow. Zsunela sie nimi w glab i po krotkim jeszcze krazeniu kretymi przejsciami znalazla sie w obszernych naturalnych jaskiniach, slabym swiatlem dnia rozjasnionych. Ciagnely sie one tuz pod ogrodami, swiatynie ze skalistym brzegiem morskim laczacymi. Dzien wchodzil tu przez kilka zakrytych szczelin w pionowej scianie skalnego i niedostepnego wiszaru nad morzem.

Istnienie pieczar tych bylo tajemnica, pilnie w rodzie arcykaplanskim strzezona, i nikt o nich nie wiedzial obecnie z wyjatkiem wnuczki Malahudy... Stojac w ogromnej grocie, pelnej fantastycznych stalaktytow, uderzyla w dlonie po trzykroc. Na ten znak zjawil sie w jednej z bocznych galerii szern Awij. Plaszcz mial na ramionach purpurowy, koncami miedzy skrzydla na piersi zarzucony, i stara arcykaplanska zlota obrecz swieta na glowie, przecinajaca mu czolo nisko, tuz ponad para gornych oczu.

Ihezal zaczela drzec na calym ciele, a on - do dziwnego krolewskiego szatana podobny - zblizyl sie do niej i wyciagnal straszliwe biale dlonie. Dziewczyna stala bezwladna, z rekami w dol opuszczonymi, kiedy Awij poczal zzuwac z niej odzienie. Cisnal na ziemie plaszcz bogaty i spodnia szate drogo wyszywana, a gdy wreszcie zdarlszy z niej ostatnia biala tunike, rozwiazal szal kolo bioder owiniety, na snieznych i atlasowych bokach dziewczecych ukazaly sie dwa pietna ohydne, od uscisku palacych reku szernowskich pochodzace...

Wtedy upadla przed nim na twarz, on zas, skrzydla czarne szeroko z obojego boku rozpostarlszy, wstapil jedna noga na glowe jej jasna, zadzierzgajac szpony w rozsypane zloto jej wlosow.

VI

Wiesc o smierci Malahudy razila Zwyciezce jak grom. Wszystko szlo jak najgorzej i Marek postanowil byl wlasnie jeszcze ostatnia probe uczynic, nimby Ksiezyc opuscil: wezwac Malahude, aby wyszedl nareszcie ze swego osamotnienia i poparl go dawna powaga swoja: kiedy rybak, sluzacy zwykle za posla staremu arcykaplanowi, doniosl mu naraz, ze ten juz nie zyje. Zostal pono zabity -jak mowil rybak, drzac na calym ciele.Marek w pierwszej chwili przypuszczal, ze popelniono te zbrodnie na rozkaz Elema, obawiajacego sie mimo wszystko wciaz dawnego rywala. Wpadl wiec jak burza do palacu arcy-kaplanskiego i wywloklszy drzacego z przestrachu mnicha z posrodku odbywajacej sie wlasnie narady, poczal go klac i grozic smiercia natychmiastowa. Dawny mnich, nie wiedzac o niczym, oniemial z przerazenia, gdy jednak po pewnym czasie wyrozumial, o co chodzi, okazal takie zdumienie i tak szczerze sie przysiegal, ze Marek pomimo woli zaczynal wierzyc w jego niewinnosc... Puscil go tedy, zagroziwszy mu jeno, ze cala rzecz zbada, a jesli okaze sie w tym bodaj cien winy jego, Elema, bedzie on mimo straze swoje i mimo lud caly tak straszliwie ukarany, ze poki jeno Ksiezyc istnieje, wspominac beda ludzie ze zgroza i przestrachem zemste Zwyciezcy. Tymczasem zas kazal sobie natychmiast przygotowac lodz, aby sie udac na Wyspe Cmentarna i na miejscu zbadac, co by sie dalo.

Byl czas przecudnego rana, kiedy Zwyciezca samotrzec z rybakiem i jednym wioslarzem zblizal sie do malej, zielonej przystani, kedy niegdys ladowala Ihezal, odwiedzajac dziadka po raz pierwszy. Krzewy i drzewa przedziwne, z dlugimi, opuszczajacymi sie az do wody galeziami staly przy brzegu, pelne zadumy i smutku w cichym nad wyraz powietrzu. Pod nimi z zielonej murawy sterczal glaz jeden - pochyly, niby walaca sie sciana lub gigantyczny jakis kamien grobowy... Obok tej skalki wlasnie przybila lodz do brzegu. Marek wyskoczyl pierwszy na lad i gdy tamci zajeci byli przywiazywaniem lancucha do pnia sterczacego nad woda, on biegl juz szybko w gore.

Pod kamieniem blysnelo mu cos w wydeptanej trawie - przystanal i podjal z ziemi zlota od sukni zapinke z kawalkiem wstazki, przy niej jeszcze wiszacej. Niewielka byla i plaska, ozdobnie wyrobiona z duzym w posrodku kamieniem. Poznal klejnot, ktory przyslal byl niegdys zlotowlosej Ihezal z pierwszych lupow, wzietych na szernach...

Tamci dwaj tymczasem, umocowawszy lodz, zblizyli sie ku niemu. Schowal wiec szybko zapinke w zanadrze i ruszyli wszyscy trzej droga pomiedzy wzgorza ku grocie Malahudy.

Kiedy byli juz blisko, psy im droge zabiegly - wyglodniale byly i dzikie i rzucaly sie zapamietale, zwlaszcza na Marka, choc dawniej przyjazne wobec niego okazywaly usposobienie. Marek, kiedy juz slowa uspokajajace nie dzialaly, zamierzyl sie kijem na jednego z nich, a w tej chwili drugi rzucil mu sie pod uniesione ramie i chwycil za koszule zebami. Zachnal sie Marek, pozostawiajac szmat oderwanego plotna w pysku rozwscieczonego zwierzecia. I nagle oba psy, opuszczajac Marka, rzucily sie zajadle drzec owo plotno. Zaswiecila wsrod strzepow zlota sprzaczka z kawalkiem wstazki purpurowej...

Ale Zwyciezca nie zauwazyl juz tego. Rad, ze sie pozbyl natretnych napastnikow, ruszyl biegiem ku wejsciu pieczary. Lezal tu przy samym wstepie trup Malahudy, tak jak byl padl, na wznak przez glaz przewieszony. Oczy mial szkliste, na wpol otwarte i usta rozchylone w ostatnim krzyku. Nie ulegalo watpliwosci, ze napadnieto go znienacka i zabito, nim mial czas sprobowac obrony. Krwi nie bylo znac nigdzie, ani tez zadnego sladu od uderzenia na glowie. Kazal go tedy Marek rozdziac z szat, aby doszukac sie rany. Lecz skoro tylko oponcze na nim brunatna ze skory rozpieto, cofneli sie wstecz ze strachem obaj pomocnicy: na ciele starca widne byly ohydne sine plamy, znamienne dla ludzi, ktorzy z reku szernowskich padli. Marek zagryzl usta w milczeniu.

Rychlo zaczeto kopac grob miedzy kopcami, znaczacymi miejsce spoczynku pierwszych ludzi na Ksiezycu. Cialo spowito w tkaniny, w jaskini znalezione, i przysypano ziemia, przyciskajac ja jeszcze wielkimi glazami, aby snadz psy wyglodzone do trupa sie nie dostaly.

W milczeniu sprawil Zwyciezca ten caly ostatni obrzadek i milczal wciaz, kiedy lodz posuwala sie z powrotem przez ciche fale ku miastu.

W przystani spotkal ludzi, ktorzy mu doniesli, ze podczas jego nieobecnosci przyszly wiesci zza morza. Jakoz wkrotce ujrzal i poslow, przez Jereta wyslanych. O swicie oni juz po lodach przybyli, jak rzekli, ale ich zatrzymaly straze arcykaplanskie, nie dozwalajac ukazac sie zaraz przed obliczem Zwyciezcy. Odebrano im tez listy, ktore Jeret byl napisal, tak ze teraz, kiedy ich nareszcie uwolniono, nie wiedza nawet, co maja mowic. Opowiedziec moga jeno tyle, na co wlasnymi patrzyli oczyma, ale nie bedzie to wiele ani nic nader dobrego.

Wzial ich tedy Marek z soba do swiatyni, aby tam swobodnie pomowic. Juz w drodze od przystani zastanowil go ruch niezwykly. Ludzie przebiegali pospiesznie, rzucajac na niego jakies nieufne i lekliwe spojrzenia - na placach zalegaly znaczniejsze gromadki, ktore jednakze rozstepowaly sie zywo, kiedy tylko on sie ku nim zblizyl. Marek zbyt byl jednak zajety mysla o Jerecie i o tym, co mu poslowie doniosa, aby zwracac na to baczniejsza uwage.

Glowne drzwi od swiatyni zastal zamkniete, wszedl jednak bocznym wejsciem, nie dosc silnie zapartym, aby sobie przez nie mogly utorowac drogi mocne jego ramiona. Zreszta i do tego nie przywiazywal wagi. - Widocznie nie wiedziano jeszcze, ze wrocil, i zamknieto jego mieszkanie przed goscmi niepowolanymi.

Gdy znalazl sie sam na sam z poslami w obszernej salce poza glowna hala, jal ich natychmiast wypytywac o losy pozostawionych za morzem zalog i nowo przybylych osadnikow. Poslowie rzeczywiscie niewiele dobrego mieli do powiedzenia. Walka tam trwala zazarta: ludzie nekani ciaglymi napasciami szernow, ktorzy, nie smiejac w otwartym boju wystapic, podjazdowa wojna ich gnebili, cofnac sie musieli z najdalej wysunietych posterunkow, aby reszte zdobytego kraju uchronic. Mysla Jereta bylo utworzyc zwarty i w ciaglym kontakcie miedzy soba stojacy lancuch zalog, w obronnych grodkach porozmieszczanych, ale na to trzeba bylo ludzi, ludzi i jeszcze raz ludzi, ktorych brakowalo wciaz mimo silnego naplywu ze starych krajow. Broniono sie tedy tymczasem, jak sie dalo, urzadzajac co pewien czas wyprawy na szernow, aby ich nawzajem w ciaglym trzymac postrachu. Ale to wszystko meczylo ludzi tak, ze rece im juz opadaly - i bylo wielu takich, ktorzy glosno wolali, ze nalezy porzucic ten kraj niewdzieczny i wracac co rychlej do starych siedzib za morze.

Pono Jeret o tym wlasnie rozpisywal sie w zaginionych listach. Ustnie kazal im tylko powiedziec jeszcze Zwyciezcy, azeby mimo wszystko byl o plon swego trudu spokojny, bo dopoki on, Jeret, zyje, kraj bedzie utrzymany. I prosic kazal Zwyciezce, aby dobro dzialal w starych osadach ludzkich i przyobiecane prawa tam stanowil, nim z Ksiezyca na Ziemie odejdzie.

Marek zamyslil sie, wysluchawszy tego poselstwa. Poslowie mieli powracac z nowa partia osadnikow, przyobiecal im tedy dac listy do Jereta, napominajac tylko, aby ich nie stracili. Jakoz zaraz wzial sie do pisania.

Wspomnial o trudnosciach, z jakimi ma tutaj do walczenia - i ze rece za kazdym ruchem krepuja mu ludzie, nowemu porzadkowi niechetni, tak ze czasem traci juz nadzieje, aby bez uzycia sily mogl zdzialac co dobrego. A sily dotychczas nie chce uzywac.

"Liczylem jeszcze na pomoc i powage Malahudy - pisal w koncu - ale starzec juz nie zyje... Zginal w sposob tajemniczy, zdaje sie, ze z reku szerna uwiezionego, ktory umknal dziwnym sposobem. Jestem teraz sam i dwie tylko drogi mam do wyboru... Porzucic wszystko i wracac na Ziemie, albo wezwac ciebie z garstka wiernych moich towarzyszow w bitwach w tamtym kraju prowadzonych i zrobic tutaj porzadek, usunawszy tych wszystkich, ktorzy przeszkadzaja. Waham sie jeszcze i nie umiem wybrac. Smutny jestem. Mimo caly zal, jaki miales do mnie, a moze i masz jeszcze, wierze ci, bo wiem, ze - nie mnie, ale sprawie jestes cala dusza oddany. I ufam ci, ze jesli dam znak: Przychodz! - przyjdziesz. I staniesz po mojej stronie. Ale nie wiem, czy to mi wlasnie uczynic nalezy..."

Pisal jeszcze dalej w ten sposob, kreslac w koncu Jeretowi szczegolowy plan owego porzadku, jaki myslal zaprowadzic.

"Jezeli przypadkowo - konczyl - bede zmuszony Ksiezyc opuscic, niczego nie dokonawszy, niech to przynajmniej po mnie zostanie, co nielicznym przyjaciolom moim tutaj rozpowiadam - i co teraz pisze do ciebie. Gdy przyjdzie sposobna pora, przyjdz sam i zgromadz przyjaciel moich pozostalych i pelnij rozpoczete dzielo. Moze naprawde trzeba, abyscie wy sami zrobili wszystko, a nie ja za was, przybysz z gwiazdy dalekiej? Nie wiem w tej chwili nic; dni u was sa dlugie -nim ten sie zakonczy, moze sie jeszcze wiele rzeczy zmienic i wiele rozstrzygnac..."

Dal listy poslom, ktorzy sie jeli zegnac z nim pospiesznie, mieli bowiem isc jeszcze na zachod slonca, do osad nad morzem w tamtej stronie polozonych, i stamtad dopiero noca puscic sie po lodach na poludnie.

Po odejsciu ich Marek zamknal drzwi od swiatyni i chodzil samotny wielkimi krokami po hali, dumajac. Rozumial to coraz dokladniej, ze to ostatnia pora sprobowac na wlasna reke innej drogi, nizli ta, ktora szedl dotychczas, jesli sie nie chce przyznac do porazki i ustapic. Przeciez - myslal -znalazloby sie wsrod ludu duzo takich, ktorzy by dobro wlasne zrozumieli i poszli za nim, gdyby nie podstepne Elema knowania. Istotnie Malahuda mial slusznosc: trzeba bylo nie czekac i nie szukac pozoru, lecz powrociwszy zwyciezca zza morza, kazac natychmiast Elema stracic albo uwiezic przynajmniej, a moze wtedy wszystko byloby poszlo inaczej.

Zacisnal zeby i brwi namarszczyl.

-Tak. ja albo on! - rzekl glosno do siebie - nie ma wyjscia innego!

Zalowal teraz prawie, ze nie napisal byl od razu do Jereta, aby przyszedl, nie zwloczac, z garscia zbrojnych, ale pomyslal wreszcie, ze i sam sobie da rade tymczasem. Odrzucil wlosy, spadajace mu na czolo, i z podniesiona glowa zwrocil sie ku drzwiom swiatyni.

Na dziedzincu huczal gwar wielkiego tlumu. Zwyciezca, zbyt w myslach zatopiony, nie zauwazyl go zgola, choc od pewnego czasu mogl go slyszec dobrze i wewnatrz gmachu, zwlaszcza ze wybuchaly z niego czasem halasliwe i przeciagle okrzyki. Dopiero otwierajac drzwi, z wnetrza na zasuwy zelazne zamkniete, poslyszal Marek wyraznie te glosy, ale nie zastanawial sie zrazu, skad pochodza i co znacza, rad tylko, ze lud jest zgromadzony i nie bedzie go potrzebowal zwolywac, aby do niego przemowic.

Wyszedl tedy na wzniesiony ganek przed swiatynia krokiem pewnym i zawolal zaraz na wstepie, aby sie uciszono, bo on chce mowic. I rzeczywiscie cisza zrobila sie glucha, ale jeno na jedno okamgnienie, bo nim jeszcze zdazyl usta otworzyc, juz zewszad wybuchnely glosy zmieszane, niby ryk wzburzonego morza.

Niewiele z tego zametu wolan mozna bylo wyrozumiec:

Marek chwytal uchem tylko oderwane, glosniej wykrzykniete wyrazy, a wszystkie przeciw sobie zwrocone. Krzyczano cos o zabojstwie Malahudy, o szernie na lud zeslanym, o wojsku zostawionym na zatracenie, a nawet tu i owdzie odzywaly sie obelgi, zwlaszcza z ust zwolennikow proroka Chomy i czlonkow Bractwa Prawdy.

Marek patrzyl spokojnie na tlum, zastanawiajac sie, jakie to na ludu zrobi wrazenie, gdy wezwie teraz Elema i zgniecie przed jego oczyma... Wiedzial juz, ze w tej chwili na zadna pomoc ani na posluch niczyj liczyc nie moze i sam musi czynu wstretnego dokonac. Byl juz gotow. Spojrzal w bok, w strone, gdzie na stopniach nowego arcykaplanskiego palacu jawil sie wlasnie Elem, orszakiem sluzby i zausznikow swoich otoczony. Wzdal juz piersi, aby huknac na niego tak, jak na psa sie wola, by przyszedl do nogi - gotow, jesliby ow nie posluchal, utorowac sobie droge przez ten tlum i Elema w garsci tu przyniesc...

Nagle smutek go napadl bezbrzezny i niemoc, po wzburzeniu zwykle nastepujaca. Bezcelowosc zamierzonego czynu, bezcelowosc w ogole wszystkich jego usilowan stanela mu naraz zywo przed oczyma - i jeno wielka, niezglebiona tesknota, ktora krzyczala mu w duszy, jak male dziecie, rece do matki wyciagajace: Na Ziemie! na Ziemie!...

Usiadl na glazie, sluzacym dawniej arcykaplanom za mownice, i tepym, znuzonym wzrokiem powiodl po tlumie. Uciszono sie, nie wiadomo dlaczego, na jedna chwile, a on wtedy, raczej mysli swojej niz ludu tego pytajac, rzekl:

-Czego wy chcecie ode mnie?...

Widocznie program tego zgromadzenia ludowego byl z gory przez madrych aranzerow ulozony, bo tumult ustawal z wolna; ludzie jacys ruchliwi ciszyli gawiedz i porzadkowali pewne grupy... Po chwili zaczety przed Zwyciezce wystepowac delegacje. Szli kupcy i oddzielnie ci, ktorzy ziemie posiadali - kaplani, bedacy po wioskach sedziami zarazem, i wlasciciele roznych warsztatow, piekarze i rzeznicy. Za nimi postepowali jeszcze rzemieslnicy-wszelkiego rodzaju i wiesniacy w ciezkim znoju dzien caly pracujacy, wyrobnicy miejscy, rybacy, periolowcy, a nawet zdziczali mysliwcy z lesistych stokow Otamora. Nie braklo tez kobiet, ktore w oddzielna grupke zebrane, posuwaly sie ku stopom Zwyciezcy nieco lekliwie, popychajac sie wzajem lokciami.

Marek patrzyl bez ruchu na te barwna procesje i mial przez pewien czas dziwne wrazenie, ze to nie fakty przed jego oczyma sie rozgrywaja, lecz plyna jeno przez dusze wspomnienia jakichs dawno widzianych i przezytych rzeczy, jak gdyby byl juz na Ziemi i mysla tylko bladzil jeszcze po tym ksiezycowym kraju...

Zdziwil sie prawie, gdy poslyszal glos do siebie zwrocony. Przewodnicy kupcow i ziemian stali przed nim i rece wyciagajac, wolali:

-Zwyciezco! daruj nam spokoj dawny, ktorysmy mieli! Ostaw w rekach naszych mienie, w ciagu pokolen zyskane! Nie niszcz dobrobytu!...

A kaplani juz nastepowali za nimi, krzyczac podniesionymi glosami, - przywyklymi do zawodzenia piesni przed ludem:

-Zwyciezco! mocny ziemski przybyszu! nie ruszaj praw, ktoresmy sobie od wiekow wypracowali! Nie daj mocy w rece ciemnych i niedoswiadczonych!

I tak dalej szli wszyscy przed jego kolana i wszyscy prosili, aby pozostawil wszystko tak, jak bylo - po staremu. A wiec wlasciciele warsztatow nie chcieli zmian w zaplacie, mowiac, ze ich to zrujnuje i zniszczy rzemioslo wszelakie, rybacy i mysliwcy wzbraniali sie datkow, chocby najmniejszych, na korzysc ogolna; wyrobnicy rolni i miejscy blagali go, aby nie sierdzil na nich moznych, ktorzy zycie ich w reku trzymaja, dajac sposobnosc nedznego zarobku, aby snadz nie pomarli; wreszcie padaly mu do nog kobiety, blagajac o pozwolenie zachowania dotychczasowej czci niewiesciej, to znaczy podlegania mezom w domach i grzeszenia potajemnie...

Ze smutkiem a gorycza sluchal Marek tych wszystkich przemowien, a oczy jego wybiegly daleko poza schylone u jego nog gromadki i szly, szukajac w tlumie ludzi, ktorzy by mysleli inaczej i gotowi byli wystapieniem swym zadac klam samozwanczym przodownikom. Czul, ze jezeli teraz takich w tlumie zobaczy, mimo znuzenie i smutek duszny, wstanie i noga tych zgietych roztraci, i skrzyknie przyjaciol, ktorzy naprzod z nim zechca podazyc...

Ale zamiast tego ujrzal tylko twarze grube, niecierpliwie odpowiedzi jego oczekujace a zaciekle, ludzi podburzonych i opetanych, ktorzy sa gotowi, gdyby proszalnych slow nie wysluchal, otwartym przeciw niemu buntem wybuchnac. Znac bylo, ze chca tego nawet, zadni, jak kazda zgraja, krzyku, obelg, bitki i zamieszania.

Zasmial sie gorzko w duszy i wzrokiem bezbrzeznej pelnym pogardy i... litosci zarazem powiodl po blagajacych go przemowicielach. Widzial twarze tepe lub chytre, oczy zamglone, w ktorych nawet nie palil sie odblask fanatyzmu, miesiste usta i sterczace kosci policzkowe ludzi, powstrzymanych w duchowym rozwoju.

Nagly wstret go objal i tesknota straszna, niewypowiedziana, zraca: "Na Ziemie! na Ziemie!!" Martwym skinieniem dloni odsunal cisnacych sie do kolan jego przodownikow, chcacych juz w obludnej pokorze szaty jego calowac.

-Odejdzcie! robcie, jako sie wam podoba. Ja wracam na Ziemie...

Okrzyk radosny byl mu odpowiedzia. Nie sluchal go juz, cofnawszy sie szybko w glab swiatyni...

I tu jednak niedlugo pozostawiono go w spokoju. Przyszli poslowie od arcykaplana Elema, przepraszajac, ze on sam sie nie jawi, ale zajety jest w tej chwili wielce. Im natomiast pojsc tu rozkazal, aby w jego najwyzszym arcykaplanskim imieniu zal wyrazili zywy, nawet rozpacz zgola, ze Zwyciezca blogoslawiony zamierzyl Ksiezyc opuscic tak rychlo- i aby zapytali zarazem, jakie sa jego rozkazy, ktore arcykaplan wypelnic gotow natychmiast ze zwyklym sobie wobec boskiego meza posluszenstwem i ulegloscia.

Marek, sluchajac tych slow nieszczerych, nawet sie juz nie rozesmial. Wszystko mu bylo jedno i chcial sie tylko jak najpredzej pozbyc uprzykrzonych natretow. Wiec rzekl im, ze Jego arcykaplanskiej Wysokosci nie ma nic do rozkazania i chce jeno, aby mu ludzi dano dzisiaj, ktorzy w Kraj Biegunowy pojda uprzedzic straz nad wozem czuwajaca, ze on jutro przybedzie. Wyslal byl bowiem zaraz po przybyciu zza morza kilku zaufanych w tamte strony, ale ci nie powrocili dotychczas i on nie wie, czy straznicy wszystko utrzymuja w nalezytym porzadku, jako im ongi byl przykazal.

Po odejsciu poslow jal sie zaraz gotowac do drogi. Porzadkowal zapiski i ukladal fotografie, pakujac to wszystko z wolna i systematycznie - czasu bowiem mial dosc do odjazdu: kawal dnia i noc cala jeszcze przed nim byla. Myslal, ze niegdys obiecywal sobie wziac szerna zwiazanego i kilkoro ksiezycowych ludzi z soba na Ziemie; usmiechnal sie teraz na to wspomnienie. Szern umknal, a ludzi tutejszych ma on juz dosyc zaprawde!

Zabralby jednego Jereta chyba, ale on tutaj najpotrzebniejszy i za dobry na to, aby go na Ziemi jak dziwowisko ogladano... Zasmial sie w duchu: moze by Elema zabrac i w klatce pozniej pokazywac? Ale ta mysl dziecinna i zlosliwa zgasla w nim predko. Usiadl i podparl glowe na dloni.

Przypomnial sobie tego samego Elema tak, jak go byl po raz pierwszy zobaczyl: w szarej, mniszej szacie, z ogolona glowa, z plomiennymi oczyma fanatyka, oczekujacego z zywymi i trupami pospolu Zwyciezcy w wierze niezlomnej, ze przyjdzie... Czy to ten sam czlowiek? ten sam?! A inni? a ci wszyscy, ktorzy oczekiwali? byli spokojni, cisi, wierzacy?... Wszakze Malahuda, witajac go, mowil: "Zniszczyles wszystko, co bylo - budujze teraz..." Coz sie stalo!?

Zerwal sie z miejsca i porwal w przestrachu naglym rekoma za glowe. Zobaczyl wyraznie to, co dotychczas chwilami jeno przeczuwal, ze przyjscie jego na Ksiezyc zamiast byc blogoslawienstwem, stalo sie jakas kleska straszliwa i niepowetowana, jakims wdarciem sie gwaltownym w naturalny, powolny rozwoj tego swiata ludzi badz co badz tutaj juz zadomowionych. I to wlasnie przewrocilo wszystko do gory nogami, rozpasalo namietnosci, ukryta podlosc dosadniej na jaw wydobylo...

Wzruszyl ramionami:

-Ha, trudno! tak sie widocznie musialo stac. Ale czul, ze to fatalistyczne zdanie ustami tylko wypowiada na zagluszenie mysli, ktora mowi co innego... A ta mysl...

-Ihezal...

Tak, to imie placze w nim od dawna, od chwili kiedy pomyslal o powrocie juz nieodwolanym...

-O! ptaku, ptaku moj zloty!

Zal jakis straszliwy zatargal mu wnetrznosci, ze az zebami chwycil dlon reki, aby nie krzyczec...

-Przebacz mi, przebacz... - zaczal po chwili szeptac do siebie, jak gdyby ona przed nim stala. Nie umial sobie jasno uswiadomic, za co ja przeprasza, ani tez swojej rzeczywistej czy urojonej winy okreslic, ale czul, ze chodzi tu o jakies zniweczenie snu od tecz krasniejszego, o jakies pokalanie rzeczy bialych przez to po prostu, ze ich sie w rece i na piers nie wzielo, o zycie strwonione, moze - o przepadla... milosc...

Mysl jakas samolubna powtarza mu ciagle, ze przeciez

on zlego nic nie uczynil i nie wie nawet, skad ta dziwna zmiana zaszla w dziewczynie i na czym ona polega, ale czul wbrew tej mysli, ze od niego tylko zalezalo, aby ona byla jak najwonniejszy kwiat, a ze teraz jest czyms tak niepojetym i strasznym...

Chcial zagluszyc te wszystkie rozterki wewnetrzne praca okolo przygotowan do podrozy i mysla o Ziemi radosna, ale robota szla mu niesporo i wspomnienie Ziemi jakas martwa, szara mgla sie pokrywalo przed jego oczyma.

W samotnosci przepedzil czas az do przedwieczornej godziny, kiedy slonce pochylac sie juz na zachod poczelo i rumienic krwawo na niebosklonie. Patrzyl na to slonce przez zaczerwienione szyby okien, kiedy z zadumy wyrwalo go kolatanie u drzwi, lekkie zrazu, potem coraz natarczywsze. Podniosl sie i otworzyl.

Przed nim stal Elem w uroczystych szatach arcykaplanskich, w starozytnym kolpaku wysokim i z dwiema kadzielnicami w reku, a za Elemem - na ganku i na schodach szerokich - orszak barwny starszyzny i dostojnikow, ktory sie laczyl w tyle z niezmiernym tlumem, caly plac zalegajacym. Zaledwie Marek zjawil sie w progu, arcykaplan upadl przed nim na oba kolana i zaczal wywijac kadzielnicami, otaczajac go klebem gestych, wonnych dymow. Za przykladem Jego Wysokosci poszli inni czlonkowie orszaku; lud, ktory z powodu zbytniego tloku klekac juz nie mogl, pochylil jeno glowy, witajac Zwyciezce przeciaglym okrzykiem.

A arcykaplan spiewal, wybijajac ciagle poklony:

-Blogoslawiony badz, panie, z Ziemi przybyly, radosci oczu naszych, ktory juz odchodzisz! O-ha!

-O-ha! - powtorzyl tlum za nim zalosliwym jekiem.

-Blogoslawiony badz. Zwyciezco, ktory szerna poraziles i dales moc w rece czlowieka! Placza serca nasze, ze juz odchodzisz! O-ha!

-O-ha! O-ha! - jeczal tlum.

-Pokoj nam darowales i madrosc plynela z ust twoich, abysmy byli oswieceni! Czemuz nas teraz opuszczasz, sieroty biedne, zbyt predko wracajac na promienna Ziemie? 0-ha! 0-ha!

-O-ha!

-Dzieki czynimy tobie...

Marek odwrocil sie i wszedl do swiatyni, zatrzaskujac ciezkie drzwi za soba.

Oczy jego, na ganku oslepione sloncem, wprost na twarz mu padajacym, bladzily zrazu w mroku, zalegajacym olbrzymia sale... Nie wiedzial, czy to zludzenie, czy rzeczywistosc: tam w glebi o czarna kazalnice ze zlotym napisem oparta stala Ihezal... Nie widzial jej juz byl dawno, niemal od owego pamietnego dnia na platformie dachu. Zblizyl sie teraz ku niej z wolna.

-Ihezal! powracam na Ziemie...

-Wiem, ze masz zamiar powrocic...

Dostrzegl w polmroku, ze oczy ma przerazone i jakby bledne, na ustach skostnialy, do skrzywienia podobny usmiech.

-Ihezal!

Obejrzala sie szybko wokolo. Jakis ledwo doslyszalny szelest za kazalnica...

Z zastygla maska na twarzy, jakby pod przemoca obcej woli rozwarla mechanicznie drzacymi rekoma szate na piersi.

-Pojdz...

Nagle wyciagnela rece przed siebie.

-Nie! nie! Uciekaj ode mnie! - zaczela wolac stlumionym glosem - zawolaj tu ludzi i idz stad! Miej litosc nade mna! nad soba! Uciekaj! wracaj na Ziemie!

Chwycil ja za dlon wyciagnieta.

-Co tobie? dziewczyno!

Szelest dal sie slyszec znowu - Ihezal pobladla, wyraz straszliwego leku odbil jej sie w oczach.

-Pojdz - rzekla bezdzwiecznie - ukryj twarz tutaj, na piersi mojej, pochyl sie... Cialo moje pachnie i piekne jest - jak smierc...

W tej chwili otworzyly sie boczne drzwi; kilku ludzi wsunelo sie niesmialo do swiatyni. Ihezal, spostrzeglszy ich, wydala okrzyk przerazenia i radosci na poly - i rzucila sie szybko do ucieczki. Marek niechetna twarza zwrocil sie ku przybylym. Ale oni pokornie zblizyli sie ku niemu i pochylili glowy, witajac go:

-Pozdrowiony badz, mistrzu!

Byli to jego nieliczni uczniowie, ktorzy przyszli go zegnac - smutni naprawde. Usiadl z nimi tedy na posadzce u stop kazalnicy i zaczal rozmawiac. Zdawalo mu sie jeszcze w pewnej chwili, ze w mroku poza nim przemknela jakas czarna postac, niknac szybko w przejsciach, do dawnego arcykaplanskiego palacu wiodacych, ale to bylo snadz tylko zludzenie...

Uczniowie plakali. Pocieszal ich tedy, tlumaczac, ze odejsc musi, bo dluzszy jego pobyt tutaj nic juz nie sprawi dobrego - a wierzy, ze oni sa ziarnem, ktore pozostawil tutaj na zasiew- i ktore po wiekach plon wyda pewno... Uspokoja sie tymczasem namietnosci i niechec moznych przeciw niemu minie, kiedy zejdzie im z oczu. A przy tym on zmeczony juz jest strasznie i teskni za domem swoim, ktory jest na blyszczacej gwiezdzie ponad Wielka Pustynia...

A oni tedy pytac go jeszcze zaczeli o wiele rzeczy i radzic sie, jako maja czynic, kiedy jego tu juz nie bedzie - i domagac sie, aby im przyrzekl, ze kiedys znowu powroci...

Rozmawiali tak przyciszonymi glosami w zapadajacym zmroku, kiedy nagle daly sie znowu slyszec u drzwi pukania i przerazone glosy, wzywajace Zwyciezcy. Marek powstal niechetnie, aby otworzyc.

Na progu stali z zaleklymi twarzami poslowie, niedawno do Kraju Biegunowego wyslani.

-Panie, wozu nie ma!

Marek w pierwszej chwili nie zrozumial tej wiesci straszliwej.

-Co? co?!

-Nie ma wozu twojego, panie! - odrzekli.

Wiadomosc ta juz sie snadz pierwej miedzy ludem rozeszla, niepokoj bowiem i zamieszanie panowaly w calym miescie. Grupy tworzyly sie na placach i ulicach; rozprawiano glosno i ze zdziwieniem o zniknieciu wozu Zwyciezcy.

Marek stal, jakby gromem zmiazdzony, niezdolny slowa przemowic.

Czesc czwarta

Trzy sa na Ksiezycu relacje o smierci czlowieka, zwanego niegdys Zwyciezca, ktory przybyl nie wiadomo skad, za czasow arcykaplana Malahudy, a za rzadow nastepcy jego Elema publicznie byl stracony. Pierwsza z tych relacji - i zdaje sie najstarsza, pochodzi z czasow, kiedy rzadzil Sewin, ktory, kazawszy udusic poprzednika swego Elema, objal byl po nim stolec arcykaplanski. Wowczas pamiec Zwyciezcy nie byla jeszcze swieta, poniewaz Sewin dopiero pod koniec dni panowania nakazal go czcic jako proroka i meczennika.

Relacja druga, znacznie pozniejsza, spisana byla przez historyka Omilke, znakomitego uczonego, ktory przez dlugi czas byl przewodniczacym Bractwa Prawdy.

Co do trzeciej relacji zdania sa podzielone: niektorzy przypisuja jej wiek nader powazny, utrzymujac, ze jest ona dzielem jednego z przyjaciol i uczniow straconego Zwyciezcy; inni natomiast sadza, iz powstala ona w czasach nowszych, z podan i legend, ustnie przez pokolenia przekazywanych.

Wszystkie te trzy relacje zgadzaja sie mniej wiecej w opisie wydarzen, towarzyszacych smierci czlowieka, zwanego Zwyciezca, roznia sie jednak tak niezmiernie w pogladach na sama jego osobe, ze uwazamy za stosowne wszystkie trzy tutaj przytoczyc, zadnej zreszta co do wagi nic dajac od siebie pierwszenstwa.

Z chronologicznego porzadku wysuwa sie naprzod opowiadanie z czasow pierwszej polowy panowania arcykaplana Sewina:

I

Opowiesc prawdziwa o sromotnym straceniu niecnego zbrodniarza,ktory sie mienil byc zapowiedzianym przez prorokow Zwyciezca

i za szalbierstwo swoje sroga a zasluzona poniosl kare.

Bacz, czytelniku, abys mial stad nauke! Arcykaplan Elem slusznie na rozkaz jego Rzadzacej Wysokosci, swietobliwego Sewina, byl uduszony, gdyz sila zlego naczynil, w czym nie najmniejsze bylo sprowadzenie do kraju samozwanczego Zwyciezcy i rozwiazanie swietego zakonu Braci Wyczekujacych, ktorych dopiero arcykaplan Sewin za porada blogoslawionego starca i proroka Chomy na nowo ustanowil, a pod bezposrednia wladze rzadzacych arcykaplanow poddawszy, na wiek wiekow przeciw nieprawomyslnym zakusom ubezpieczyl. Za onegoz Elema (oby imie jego bylo zapomniane!) poniosl smierc zasluzona czlowiek, nazwany Zwyciezca, wszelakoz nie z rady niegodnego arcykaplana, lecz z woli ludu, oburzonego jego niecnymi postepkami. Czlowiek ten, narobiwszy wiele zamieszania w calym kraju i wplatawszy lud w ciezka wojne z szernami, ktora jeno dzieki nadzwyczajnej odwadze i bitnosci obalamuconych przez rzekomego Zwyciezce szeregow kleska sie nie skonczyla, udal, ze chce powrocic na Ziemie, skad pono, jak sam mowil, przybyl, choc znacznie wieksze jest prawdopodobienstwo, ze byl to morzec olbrzymiego wzrostu, ktory za krew ludzi chcial sobie kupic panowanie nad szernami, ojcami swoimi, a dopiero gdy mu sie to nie powiodlo, probowal zapanowac nad ludzmi. Za nieczystym jego pochodzeniem przemawia i ta okolicznosc, ze rad sie innymi morcami otaczal i mial nawet jednego, imieniem Nuzar, ktory mu wiernym pozostal do ostatniego tchnienia, razem z nim smierc ponioslszy - szernow zas, choc walczyl z nimi, szczedzil, jako mogl, z wrodzonej snadz sklonnosci.

Otoz czlowiek ten, gdy mu sie zdobycie wladztwa nad szernami nie powiodlo, udal, ze wracac chce na Ziemie - w przekonaniu, ze lud go jako dobroczynce swego i opiekuna przemoca powstrzyma i on tak latwym kosztem przyjdzie do krolowania nad ludzkimi plemionami. Te rachuby jednak zawiodly i krom niegodnego arcykaplana Elema, bedacego snadz w spolce tajemnej z onym Zwyciezca, nikt go nie usilowal nawet naklaniac do pozostania, zwlaszcza ze widziano juz, ile zla przewrotne i nierozumne jego nowatorstwa na lud moga sprowadzic.

On tedy urzadzil widowisko jakoby uroczystego pozegnania, a poslal tymczasem ludzi do Kraju Biegunowego, kedy ongi sam byl ustawil ogromna a bezuzyteczna rure zelazna, wmawiajac w latwowiernych, ze jest to woz, w ktorym on przybyl z Ziemi i na ktorym zas moze odjechac. Ludziom tym byl zapowiedzial, azeby baczyli, zali jest co w onej rurze w srodku, i zeby mu zaraz dali znac, jesliby nic nie znalezli. Sam zas tak dzien pozegnania oznaczyl, aby poslowie w tym wlasnie czasie mogli do niego powrocic.

Przyszli tedy i doniesli mu, ze w rurze nic nie ma, o czym onze Zwyciezca rzekomy sam naprzod dobrze wiedzial, ale gdy wiesc poslyszal, udal wielkie zamieszanie i zaczal krzyczec, ze mu woz jego skradziono i ze on juz na Ziemie powracac nie moze. Wszystko to bylo ulozone i zrobione w tym celu, aby ludzie mysleli, ze on nierad na Ksiezycu zostaje i koniecznoscia jeno do tego przyniewolony. Aby to zas mialo wiekszy pozor prawdy, przez czas niejaki okazywal srogie przygnebienie i niby to usilowal nowy woz zbudowac, z czego jednak nic nie wyszlo.

Ale niebawem Wyszly na jaw tajemne jego zamiary. Gdy bowiem tylko po pewnym czasie zauwazyl, ze dawna powage wsrod ludu utracil, odrzucil precz wszelkie wzgledy i udawania i stanal w calym bezwstydzie prawdziwej swojej istoty przed oczyma ludzi, od ktorych dotychczas dobra jeno doswiadczal.

Zwolal tedy wielkie zgromadzenie, a kiedy lud, wiecej ciekawoscia niz posluchem wiedziony, stawil sie na nie, on wystapil z przemowa, w ktorej oswiadczyl, ze zmuszony do przebywania na Ksiezycu, nie chce tu siedziec z zalozonymi rekoma, lecz bedzie pelnil dzielo swoje, losem mu snadz przeznaczone, od ktorego omal ze nie byl odstapil, zniechecony napotykanymi trudnosciami. Teraz jednak nie ma wyboru i przeto nie bedzie sie wahal, lecz spelni, co ongi byl zamierzyl, jesli sie nie da po dobremu, to sila. Sluchac go wszyscy musza, poniewaz on tak chce.

Odtad dopiero zaczal okazywac, czym jest w istocie i co potrafi. Dobral sobie siepaczy i gdy przewrotnych a niemadrych praw jego nowych przyjac nie chciano, poczal lud gnebic i strachem posluch dla siebie wymuszac.

W dawnej swiatyni, ktora splugawil, na dom ja sobie mieszkalny obrociwszy, zalozyl swoj dwor, z podobnych jak on niecnot sie skladajacy, przy ktorego pomocy spodziewal sie wkrotce zawladnac cala kraina ksiezycowa, przez ludzi zamieszkana. Natrafil jednak na opor niespodziewany i to powoli do szalu zaczelo go doprowadzac. Srogi i wyuzdany, krwia znaczyl swoje samozwancze panowanie. Nikt przed nim nie byl bezpieczny; wszystko chcial zmieniac i nikomu z praw przyrodzonych korzystac nie dal. Pozabieral ludziom czcigodnym lany ich rodzajne, niby to majac wspolnote rolnikow na nich zaprowadzic, ale w istocie tylko dlatego, azeby oslabic moznych, ktorzy by mu sie skutecznie mogli opierac. Zamieszanie podobne sprowadzil tez we wszystkich fabrykach i nakazal znowu gawiedzi, azeby czynszu z domostw nie placila, poniewaz - mowil - kazdy ma prawo miec dach ponad glowa. Gawiedz atoli po wiekszej czesci medrsza byla od niego i nie wystepowala przeciw dobroczynnym domow swoich wlascicielom, wiedzac, ze dluzej ich stanie niz onego Zwyciezcy, ktory sie mieni byc nedznych opiekunem, a sam z lupiestwa dobra wszelkiego zazywa.

Nie skapil sobie bowiem w niczym ow czlowiek nieposkromiony, a juz najmniej w uzywaniu uciech z kobietami.

Zyla zas w owym czasie dziewczyna pewna, imieniem Ihezal, wnuczka poprzedniego arcykaplana Malahudy, na rozkaz Zwyciezcy pono takze w pustelni zaduszonego. Dziewczyna ta, ktorej pamiec dzisiaj slusznie jest czczona dla wielkiej czystosci obyczajow, miala nieszczescie wpasc w oko samozwancowi i czesto przez niego nagabywana bywala. Opierala mu sie jednak meznym sercem do konca i ani sila, ani obietnicami nie dala sie zmusic, aby mu byla powolna.

Ta stalosc dziewicy doprowadzila go do takiego szalu i zapamietania, ze chcac sobie opor jej powetowac, jal sprowadzac do siebie kobiety przerozne, po wiekszej czesci lekkich obyczajow (chociaz i uczciwym tez nie przepuszczal) i - niby to je nawracajac - orgie z nimi swiecil wyuzdane, o ktorych blizszych szczegolow nawet opowiadac sie nie godzi. Dowiadywal sie tez przez szpiegow swoich tajemnych, ktore kobiety popadly byly niegdys w rece szernow i morcow byty rodzily, i rad je do siebie zwolywal, w tym nieczystym towarzystwie przestajac.

A trzeba tez wiedziec, ze oprocz morcow kilku, z ktorych najulubienszy mu byl wspomniany juz Nuzar, mial i szerna, dawnego wielkorzadce Awija u siebie. Szern ten zlosliwy, ktorego w podziemiach swiatyni ukrywal, tak ze przez dlugi czas nikt nie wiedzial o jego istnieniu, wychodzil byl nocami na rozkaz jego i bil ludzi, i wszelakie plodzil sprosnosci. To wszystko dopiero po smierci tego rzekomego Zwyciezcy jawnym sie stalo.

Wreszcie przebrala sie miara ludzkiej cierpliwosci. Zakale i ohyde owa nalezalo w koncu usunac. Mowili o tym od dawna glosno wszyscy co godniejsi obywatele ludzkiej spolecznosci, a wtorzyl im prorok Choma, starzec natchniony, wzywajac do swietej wojny z samozwancem. Poniewaz jednakze nie chciano sprowadzic proznego krwi rozlewu, spodziewano sie bowiem, ze ow Zwyciezca bedzie sie bronil, postanowiono ujac go podstepem, o ile by sie dalo we snie, i zwiazanego stawic przed sadem.

Zbrodniarz snadz przeczul, co sie swieci, gdyz wlasnie przed noca, kiedy zamiar miano wykonac, wyruszyl z calym swym dworem ze swiatyni i sposobil sie do opuszczenia miasta, mowiac, ze idzie w okolice bezludne, nowe panstwo wedle mysli swej zakladac.

Nie pozwolono mu jednak na to, obawiajac sie slusznie, ze to panstwo jego gorszym by pono bylo zlem i wiekszym niebezpieczenstwem dla ladu i spokoju niz szernow najblizsze sasiedztwo.

Tak tedy mial sie juz los onego zbrodniarza na tym miejscu dokonac, gdzie tyle bezecenstw nabroil. Zamknieto mu bowiem bramy miasta, aby go z niego nie wypuscic, a kiedy je chcial przemoca wywazyc (silny byl zas w reku nadzwyczajnie), przybiegli do niego nauczeni poslowie, niby od arcykaplana, aby co tchu wracal do swiatyni, gdyz tam starszyzna ludu i sam arcykaplan chca miec z nim wazna rozmowe. On nie bardzo ufal, bo sie pomacal po pasie, czy ma swoja palna bron przy sobie, ale wstyd mu snadz bylo leku okazac albo ludzi brac z soba dla strazy, gdyz zadufany byl strasznie w sile swej nadzwyczajnej, wiec nie chcac odmowic wezwaniu, aby nie powiedziano, ze odrzuca zgode, ktorej niby to sam wciaz wolal, kazal zwolennikom swoim czekac u bram na siebie, a sam zwrocil sie ku srodmiesciu, majac jeno morca Nuzara przy nodze, jakoby psa wiernego.

Alisci niewiele uszedl, kiedy w waskiej ulicy zza weglow zarzucono na niego sznury znienacka i wnet na bruk obalono. Probowal sie bronic i wolal morca Nuzara, aby skrzyknal u bram stojacych jego zwolennikow, nie wiedzac, ze i ci w tej chwili sa juz wojskiem otoczeni i ujeci. Morzec jako ten pies wsciekly rzucal sie na ludzi, a kiedy mu rece w tyl zwiazano, kasal jeszcze zebami, kogo dopadl.

Rzekomy Zwyciezca tymczasem lezal na ziemi sznurami omotany i niezdolny sie ruszyc, ale ludzie obawiali sie jeszcze zblizac do niego, taki postrach wzbudzal ogromna swoja postacia. Wreszcie gdy widziano, ze zaplatany jest dobrze i tak zwiazany, iz uwolnic sie ani mszyc nie moze i nic juz nikomu zlego nie uczyni, poczeto smielej podchodzic; ten i ow kopnal go noga albo poszarpal za wlosy ogromnego lba, lezacego bezwladnie na kamieniach.

Sad postanowiono odbyc jeszcze dnia tego samego, aby przed nadejsciem nocy skonczyc juz z ta zakala.

Arcykaplan Elem wymawial sie od sadzenia, jako ze wstydzil sie zapewne, iz to on sam tego zbrodniarza i swietokradce sprowadzil - i chcial, aby go w tym zastapil Sewin, ktory wowczas nie byt jeszcze arcykaplanem. Sewin, czlek nieslychanie madry i cnotliwy, lecz skromny, usuwal sie dlugo, az wreszcie, wrecz przymuszony, zebral sad ze starszych i godniejszych obywateli na placu przed pohanbiona swiatynia i kazal przywiesc uwiezionego.

Przystawiono go na wozie, okrytego sincami i oplutego, nikt bowiem nie smial nog mu rozwiazac, aby sam szedl, w slusznej obawie, ze moglby umknac albo spsocic znow jaka rzecz niespodziewana. Tak tedy jego, ktory mienil sie byc dumnie Zwyciezca, teraz w pohanbieniu, jakoby snop chrustu, przytoczono.

Kiedy go Sewin ujrzal, powstal spiesznie ze swego siedzenia, ktore mial wynioslejsze w posrodku innych sedziow, i powiedzial glosno, ze on swoim rozumem sadzic tego czlowieka nie chce, ale chcialby poslyszec, jaka lud ma wzgledem niego wole.

Ludu byla na placu wielka moc zebrana. Byl zas wsrod niego i swiety starzec Choma, ktory wprawdzie juz niedowidzial, ale zawsze slyszal jeszcze troche (pozniej bowiem ogluchl byl zupelnie, jak wiadomo). Ten ci to prorok, poslyszawszy, ze falszywego Zwyciezce przed sad przywiedziono, poczal byl krzyczec zaraz, bozym duchem uniesiony, ze takiego zbrodniarza nawet sadzic sie nie godzi, lecz od razu z woli ludu trzeba go ukamienowac. Na ten glos ze wszystkich stron zawolano, aby wieznia wydac ludowi, ktory ma juz dla niego przygotowana nagrode za wszystkie jego lotrostwa.

Czcigodny i dostojny Sewin sluchal dlugo tych wolan w milczeniu, rozwazajac w duszy, co by mu czynic nalezalo. Wreszcie gdy same z siebie ucichnac nie chcialy, domagajac sie owszem coraz natarczywiej wydania zbrodniarza, dal znak reka, aby mu pozwolono glos zabrac. I wtedy przemowil mniej wiecej w te slowa: Wielce szanowni obywatele i wspolziomkowie moi! Zebralismy sie tutaj - sedzie - z polecenia rzadzacego arcykaplana, Jego Wysokosci Elema, aby rozwazyc sprawe tego tu oto zwiazanego czlowieka, ktorego wydania wlasnie sie domagacie!

Mielismy zamiar, uwaznie wszystko zbadawszy, wysluchawszy spokojnie swiadectw i orzeczen i tego nieszczesnika nawet obrony, wydac wyrok sprawiedliwy, o ktorym w tej chwili sam jeszcze nie wiem, jak by byl wypadl. Ale my wszyscy jestesmy tylko slugami ludu i wola wasza jest dla nas prawem najwyzszym. Wy zas w oburzeniu srogim nie chcecie sadu i nie pozwalacie nam zgola rozprawy zwyklym przeprowadzic porzadkiem. Nie smiem sadzic, o ile wola wasza jest sluszna i sprawiedliwa; wszakze tylko sluga waszym ja jestem.

Coz mi tedy czynic wypada? Nie moge inaczej - a wiem, ze razem ze mna mysla to wszyscy inni sedziowie - jak tylko w pokorze glosu waszego posluchac i wole wam uczynic. Oto oddaje podsadnego w rece wasze; uczyncie z nim wedle swego rozumienia i sumienia - a ja was prosze tylko, abyscie byli z nim milosierni.

I dlatego niech zapomna wlasciciele, iz chcial on ich z majatkow wyzuc, niechaj dostojni nie pamietaja, ze prawa ich odwieczne naruszal, mezowie niech przepomna buntowania zon swoich, ojcowie - hanby swych corek i jadu w serca mlodzieniaszkow saczonego; niechaj mu wierni daruja, iz religie swieta pokalal - niechaj nedzni przebacza mu jego uwodzi-cielstwo i obietnic szalonych niewypelnienie, zolnierze - krew swych towarzyszow, na dalekich zamorskich bloniach na prozno rozlana! Pamietajcie, ze chcial on moze dobrego i ze sad moze by go nawet uniewinnil, gdybyscie zechcieli pozostawic zwykly bieg sprawiedliwosci... zwlaszcza ze Jego Wysokosc arcykaplan Elem rad by pono ochronic dawnego swego przyjaciela i opiekuna, dzieki ktoremu wzial czapke po ojcu waszym, Malahudzie, wygnanym naprzod, a potem niecnie zamordowanym.

Wy jednak chcecie inaczej i niechaj sie stanie wola wasza; O tym tylko nigdy nie zapominajcie, ze nie my w tej chwili sadzimy czlowieka, zwanego Zwyciezca, ale wy sami! Czyncie, co wam sie podoba, ja jednak umywam rece od tej sprawy; krwi jego nie bede winien - niech ona spada na was i na glowy dzieci waszych, jesli tak chcecie!

To powiedziawszy, dostojny Sewin zakryl twarz pola szaty i trwal tak kes czasu w milczeniu. Kiedy oczy odslonil na nowo. Zwyciezcy na wozie juz nie bylo. Lud porwal go, a uwiazawszy mu liny do nog, wlokl go tak glowa po bruku az na morskie wybrzeze, kedy jest miejsce, zwane Przystania Dobrego Oczekiwania. Tutaj wkopano w piasek slupiec ogromny, a rozdziawszy onego falszywego Zwyciezce z szat (ktore trzeba bylo rozcinac, aby je zedrzec, gdyz obawiano sie lin rozluzniac), nagiego do slupa przytroczono, tak iz sie nie mogl poruszyc.

Przyprowadzono tez zarazem i morca jego ulubionego, imieniem Nuzar. Temu obiecano, iz z zyciem bedzie puszczony (nie masz obowiazku dotrzymywania obietnic wobec morcow), jesli drewnianym nozem rozpruje brzuch bylemu panu swojemu. On lepak wzbranial sie tego uczynic, wierzac nierozumnie, ze pan jego, kiedy zechce, slup wyrwie z piasku i wszystkich pozabija. Nie bawiono sie tedy z nim dluzej, lecz przewrociwszy na twarz, glowe mu w piasku zakopano, tak iz konajac, wierzgal nader uciesznie sterczacymi do gory nogami.

Teraz poczeto radzic, jaka by smierc slawetnemu Zwyciezcy zgotowac, ktory wisial na slupie jakoby martwy, zamknal byl bowiem oczy, nie chcac na smierc morca swojego patrzyc.

Rozni rozne meki doradzali, tak ze niepodobna sie bylo porozumiec. Tymczasem gawiedz, dlugim oczekiwaniem zniecierpliwiona, zaczela miotac na niego kamieniami, poczatkowo jeno dla rozrywki, a potem w coraz wiekszym zapamietaniu, aby go utluc. On zrazu oczy otworzyl i szarpnal sie na linach, jakby sie chcial urwac, ale przekonawszy sie snadz, iz nie poradzi, obwisl bezwladnie i czekal smierci, mamrotajac jeno cos do siebie.

Trwalo to wszystko bardzo dlugo, gdyz ten Zwyciezca czaszke mial twarda i skore tez znacznie grubsza od zwyklych ludzi, wiec mu kamienie wielkiej szkody nie czynily. I nie wiadomo jak by sie to wszystko bylo skonczylo, gdyby dobry duch nie byl zeslal w on czas na miejsce to wspominanej juz dziewicy, imieniem Ihezal.

Ta, przyszedlszy, stanela wprost przed kamienowanym, tak ze on, oczy otworzywszy, dojrzal ja zaraz wsrod tlumu. A taka w nim byla nieczysta namietnosc ku tej dziewczynie, iz na bliska smierc swoja nie zwazajac, zaczal na nia wolac imieniem.

Ona wtedy wyszla z cizby i podeszla blisko ku niemu. Zaprzestano na chwile rzucac kamieniami, aby i jej przypadkiem nie obrazic. Dziewica zasie zapytala: "Czegoz ty chcesz ode mnie. Zwyciezco?" To powiedziawszy, wyciagnela noz, a jako ze byla niskiego wzrostu, wiec na palcach nog sie unioslszy, poczela zgac ostrzem w piers wiszacego, tam, gdzie jest serce. Prace miala ciezka, bo jak sie rzeklo, skora na nim byla twarda, ale w koncu mu poradzila.

A kiedy on juz ostatnia pare z siebie wypuszczal, na dachu swiatyni zbezczeszczonej, ktora widno bylo dobrze, ukazal sie szern, przez niego tam ukrywany, o czym dotychczas nie wiedziano. Zatrzepotal w powietrzu skrzydlami, a czujac, ze ginie opiekun jego mozny, rzucil sie lotem w strone lasow na stokach Otamora i przepadl tam bez wiesci.

Tego tez dnia pod wieczor zginela z oczu ludzkich dziewica Ihezal; wielkie jest prawdopodobienstwo, iz w nagrode cnotliwego zycia swego wzieta byla zywcem na Ziemie, gdzie mieszka Stary Czlowiek i duchy dobre, opiekujace sie pokoleniami ludzkimi na Ksiezycu, i skad przyjdzie z czasem prawdziwy Zwyciezca, co oby jak najrychlej sie stalo!

Tak tedy skonczyl marnie czlowiek, ktory narobil tyle metu na Ksiezycu, jak nikt przed nim i z pewnoscia nikt po nim nie narobi. Nauka stad wielka a zbawienna, ze wladzy we wszystkim trzeba byc poslusznym i nie wierzyc nowatorom, ktorzy ino ku zlemu a ku nieszczesciu ludzi naklaniaja i wioda...

II

Z dziela prof. Omilki, historyka, ustep dotyczacy dziejow tzw. Zwyciezcy

Jedna z najbardziej zagadkowych postaci w dziejach ludu ksiezycowego jest niewatpliwie Marek, zwany Zwyciezca, chociaz mnostwo wiesci o nim, krazacych do dzis dnia pomiedzy gminem, trzeba zlozyc na karb legendy, nie majacej zgola nic z prawda wspolnego... Opowiadaja na przyklad, ze byl olbrzymiego wzrostu, z gora dwakroc wyzszy od najtezszych ludzi na Ksiezycu, ze sile mial niepospolita, dzieki ktorej podolac mogl sam temu, czemu by szesciu chlopow zaledwie dalo rade - i wiecej tym podobnych basni, swiadczacych jeno, jak lud skory jest do wszelakiej przesady i jak w podaniach rozdyma do niemozliwych granic skromniejsza znacznie rzeczywistosc, o ile ona dotyczy osob, ktore fantazje jego zajely. W kazdym razie musial to byc czlowiek dorodny, dobrego wzrostu i silny, kiedy te fizyczne wlasciwosci jego tak w pamieci ludu utkwily, iz nastepnie zrobiono z niego olbrzyma.

Jest rzecza niezmiernie ciekawa: kiedy powstala bajka o jego ziemskim pochodzeniu? czy jeszcze za zycia jego, czy tez dopiero w jakis czas po tragicznej smierci? Wiele danych przemawia za tym, ze juz za czasow jego dzialalnosci w stolicy ksiezycowego kraju pospolstwo, nawiazujac do kaplanskich legend balamutnych, jakoby ludzie z Ziemi przed wiekami przybyli, szeptac sobie zaczynalo i o tym badz co badz niezwyklym czlowieku, ze przyszedl z tej gwiazdy, stanowiacej najciekawszy fenomen niebieski na Ksiezycu. Ja osobiscie nie wierze jednak, aby te brednie sam Marek mogl byl rozglaszac o sobie; byl on zbyt rozumny, aby sie chcial narazac na smiesznosc. Co najwyzej sklonny jestem przypuscic, ze przez bierne zachowanie sie wobec powstajacej legendy, o ile uszu jego doszla, mogl poniekad pozwolic jej wzrosc i rozwinac sie, widzac korzysc dla siebie w takim podaniu wsrod tlumu o nadksiezycowym swoim pochodzeniu. To bowiem bierne przyzwolenie nie kompromitowalo go wobec ludzi rozumnych, a w oczach tlumu nadawalo mu znaczna powage.

W kazdym razie pochodzenie tego dziwnego czlowieka jest sprawa dotychczas niezupelnie wyjasniona. Zjawia sie nagle pewnego dnia - i to, ile podaniu mozna wierzyc, w Kraju Biegunowym, z dala od zwyklych ludzkich siedzib - zabiera z soba Braci Wyczekujacych, przybywa do stolicy przy Cieplych Stawach i wypedziwszy rzadzacego arcykaplana Malahude, bierze natychmiast ster wszystkich spraw w swoje rece.

Nikt go nie znal dzieckiem, nikt nie wie, gdzie sie chowal i skad nabyl tych rozleglych wiadomosci, ktore mu tak wiele pomogly w dalszym dzialaniu. Przypuszczenie, jakoby mor-cem byl z pochodzenia, nie wydaje mi sie dosc prawdopodobnym. Morcy na ogol bywaja tepi i trudno uwierzyc, aby ktory z nich sam z siebie doszedl do wynalazkow, wsrod szernow nawet nic znanych, jak na przyklad bron palna, ktorej wprowadzenie wlasnie Markowi, zwanemu Zwyciezca, ogolnie przypisuja.

To pewna, ze nie chowal sie w kraju przez ludzi zamieszkanym - poniewaz zas kazdy rozumny czlowiek odrzucic musi basn o cudownym przybyciu jego z Ziemi, ktora, jak wiadomo, jest gwiazda od Ksiezyca niezmiernie odlegla i wszelkiego zycia na lsniacej powierzchni swojej pozbawiona, wiec nie pozostaje nic innego, jak uznac za fakt od dawna w lonie Bractwa Prawdy podniesione przypuszczenie, ze ojczyzna Marka Zwyciezcy byla tamta, dzis dla nas niedostepna strona ksiezycowego globu.

Nie ulega bowiem najmniejszej watpliwosci, ze tam, w kraju niegdys zyznym i bogatym, jest w ogole gniazdo odwieczne ludzkosci. Na te prawde zwrocil pierwszy uwage zaginiony przedwczesnie medrzec Roda, ktory zarazem dowiodl w pismach swoich niezbicie, ze Ziemia nie tylko nie jest kolebka ludzi mieszkajacych na Ksiezycu, ale ze w ogole nie ma na niej i nie moze byc zadnych istot zywych. Z czcigodnym zalozycielem Bractwa Prawdy roznie sie jednak znamiennie w pogladach na powody, ktore sklonily ludzi do przeniesienia sie na te strone globu, przez szernow przed wiekami zajeta. Ojciec wiedzy naszej, Roda, sadzil, ze pod legendarna postacia Starego Czlowieka kryje sie wygnaniec, za zbrodnie jakies z kwitnacej ojczyzny na tamtej stronie wydalony, a co do wspolczesnego sobie Marka Zwyciezcy, przypuszcza, ze byl on po prostu poslem, majacym ludzi tutejszych pchnac do walki z szernami, niepokojacymi juz i tamte pod powierzchnia dzikiej pustyni ukryte i rozkoszne dziedziny.

Cenie niezmiernie powage Rody i nie watpie ani na chwile, ze ten wielki uczony musial miec wazne powody, kiedy tak utrzymywal, niemniej przeto musze w imie prawdy wrecz oswiadczyc, ze to, co powiedzial, jest glupstwem wierutnym. Stare ludzkie dziedziny wsrod Wielkiej Pustyni me. sa dzisiaj bynajmniej krajem kwitnacym. Zle sie tam ludziom dziac zaczyna, uwlaszcza ze jest im ciasno, gdyz pustynia chlonie coraz wiecej owe szczuple zyzne okolice, gdzie mozna zyc. Tak zwany Stary Czlowiek nie przybyl z pustyni sam, lecz przywiodl kilkoro ludzi: byla to niewatpliwie probna ekspedycja, czyby sie nie warto przeniesc na te strone?

Dlaczego zamiar nie doszedl do skutku i dlaczego za pierwsza wyprawa w ciagu wiekow calych nie wyruszyla nastepna- nie umiem na razie powiedziec. Byc moze, iz kraj pusty i ciezkie na nowiznie warunki zycia odstraszyly przyzwyczajonych do wygod mieszkancow starych siedzib wsrod pustyni. Garsc jednak, ze Starym Czlowiekiem przybyla, zostala na miejscu i rozradzajac sie, zawiazala niejako drugie spoleczenstwo ludzkie na Ksiezycu, z pierwszym zadnej nie majace stycznosci.

Po wiekach dopiero przypomniano sobie snadz w starych siedzibach o dawnej wyprawie i poslano Marka Zwyciezce, aby obaczyl, jak sie te rzeczy maja i czy warto sie tam przeniesc wobec coraz ciezszych warunkow zycia na Pustyni.

Marek zobaczyl przede wszystkim, ze szernowie tutaj kraj zawojowali, ze trzeba naprzod z nimi zrobic porzadek, jesli reszta ludnosci z tamtej strony, przenoszac sie tutaj, nie chce sie dostac w ich niewole. Stad owa wojenna wyprawa na poludnie, ktora ostatecznie nie byla calkiem bezowocna. Duzy szmat ladu zdobyto i osady tam zalozono, a chociaz popadly z czasem w zaleznosc od szernow, jednak stanowia przedmurze dla kraju tutejszego, okupujac sobie i nam spokoj pewnym niezbyt ciezkim, choc nie bardzo milym haraczem.

Zdaje sie, ze po ukonczeniu wojny Marek Zwyciezca chcial naprawde powrocic do swej ojczyzny. Podania o wozie ja nie uwazam za bajke. Marek woz jakis mial, zdolny dziwna sila unosic sie w gore, w ktorym przylecial z Pustyni, i ten woz ktos mu zepsul czy ukradl, tak ze nie mogl juz odjechac.

Odtad zaczyna sie jego tragedia.

W innym rozdziale niniejszej pracy, w zwiazku z walkami plemienia ludzkiego na Ksiezycu, kresle tez dzieje tej wyprawy Markowej na poludnie; tutaj opowiem tylko pokrotce wypadki, upadek i smierc tak slawionego niegdys Zwyciezcy bezposrednio poprzedzajace.

Wszystko, co robil Marek Zwyciezca, zdazalo do tego jednego celu: przygotowac tutaj grunt odpowiedni dla pustynnych ludzi, ktorzy przyjsc za nim mieli. W tej mysli, jako sie rzeklo, rozpoczal wojne z szernami, w tej samej mysli wypedzil energicznego arcykaplana Malahude i staral sie cala wladze ujac w swoje rece. Arcykaplan Elem, czlowiek chytry, na stolcu przez niego osadzony, poddawal mu sie poczatkowo we wszystkim, majac snadz nadzieje w stosownej chwili - moze dopiero po odejsciu Zwyciezcy? - zebrac dla siebie caly plon jego rzadow.

Tymczasem zaczela wzrastac niechec przeciwko przybyszowi, a to glownie z tego powodu, ze wzial sie on samowolnie do zmieniania odwiecznych i uswieconych praw, okreslajacych porzadek zycia na Ksiezycu. Nie domyslano sie wprawdzie, ze robi on to w tym celu, aby rozluzniwszy wszelkie wezly prawne i oslabiwszy najmozniejszych, ulatwic tym samym podboj kraju przez swoich wspolziomkow, w kazdym razie oburzenie wzrastalo z dnia na dzien.

Nie chcac byc niesprawiedliwym wobec i tak dosc juz w pewnych kolach poniewieranego Marka Zwyciezcy, musze tutaj zrobic pewne zastrzezenie. Co do powodow jego nowatorskich usilowan panuje wsrod ludzi uczonych przewaznie poglad powyzej wyluszczony; nie brak jednakze i takich, ktorzy wystepuja w jego obronie, nie posadzajac go o zla wole w tym wzgledzie. Byc moze, iz ow czlowiek bez zdroznego zamiaru oslabienia i wydania na lup tutejszego spoleczenstwa wprowadzic usilowal porzadek, zdaniem swoim dobry i obowiazujacy istotnie w jego ojczyznie, nie baczac jeno, ze tu stosunki sa inne i to, co mogloby byc na Pustyni dobre, tutaj zgubnym stac by sie musialo.

Pozostawiam na razie te sprawe nie rozstrzygnieta. To pewna, ze przygotowywal grunt czy dla zawojowania tutejszego spoleczenstwa, czy tez dla polaczenia sie rozdzielonych spoleczenstw ludzkich na Ksiezycu - i ze mu sie to nie powiodlo.

Zazadano od niego wrecz, aby opuscil te okolice i wyniosl sie co rychlej, skad przyszedl. On gotow to byl uczynic, moze nawet z mysla, iz wkrotce z ziomkami swymi powroci, ale tymczasem sztuczny woz mu sie zepsul. Opowiadaja, ze po otrzymaniu tej wiesci wpadl w rozpacz. Poczatkowo nie chcial jej wierzyc i wybral sie niezwlocznie sam do Kraju Biegunowego, gdzie woz mial byc w poteznej rurze zelaznej schowany. (Rura ta stoi podobno do dzis dnia w owym miejscu, rdza juz na poly strawiona).

Przekonawszy sie o prawdzie dla siebie niemilej, powrocil do stolicy przy Cieplych Stawach - i to sie stalo ostatecznie jego zguba. Czlowiek to byl ambitny, niespokojny i zadny

wladzy. Gdyby byl osiadl gdzies w odleglych okolicach albo przeniosl sie do nowych osad w krainie szernow za morzem, bylby moze dozyl spokojnej wzglednie starosci. Jednak usposobienie jego na to nie moglo sie zgodzic; chcial panowac za wszelka cene - gdy nie mogl przy pomocy swoich rodakow, to sam - i na swoj sposob uszczesliwiac lud, ktory tego zgola nie pragnal.

Zamieszkal wiec w dawnej swiatyni i stamtad poczal wydawac rozkazy. Nie bardzo go zrazu sluchano, ale on, otoczywszy sie nieliczna, lecz na wszystko gotowa garscia zwolennikow i zgromadziwszy kolo siebie pewna liczbe towarzyszow broni z czasow wyprawy na poludnie, sila posluch wymuszal.

Nie wiadomo czy prawda jest to, co mowia o orgiach, jakie mial w domostwie swoim wyprawiac - w kazdym razie jednak sposob jego zycia byl tego rodzaju, ze nie mogl sie podobac mieszkancom tego kraju, ktorzy radzi byli widziec u przybysza, zmuszonego pozostawac miedzy nimi, raczej powsciagliwosc pewna i pokore.

Arcykaplan Elem, pozniej, jak wiadomo, przez nastepce swego Sewina uduszony, zlym okiem patrzyl na to wszystko, ale jako czlowiek madry i ostrozny obawial sie sam otwarcie wystapic przeciw samozwanczemu wladcy. Usuwal sie tedy w cien, podburzajac natomiast coraz bardziej lud przeciw niemu - i to przewaznie za posrednictwem owego Sewina, wowczas zaufanego slugi swojego, jako tez zaprzedanego mu dusza starca, niejakiego Chomy, pozniej przez.niektorych za proroka uznanego.

Wreszcie tak rzeczy stanely, ze lada chwila grozil wybuch otwartej walki. Czul to snadz i Marek Zwyciezca, bo gromadzil sily, jakie mogl zebrac, a nawet napisal listy do niejakiego Jereta, wowczas naczelnego rzadcy krajow na szernach zdobytych, aby mu przybyl z pomoca. Jeret ow, czlowiek nader dzielny, chociaz nie bardzo madry. Marka wprawdzie nie lubil, majac z nim jakies spory osobiste, pono podczas wyprawy wojennej powstale, ale byl tak sprawie jego reform oddany, iz gotow byl przyjsc z bitnymi ludzmi na wezwanie i mordowac, kogo by on mu wskazal.

Oczekiwal tedy Marek Zwyciezca jego przybycia, gdy nagle zamiast tego otrzymal wiesc, ze Jeret zginal w drodze z reku nieznanego zabojcy. Niektorzy utrzymuja, ze szern go jakis napadl, ale sa i tacy, ktorzy przypuszczaja, iz smierci owej nie byl obcy arcykaplan Elem, obawiajacy sie slusznie nadejscia posilkow i wybuchu wojny domowej.

Dosc, ze i te rachuby szalonego przybysza zawiodly. Teraz zobaczyl nareszcie, ze sam sobie zostawiony, z malenka jeno garstka zwolennikow, choc sie Zwyciezca mianowal, na zwyciestwo tutaj liczyc nie moze, i postanowil poniewczasie opuscic okolice Cieplych Stawow. Na to jednak nie pozwolono. Ujeto go podstepem i zwiazanego stawiono przed sadem.

Dlugie byly spory, kto ma wyrok wydawac w tej sprawie. Arcykaplan Elem, nie lubiac w ogole wystepowac otwarcie ze swym zdaniem, a moze obawiajac sie troche zarzutu, ze teraz sadzi czlowieka, ktorego sam poniekad sprowadzil i Zwyciezca mianowal, wymawial sie od tego sadu i chcial wszystko zwalic na barki Sewina. Bylo to bardzo chytrze i madrze pomyslane; lud jest zmienny i Elem snadz przewidywal, ze kiedys uczcic gotow straconego dzisiaj - przeto chcial sobie przygotowac odwrot, dzialajac przez swego zausznika. Zreszta Sewin stawal sie juz niewygodnym i niebezpiecznym - sadze wiec, ze arcykaplan mial takze uboczna mysl wyzyskania w przyszlosci przeciw niemu tego wyroku, ktory nie mogl wypasc inaczej, jak tylko zgodnie z wola ludu, to jest na smierc.

Ale i Sewin nie mniej od Elema byl chytry. Przejrzal on gre i tak sprawa pokierowal, ze wlasciwie nie on wydal wyrok, lecz sam lud. A nawet poszedl dalej, bo kiedy sie Elem najmniej tego spodziewal, wkrotce po straceniu Marka Zwyciez-cy, gdy jeszcze oburzenie przeciw niemu nie przygaslo, uknul spisek i osadziwszy rzadzacego arcykaplana jako wspolnika rzekomego Zwyciezcy, ujal go i kazal udusic, gloszac sie arcykaplanem na jego miejscu. To zreszta nie przeszkodzilo mu wcale pod koniec zycia i panowania oglosic Marka za meczennika, ktoremu sie wdzieczna za dobrodziejstwa pamiec nalezy.

O samym meczenstwie Marka Zwyciezcy opowiadaja przesadzone rzeczy. Prawda jest, ze go wedle dawnego na Ksiezycu obyczaju ukamienowano nad brzegiem morza, nie okrutniej i nie zawzieciej niz wielu innych, ktorzy w dawnych czasach wystepowali przeciw ustanowionemu i uznanemu porzadkowi spraw na Ksiezycu. Podobno ostatni cios nozem, w serce wymierzony i smiertelny, zadala mu wnuczka starego arcykaplana Malahudy, mszczac sie w ten sposob smierci dziadka, ktory mial zginac podstepnie zgladzony na rozkaz Marka Zwyciezcy.

Jezeli teraz rzucimy okiem na cala te sprawe, dziwna, a jednak tak po prostu i logicznie sie rozwijajaca, i zechcemy ja ujac w pewna ilosc sadow jasnych a niewatpliwych, to wypadnie nam je mniej wiecej w ten sposob sformulowac:

1. Marek Zwyciezca na smierc zasluzyl, a to:

a) ze wzgledu na realny porzadek rzeczy,

b) ze wzgledu na idealny porzadek rzeczy na Ksiezycu.

2. Smierc jego stala sie nieszczesciem, a mianowicie:

a) ze wzgledu na porzadek rzeczy realny,

b) ze wzgledu na porzadek rzeczy idealny.

Zasadniczo co do ustepu l. zauwazyc nalezy, ze na smierc wlasciwie zasluguje kazdy, kto wyrok smierci otrzyma - przynajmniej wobec tego, kto ten wyrok wydaje. To jest jasne i nie potrzebuje dalszych dowodow. Moze tu tylko zachodzic pytanie: czy wyrok ow byl zgodny z racja pewnego porzadku? czyli innymi slowy: czy ze stanowiska ogolnego mozemy przyznac mu slusznosc na danym miejscu i w danym okresie czasu? To wlasnie mam zamiar roztrzasnac.

Naprzod, co do ustepu l. a) - Realnym porzadkiem rzeczy nazywam te sume istniejacych stosunkow, ktora sie sklada na towarzyskie, gospodarcze i panstwowe bytowanie danego spoleczenstwa. Jezeli pewne stosunki sie wytworzyly, to znaczy, ze byly potrzebne, a wiec i konieczne. Kto usiluje przelamac ten istniejacy stan rzeczy, chociazby w najlepszej mysli, wystepuje przeciw rzeczy potrzebnej i koniecznej i tym samym staje sie winnym zbrodni przewrotu spolecznego i kare sciaga na siebie.

Nie waham sie twierdzic tego glosno, ja - profesor Omilka, choc jestem czlonkiem i nawet przewodniczacym Bractwa Prawdy, ktore przez wielu jest posadzane o przewrotowe dazenia. Byc moze, iz niegdys, kiedy Bractwo nasze bylo jeszcze zwiazkiem tajnym, podobne mysli switaly w glowach niektorych jego uczestnikow, ale od tego okresu dzieli nas juz sporo czasu i dzisiaj z podniesionym dumnie czolem wyznac mamy prawo, ze ulepszac tylko chcemy powoli i rozjasniac istniejace stosunki, a nie wywracac je nieopatrznie.

Dzialalnosc Marka Zwyciezcy zas byla wlasnie nieopatrzna. To jest najwlasciwsze wyrazenie. Nowinami swoimi rujnowal istniejacy porzadek, chcac na jego miejscu postawic nowy, ktorego nikt nie pragnal, a zatem: ktory nie byl potrzebny, a tym mniej konieczny. Slusznie wiec, jako burzyciel rzeczy przez wieki cale budowanych, jako gwalciciel w przyrodzony sposob wzroslych stosunkow, zasluzyl na smierc.

Z idealnym porzadkiem rzecz sie ma znowu nieco odmiennie. Nazywam nim tutaj ow porzadek jeszcze nie istniejacy, ku ktoremu spoleczenstwo dazy, jako ku wynikowi rozwoju danych stosunkow. Ten idealny porzadek ma na przyklad Bractwo Prawdy na oku, starajac sie przyspieszyc jego urzeczywistnienie srodkami (jak byc powinno) dozwolonymi i legalnymi.

Otoz glowna koniecznoscia przyszlosci jest dla ludzi zrozumienie tej niewatpliwej a dotychczas nie dosc powszechnie uznanej prawdy, ze czlowiek na Ksiezycu powstal i tutaj ma zyc, wszelkie zas opowiadania o zagwiezdnym jego pochodzeniu sa bajka szkodliwa, bo odciagajaca jego uwage od jedynych rzeczywistych zadan zycia. Niezdrowi marzyciele wybrali sobie na rzekoma ojczyzne gwiazde najwieksza i rzadko stad widywana, nazwawszy ja Ziemia. Czas by juz bylo te niedorzeczna nazwe zmienic. Ziemia nazywamy na Ksiezycu grunt, ktory mamy pod nogami; mowimy na przyklad: ziemia zyzna albo jalowa i tak dalej. Otoz od czasu, kiedy sobie ubrdano, ze gwiazda owa byla gruntem dla czlowieka, poczeto ja rowniez "Ziemia" nazywac. To jest rzeczywiste pochodzenie tego balamutnego nazwania, ktorego usuniecie wielu bledom kres mogloby polozyc.

Wracajac do sprawy Marka Zwyciezcy zaznaczyc nalezy, ze zjawienie sie jego odwloklo urzeczywistnienie owego idealnego porzadku przyszlosci i prawdy, utrwalajac mnostwo jego zwolennikow w smiesznym przekonaniu, ze tak zwana Ziemia jest zamieszkana i ze stamtad ludzie pochodza. To, ze sam Marek wprost o sobie nigdy nie twierdzil, jakoby przybyl z Ziemi, winy jego nie zmniejsza, gdyz twierdzeniom takim nie przeczyl, co bylo jego pierwszym obowiazkiem. Bedacego tedy zawada w rozszerzeniu Prawdy na Ksiezycu slusznie na smierc skazano.

To jest jedna strona tej calej sprawy. Druga przedstawia sie znowu inaczej. Powiedzialem, ze smierc jego stala sie nieszczesciem. Kazda smierc wlasciwie jest nieszczesciem, a przede wszystkim dla tego, kto ja ponosi, zwlaszcza niedobrowolnie i w pelnym zdrowiu. Ale tutaj nie o to idzie. Chodzi mnie, jako czlonkowi Bractwa Prawdy, zawsze o realny i idealny porzadek rzeczy na Ksiezycu.

Marek Zwyciezca, wprowadzajac rozne nowiny w urzadzenia spoleczne, sprawil tylko wiele zamieszania, a przedwczesnie stracony, niczego nie mogl doprowadzic do konca. Gdyby byl dalej zyl i dzialal, byloby sie pokazalo w koncu albo: ze zamiary jego byly dobre i urzeczywistnione korzysc moga przyniesc stosunkom spoleczenstwa na Ksiezycu, lub tez: ze sa zle niewatpliwie i w ogole w pelni urzeczywistnic sie nie dadza.

W jednym i w drugim razie bylby z tego pozytek. W pierwszym, ktory ja zreszta uwazam za nieprawdopodobny, smierc jego przeszkodzila udoskonaleniu sie realnego porzadku rzeczy na Ksiezycu, w drugim - wykazaniu niewatpliwej doskonalosci podstaw porzadku obecnie istniejacego. Wtedy nie byloby owych sporow, dzisiaj toczonych o wartosc jego teorii, i nie byloby powstajacego czestokroc stad zamieszania.

Rowniez ze wzgledu na idealny porzadek smierc jego nie byla bynajmniej zakonczeniem pomyslnym. Jak wiadomo, cialo jego spod kupy kamieni, ktorymi go zabito, bylo przez kogos wykradzione i spalone czy tez ukryte, tak ze zwlok pozniej nikt juz nie widzial. To dalo pochop ciemnym jego zwolennikom do przypuszczenia, ze Marek Zwyciezca po smierci moca jakas nadzwyczajna sam spod owych kamieni wyszedl i wrocil spokojnie na Ziemie, podobnie jak to utrzymuje legenda o tak zwanym Starym Czlowieku. To znowu umocnilo tylko znaczna czesc ludu w starym bledzie o ziemskim czlowieka pochodzeniu. Gdyby byl zyl do konca i umarl pozniej, jak kazdy porzadny czlowiek na Ksiezycu umiera, basn taka o nim powstac by nie mogla.

Zreszta byc bardzo moze, iz zyjac dluzej, dalby sie byl moze w koncu naklonic do wyjawienia Prawdy, ktorej my, w Bractwo zwiazani, sluzymy, i bylby przyznal, ze pochodzi z tamtej strony Ksiezyca i ze tam jest odwieczny ludzki poczatek. To musialoby, jak wierze, polozyc raz na zawsze kres wszelkim bledom i przyspieszyc urzeczywistnienie idealnego a tak upragnionego porzadku. Obecnie zas, z wyjatkiem czlonkow Bractwa Prawdy, wszyscy ku Ziemi oczy wytrzeszczaja: zwolennicy ubitege pseudo-Zwyciezcy w przekonaniu, ze on stamtad na nich duchem patrzy, a przeciwnicy - czekajac z tej pustej gwiazdy nowego, tym razem prawdziwego Zwyciezcy.

Na wszelki sposob nie jest dobrze.

III

Poslowie do Braci,

gdziekolwiek by oni byli, z wiescia dobra o Zwyciezcy, ktory zyl miedzy nami

Rozdzial piecdziesiaty siodmy

Tak tedy Zwyciezca odwieczerza onego zebral byl ucz-nie swoje podle murow miasta na miejscu, kedy niegdys byl zamek szernow zburzony, a obaczywszy, iz wszyscy kolo niego usiedli, odezwal sie do nich, mowiac:

"Powiadam wam, ze przyszedl czas, abych was opuscil, powracajac na jasna gwiazde Ziemie, skad do was przybylem i kedy jest dom wieczysty Starego Czlowieka, ojca duchow waszych.

Policzylem dni spedzone miedzy wami i zwazylem trud zdzialany i widze, wstecz sie ogladajac, ze niczego juz dorzucic nie moge do tego, co uczynilem.

Znuzony jestem i odpocznienia laknie dusza moja - i serce moje patrzy ku gwiezdzie dalekiej nad pustyniami.

Ostaniecie tu sami, abyscie pielegnowali zasiew reku moich, a jesli was beda przesladowali dla mojej pamieci, cieszcie sie mysla, a umacniajcie, ze plony obfite zbiora wnukowie wasi...

Dla mnie pora juz do Kraju Biegunowego, kedy czeka woz moj skrzydlaty, gotow niesc mnie przez nirho szerokie do jasnego domu mojego".

Gdy to powiedzial, placz sie wszczal miedzy uczniami; niektorzy zakrywszy twarze, popadali na kamienie, szlochajac; inni chwytali go za rece, proszac, aby jeszcze pozostal pomiedzy nimi.

Zwlaszcza kobiety, ktore niegdys w moc szernow byly popadly, a teraz laska Zwyciezcy do spolecznosci ludzkiej na powrot przyjete, padaly do nog jego i wlosami okrywajac jego obuwie, blagaly z krzykiem, aby ich nie opuszczal, lecz pozostal zawsze na Ksiezycu.

Zwyciezca sluchal dlugo placzu i prosb, nie odpowiadajac zgola, az wreszcie powstal i wyciagajac rece ponad glowy schylonych, powiedzial:

"Tesknota mnie wola na gwiazde moja rodzinna, ale moze pozostalbym miedzy wami, gdybym wiedzial, ze wam to korzysc przyniesie.

Wszalakoz nie jest dobrze, abyscie zawsze mieli pasterza ponad soba, kiedy ja was ucze, ze czlowiek sam sie rzadzic powinien i sam o sobie stanowic. Jesli dziecmi sie staniecie przy mnie i poddanymi, jakoz bedziecie pozniej dobro czyniacymi panami samych siebie?

Lepiej jest, abym juz poszedl..."

To powiedziawszy, zstepowal ze wzgorza, idac ku miastu, a uczniowie szli za nim, smutni i przygnebieni bardzo.

Byl zas wieczor bliski i slonce mialo wnet zajsc, wiszac i nisko ponad rowninami, ktoredy jest droga w Kraj Biegunowy.

A kiedy z uczniami wstepowal Zwyciezca w mury miasta, zabiezeli mu droge ludzie niektorzy, ktorych on niegdys byl wyslal do Kraju Biegunowego, i wolac poczeli z daleka, iz nie masz juz wozu cudownego, ktory go ongi przyniosl byl z Ziemi.

Tedy Zwyciezca przerazil sie bardzo i dopytywal ich, aby mowili prawde wszystko, co by wiedzieli.

Oni zas jeli opowiadac, jako nie znalazlszy wozu na miejscu, kedy byl, wracali juz w srogim pomieszaniu, kiedy u pierwszych ludzkich osad napotkali kobiete niejaka imieniem Nechem, ktora Zwyciezca ustanowil byl strazniczka wozu swietego.

Ta opowiadala im z placzem i narzekaniem wielkim, iz czasu pewnego przyszli duchowie, a otoczywszy woz blyskawica jaskrawa i tak go przed oczyma jej zakrywszy, uniesli z soba w przestworze.

Ten ci byl znak, iz na Ziemi chca, aby Zwyciezca na zawsze na Ksiezycu pozostal i poniosl tutaj smierc dla dobra ludzi, ktorzy w niego uwierza.

Rozdzial piecdziesiaty osmy

Tedy przez dziewiec dni i nocy budowal Zwyciezca woz nowy, az dnia dziesiatego, przekonawszy sie, iz duchy nie chca, aby z Ksiezyca mogl odejsc, wezwal ucznie swoje i tak do nich przemowil:

"Los moj sie dopelnil, ktory mi kaze pozostac z wami az do smierci. Rzucalem dotychczas siew, plonu ja zbierac nie bede, ale chce plugiem przeorac ziemie, izby ziarno w niej nie zaginelo.

Wy jestescie trzoslem i lemieszem, i radlem, ktore wodze po twardych zagonach, odwalajac skiby i niszczac na nich bujna zielen chwastow. Powstawac beda przeciw wam, iz burzycielami jestescie, ale wy ufajcie mi i slowom moim, ktore do was mowilem.

Nie przyszedlem was uczyc pokory ani poddania sie, ani cierpliwosci bezczynnej, ani wyrzeczenia, ktore zadnych nie przynosi owocow.

Mowie wam tylko: myslcie wiecej o dniu jutrzejszym niz o chwili obecnej, wiecej o pokoleniu przyszlym anizeli o tym, co zyje okolo was. Oto zalozymy tutaj kuznie ognia, ktory przyszle wieki oswietli, i dom burzy, co odswieza zgnile powietrze w poludnie".

Tak mowil wonczas Zwyciezca do uczniow swoich, ktorzy go sluchali w milczeniu, znaczac w pamieci slowa, ktore powiedzial.

I od onego dnia osiadl Zwyciezca w swiatyni w posrodku miasta, ktore jest przy Cieplych Stawach, i zamknal sie w niej z przyjacioiy swymi, by go snadz nie naszli podstepem wrogowie, ktorzy juz wowczas umyslili go zabic.

A ktorzy chcieli nauk jego sluchac, przychodzili we dnie i w nocy, a on szedl z nimi na dach i tu w obliczu nieba i morza powiadal im to wszystko, o czym juz byla mowa w tych ksiegach. Jesli zas spostrzegl zlo albo poslyszal o jakiej nieprawosci arcykaplanskiej, tedy posylal ludzi uzbrojonych i karal.

Czekal zas Zwyciezca na przyjaciela i sluge swego Jereta, ktory byl za morzem; napisal byl bowiem listy po niego, aby przybywal z moca, jaka zebrac zdola, gdyz czas juz uczynic lad na ksiezycowym swiecie.

Po trzech dniach i trzech nocach atoli na Jereta przybywajacego napadl w drodze szern, ktorego chowal sobie arcykaplan Elem, aby niszczyc nim ludzi, i zabil go. Poslyszawszy o tym, Zwyciezca zaplakal gorzko i przez dlugi czas nie przyjmowal pozywienia, zalujac przyjaciela i slugi.

Kiedy jednak poludnie bylo na niebie, zawolal uczniow i tak do nich powiedzial:

"Jestesmy tutaj osaczeni i nic dobrego zdzialac nie mozemy, gdyz wrogowie wiaza nam rece, dybiac na kazdym kroku na zycie nasze.

Zbierzcie sie oto wszyscy, a opuscimy to miasto i pojdziemy w Kraj Biegunowy, kedy Ziemie widac na niebosklonie. Tam uczyc was bede i mowic slowa ostatnie, ktore sa jeszcze to powiedzenia, nim los sie moj dopelni".

Tedy zebrali sie wszyscy i odziawszy sie, przypasali bron i ruszyli razem ze Zwyciezca ku bramom miasta, azeby wyjsc na rownine.

Ale bramy zastali zaparte. Arcykaplan Elem bowiem poslyszal byl juz, iz Zwyciezca chce ujsc z uczniami swymi, i umyslil go zabic, nim odejdzie.

Poczeli tedy ludzie tluc w bramy, aby uczynic w nich wylom, ale tejze chwili przybiezeli poslowie od arcykaplana i udawszy pokorne twarze, blagali Zwyciezce, aby nie odchodzil, lecz poszedl jeszcze do Jego Wysokosci, ktory zwolal wielkie zgromadzenie ludu i tam w obliczu wszystkiego narodu ksiezycowego chce uczynic z nim zgode.

Zwyciezca wiedzial, iz arcykaplan zlo zamierzyl w sercu, ale poczul, ze to jest los jego, ktorego juz nie uniknie, i przykazawszy uczniom czekac spokojnie pod murami, poszedl sam, majac poslow Elema kolo siebie z obojego boku.

A kiedy weszli w boczna ulice, tak ze stojacy podle bram uczniowie nie mogli widziec, co sie z mistrzem dzieje, wyskoczyli siepacze arcykaplanscy zza weglow i narzuciwszy Zwyciezcy dlugie sznury na glowe i rece, obalili go znienacka na ziemie.

Uczniowie, krzyk jego poslyszawszy, chcieli mu biezyc na pomoc, alisci wojsko, dotychczas po domach sasiednich ukryte, wypadlo z nagla i otoczywszy garsc ludzi przewazajaca sila, wiazac zaczelo zmieszanych utrata mistrza i wodza.

Rozdzial piecdziesiaty dziewiaty

Tak tedy Zwyciezca, podstepem ujety, stawien mial byc przed sad arcykaplanski. Wprzody jednak dla wiekszego uragowiska zawleczono go w wiezach do sklepu podziemnego w swiatyni i przykuto do sciany, kedy niegdys trzymany byl szern Awij, dawny wielkorzadca, przez Zwyciezce ongi w pierwszej bitwie ujety.

Szern ten umknal byl z Elemowa pomoca i chowal sie w ukryciu pod jego opieka, jako sie juz rzeklo.

Otoz kiedy siepacze odeszli, pozostawiwszy Zwyciezce samym, szern ten zjawil sie przed nim, a usiadlszy na stosie porzuconych ksiag swietych, w ktorych spisana byla Obietnica, poczal mu uragac.

"Uwolnij sie - mowil - jesli jestes Zwyciezca naprawde! Oto jam byl tutaj przez ciebie przytroczony, a teraz jestem wolny i patrze na ciebie, ktory zginiesz.

Moglbym cie zabic sam i nawet nie zdolalbys sie bronic przeciw rekom moim, aleja wole, aby cie lud zabil, ktoremu dobrze czyniles!

Czekam juz dlugo na smierc twoja, a kiedy ja zobacze, powroce do braci mojej za morze i opowiem im, jak zginal ten, ktory smial sie mianowac Zwyciezca nad nami!"

Tak mowil szern i smial sie. Wszelako Zwyciezca mu nie odpowiadal, trwajac w myslach o Ziemi, na ktora wnet juz mial duchem powrocic.

Wtedy szern, zblizywszy sie, poczal go kusic i mowil:

"Obiecales mnie niegdys wziac z soba na Ziemie i pokazac ludziom, ktorzy na niej mieszkaja. Ty juz na Ziemie nic wrocisz sam, ale za morzem wielu z moich rodakow nie widzialo cie jeszcze. Poklon mi sie i przysiegnij, ze bedziesz mi sluzyc wiernie jak pies, a wyrwe cie z reki ludu twojego i wezme do kraju szernow, abys zyl tam spokojnie i cwiczyl morcow w wyrobie broni palnej, z ktora poslemy ich pozniej na zawojowanie twych braci..."

Tedy Zwyciezca otworzyl oczy i pojrzawszy na szerna, odparl:

"Prozno mnie kusisz, zwierzu. Chociaz ja zgine, wasze panowanie jest juz skonczone, bom ja je zlamal rekoma, i nigdy juz czlowiek najlichszy nawet szernom sluzyc nie bedzie!"

W tymze czasie, kiedy Zwyciezca od szerna byl nagabywany, zebrali sie starsi z ludu w palacu arcykaplanskim i radzili razem z Elemem, co by z ujetym poczac.

Wnet zgodzili sie wszyscy, iz nie masz innego sposobu, jeno zgladzic go trzeba, aby zagasic to swiatlo, ktore zen bucha i oczy ich razi, do mroku a cienia duszy przywykle.

Tak tedy smierc jego postanowiono, i to co najrychlejsza, aby go snadz przyjaciele jego, zebrawszy sie, nie odbili z wiezienia. Bano sie jednak wydac wyroku, izby lud, przejrzawszy z czasem, nie zwrocil sie przeciw katom dobroczyncy, zbawcy i nauczyciela swojego. Umyslili tedy uczynic tak, azeby motloch sam smierci Zwyciezcy zazadal, jakoby wbrew woli arcykaplana i starszyzny.

Poslal wiec Elem szpiegow i podburzycieli swoich miedzy lud, ktorzy mieli go pouczac, jak ma wolac, kiedy zbierze sie sad, a zas zausznika swego, Sewina, wyslal na plac ze starszymi ku sadzeniu Zwyciezcy.

Ten ci Sewin arcykaplanowi byl wielce oddany i umyslil byl wszystko uczynic, co on zechce. Ale w tym dniu laska Ziemska zeszla na dusze jego i przejrzal, i straszno mu sie zrobilo, iz sadzic a skazywac ma tego, ktory byl swiatlem Ksiezyca.

A tymczasem Zwyciezce na wozie, zwiazanego jakoby zbrodniarza, przed sad przywleczono i wystapili przekupieni ludzie, ktorzy swiadczyc mieli przeciwko niemu.

A nie bylo zbrodni ani winy, ktorej by na jasna glowe jego nie rzucano. Obwiniono go o grabiez i gwalt, i bunt, i zdrade, nawet o spolke z szernami, ktorych pogromca byl i niszczycielem.

Wszelako Zwyciezca nie otwieral ust, lecz sluchal w milczeniu wszystkiego, co mu zarzucano, bedac juz myslami na jasnej gwiezdzie Ziemi, skad ludziom byl poczatek i kedy zbawione dusze przebywaja.

Wreszcie gdy oszczercy i falszywi swiadkowie mowic zaprzestali, on jakby sie ocknal i unioslszy sie na wozie, ile mu wiezy pozwalaly, zawolal mocnym glosem do ludu:

"Przybywajac tutaj z Ziemi, o! ludu ksiezycowy, nie wiedzialem nawet, ze jestem tak hojny! Dalem wam zycie moje i smierc wam moja daje! Stalem sie naprawde Zwyciezca przez was oczekiwanym, a dzien dzisiejszy jest naprawde korona mego tryumfu! Po smierci nikt mnie juz w duszach waszych zwalczyc nie zdola! A uczniowie i przyjaciele moi, ktorzy tu moze jestescie, pamietajcie zbrodnie, ktore mi zarzucaja, gdyz wnet nadejdzie czas, kiedy beda nazwane cnotami!..."

Chcial mowic jeszcze dalej, ale krzyk sie podniosl miedzy starszyzna, a potem takze wsrod tlumu, ze bluzni. Tedy jeden z najetych siepaczy przypadl ku niemu, a bojac sie podejsc blizej, uderzyl go w glowe dlugim kijem, ktory trzymal w reku, mowiac:

"Milcz, psie!"

A oto z posrodka sedziow powstal Sewin z pobladlymi wargami i zawolal:

"Nie bede sadzil tego czlowieka! Litosci jest pelne serce moje, gdy patrze na jego upadek, i was prosze o litosc dla niego. Wszelako czyncie z nim, co sami zechcecie".

Gdy to powiedzial, odwrocil sie i odszedl, twarz swoja zakrywszy, a za nim powstali inni sedziowie, oddajac Zwyciezce na tup motlochowi.

Rozdzial szescdziesiaty

Tedy uwiazano u nog jego sznury, a jako byl lezal na pomoscie wozu ze skrepowanymi rekoma, tak go z niego sciagnieto i przyprzaglo sie do kazdego sznura po szesciu ludzi, i powlekli go po ulicach miasta, az jasne kedziory glowy jego krwia sie zabarwily od ran, wybitych twardymi kamieniami bruku.

Tlum zas biegl za wleczonym liczny i krzyczal, podzegajac ciagnacych ludzi do coraz szybszego biegu. A tam, gdzie gawiedz ona przeszla, szli potajemnie uczniowie Zwyciezcy (bali sie bowiem tlumu) i zbierali chustami krew jego najdrozsza, placzac.

A nalazla sie tez miedzy nimi kobieta jedna nierzadna i opetana, imieniem Ihezal, ktora byla wnuczka arcykaplana Malahudy, zabitego przez szerna, ktorego sobie chowal byl Elem na zgube dusz ludzkich.

Ta niegdys upatrzyl sobie byl Zwyciezca, izby ja przywiesc ku dobremu, jako iz zal mu bylo jej duszy zatraconej, gdyz piekna byla na ciele i do slonca wschodzacego zgola podobna. Alisci ona szalem zdroznym opetana chciala meza poznac w Zwyciezcy, a kiedy uwidziala, ze istota jego jest na wskros boska, znienawidzila go i zemste mu poprzysiegla.

Ta biegla teraz za pochodem i uragala wleczonemu, i bluznila glosno, krzyczac, az ustala wreszcie od wielkiego znuzenia, gdyz watla byla jako kwiat.

Tak ja naszli uczniowie, krew Zwyciezcy zbierajacy, lezaca twarza na kamieniach brukowych z wlosami pelnymi krwi jego i szlochajaca. Przelekli sie tedy bardzo, izby ich nie wydala, lecz ona, powstawszy, nowym tknieta obledem, wolac jela, wielka zalosc udajac, aby biezeli i ratowali Zwyciezce z reku katow.

A kiedy oni stali w pomieszaniu, nie wiedzac, co by te slowa jej niespodziewane mialy oznaczac, ona - odmieniwszy twarz, nagle wybuchnela smiechem i bluznic sprosnie zaczela, miotajac przeklenstwa srogie na jasna glowe Zwyciezcy, z placzem i smiechem na przemian.

A pozniej poszla do domu swojego przybrac sie w szaty godowe i wlosy zmierzwione utrefic.

Zwyciezce tymczasem przywlekli siepacze nad brzeg morza, a ocuciwszy go, gdyz zemdlal byl w drodze, dzwigneli go na sznurach pod pachy zalozonych i przywiazali do slupa wysokiego, ktory tam stal z dawien, sluzac za znak lodziom, wplywajacym do przystani.

Przyprowadzono tez morca niejakiego, ktory odprzysiaglszy sie szernow, sluzyl Zwyciezcy wiernie jak pies i z nim razem byl pojmany.

Temu obiecywano wielka zaplate, izby Zwyciezce zgladzil, chciano bowiem, aby dla wiekszej hanby zginal z reki nieczystej. Morzec ow jednak, dobrym duchem nawiedzony, wzdragal sie tej zbrodni uczynic, przeto zakopano go w piasku glowa na dol tuz u stop Zwyciezcy, tak iz wierzgajac przed smiercia nogami, kopal obnazone i krwawe jego kolana.

Wtedy zaczeto Zwyciezce z wielkim krzykiem kamienowac, aby sie spelnily slowa proroka: "Dalem wam laske, wyscie sie za to glazem dla mnie stali. Krew moja jest pieczec".

Wszelako duchy ziemskie, z wysoka zeslane, otoczyly go chmura niewidzialna, ktora ped miotanych kamieni petala, tak iz miekko na cialo jego padaly, zgola mu krzywdy nie czyniac.

Wiatr sie zas zerwal burzliwy, niezwykly o tej porze

(bylo to bowiem juz przed wieczorem), i pedzil waly morskie na piasek wybrzeza, huczac.

Trwoga poczynala ludzi obejmowac i byli tacy, ktorzy radzili, aby Zwyciezce zdjac ze slupa i puscic wolno albo tez odbiezec, pozostawiajac go wlasnemu losowi i mrozom nadchodzacej nocy.

Kiedy tak mowiono, zjawila sie od strony miasta Ihezal, strojna w szaty jaskrawe i z utrefionymi wlosami na glowie. A szla ze smiechem, jakoby na wesele idac, choc obled jej wyzieral z oczu, niespokojnie naokol biegajacych.

Dojrzal ja Zwyciezca, a poniewaz byl jej dobrze czynil przez cale zycie, wiec sadzil, iz ona teraz biegnie jemu na pomoc. Wzmogl sie tedy i glowe skrwawiona nieco unioslszy, zawolal na nia imieniem: "Ihezal!"

Wolal zas, nie aby pomocy od niej zadac, gdyz wiedzial, ze smiercia musi dzielo swoje zamknac i ze go niczyja reka nie wybawi, ale iz pragnal jej nawrocenia i sadzil, ze duch ja dobry w ostatniej chwili naszedl na widok srogiej meki jego.

W kobiecie tej jednak serce bylo nad wyraz zatwardziale, taz ze przybieglszy ku niemu, miasto litosc mu okazac albo pozalowanie, ujela noz ostry i wspinajac sie na palce, razila go w serce, iz skonal.

Co gdy uczynila, duchy ja zaraz zle napadly i zaczela tanczyc, i jeczec, i szlochac, i opetana pognala ku ogrodom na stokach obok swiatyni i tam kedys przepadla na zawsze, przez duchy one nieczyste snadz uniesiona.

A tejze chwili kiedy skonal Zwyciezca, szern sie pokazal z rozpietymi czarnymi skrzydlami na dachu swiatyni, a podleciawszy krzywym lotem z nieslychana zuchwaloscia w posrodku ludu, usiadl na szczycie slupa, kedy bylo cialo.

Rozdzial szescdziesiaty pierwszy Tlum, przerazony zjawieniem sie szerna i z nagla powstajaca burza, rozbiegl sie rychlo, ostawiwszy cialo krwawe i martwe, do slupa jeszcze przywiazane.

Nad wieczorem dopiero nadeszli sludzy arcykaplanscy i poprzecinawszy sznury, zdjeli zwloki i przysypali wielka kupa piasku i kamienia.

W posrodku nocy jednakze stala sie jasnosc niezmierna i z hukiem ogromnym, do uderzenia tysiaca piorunow podobnym, przybiezal w ogniu jasny woz Zwyciezcy i stanal ponad mogila, nad brzegiem morza usypana.

Jasnosc te widzialo wielu ludzi, ktorzy na odglos grzmotu z domow powybiegali, dziwujac sie w trwodze nadzwyczajnemu zjawisku.

A wtedy Zwyciezca wyszedl spod glazow, ktorymi go przywalono, mlody i jasny, bez sladu jakiejkolwiek rany na swietlistym ciele. Stanawszy na szczycie mogily, skinal na woz, a ten jakoby pies posluszny, do reku pana przyuczony, zatoczyl wielkie kolo i u nog jego sie polozyl.

Zwyciezca zasie wstapil do woza i przeleciawszy w ogniach nad miastem, poszybowal ku gwiezdzie Ziemi, kedy jest jego i nasza ojczyzna.

Nie martwcie sie tedy, bracia moi, i nie frasujcie, iz jestescie opuszczeni, gdyz owszem, weselic wam sie nalezy, iz on sroga smiercia swoja prawde przypieczetowal i dobrej sprawie zycia swojego dal ostatnie swiadectwo, a dla nas przyklad zostawil, jako sie idzie bez trwogi ku dzielu swojemu, i zas dal nadzieje, ze jest ze smierci odrodzenie.

On patrzy z Ziemi wysokiej na sprawy nasze tutaj i blogoslawi czyny wasze gorne a odwazne, a kiedy czasy sie dopelnia, przyjdzie znowu w jasnosci, ale juz nie wiesc i nauczac, lecz karac sroga prawica wrogi dziela swojego.

Tak bedzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz